Potrawki 2.rtf

(131 KB) Pobierz
1975

1975


Kotlet ananasowy


Poniedziałek 6 stycznia 1975, Hogwart

Pod sufitem sowiarni krążyły dziesiątki sów we wszystkich sowich kolorach i gatunkach. Latały, siadały na drewnianych żerdziach, znowu się unosiły, opadały... Niektóre dopiero co powracały ze świątecznych podróży, toteż musiały poodnajdywać znajomych i oplotkować z nimi ostatnie wydarzenia. Hukanie niosło się daleko, daleko po szkolnych korytarzach.
Amy ostrożnie uniosła haczyk zamykający drzwiczki metalowej klatki, po czym szybko cofnęła dłoń. Ciągle nie mogła się oprzeć przekonaniu, że sówka dziobnie ją, gdy tylko znajdzie ku temu sposobność.
Najwyraźniej jednak nie miała wcale takiego zamiaru, toteż jej właścicielka, już nieco uspokojona, otworzyła szeroko drzwiczki klatki. Sówka wyskoczyła na zewnątrz, cichutko hukając. Amy uśmiechnęła się i z czułością pogładziła ją po szarych, szarobłękitnych gdzieniegdzie piórach.
- Leć, mała - powiedziała łagodnie. - Wracaj do przyjaciół!
wka przekrzywiła lekko łebek, huknęła jeszcze raz i wzbiła się w powietrze. Panna Molles pomachała do niej, po czym z cichym westchnieniem zamknęła klatkę.
- A już myślałam, że znowu ją gdzieś wysyłasz - odezwała się za jej plecami Zia. Amy w jednej chwili zesztywniała. Cały urok chwili rozproszyły słowa siostry; wszystko znowu wracało do normalności.
Przez Święta żyły ze sobą na prawie przyjacielskiej stopie, rozmawiały, śmiały się, pomagały w domu... Jak siostry. Amy zastanawiała się czasem, czy gdyby nie poszły do Hogwartu, byłyby sobie bliższe - ale za którymś razem stwierdziła, że obwinianie szkoły nie ma większego sensu. Byłoby z nimi tak samo, nawet gdyby chodziły do najzwyklejszych niemagicznych szkół świata.
Zia postawiła klatkę ze swoją sową na parapecie, otworzyła ją i wypuściła ptaka w powietrze.
Trinny cicho jak cień stanęła tuż obok niej, uśmiechając się w ten swój wszystkowiedzący sposób.
Starsza panna M. odstawiła klatkę na półkę, odwróciła się i popatrzyła krytycznie na siostrę.
- Chyba powinna odpocząć po tych świątecznych wojażach, nie sądzisz? Się biedactwo nalatało...
- Gdzie? - zapytała Witherówna, robiąc do Amy minę, która miała oznaczać: nie przejmuj się nią.
- Ba, żebym ja wiedziała! Pytałam setki razy, ale obie milczą jak zaklęte. I sowa, i moja siostrzyczka.
- Zapomniałam komuś złożyć życzenia świąteczne, to wszystko - w głosie Amy zabrzmiała szorstkość. - Mówiłam ci to ze dwadzieścia razy.
(Nie, wcale nie zapomniała. Już nawet otwierała usta, żeby je złożyć. Ale w ostatniej chwili je zamknęła. Boże, dlaczego dałeś mi i zwariowaną siostrę, i nieśmiałość?...)
- Ha! Ale komu? - podchwyciła szybko Zia, po czym spojrzała na Trinny. - Widzisz, nie powie. Zakochała się chyba...
Witherówna wpatrywała się w nie ze ściągniętymi brwiami.
- Zia, jesteś małpiatką - oznajmiła.
Ledwie poprzedniego dnia użyła podobnego tonu, by zaproponować Amy, żeby przestała wreszcie przepraszać za to, że żyje, wzięła się w garść i przestała robić za ofiarę losu. "Zapewniam cię, Amy, na pewno nią nie jesteś, a im szybciej przestaniesz szukać dziury w całym, tym lepiej dla ciebie i dla nas!"
- Ha! - powtórzyła Zia, uśmiechając się łobuzersko. W zielonych oczach pojawiły się niebezpieczne iskierki. - Czyli tak? Oj, Trin. Ty nigdy nie zaprzeczasz, jeżeli wymyślę coś głupiego, ale kiedy przypadkiem natrafię na prawdę, protestujesz tak głośno, jak tylko możesz.
Amy spojrzała na Trinny, jakby prosząc ją o pomoc.
- Pomyliłam się - stwierdziła Witherówna spokojnym tonem. - Jesteś po prostu pawianem. To po pierwsze. Po drugie, to nie jest miejsce na omawianie takich spraw. A po trzecie, zamiast wyprowadzać z równowagi mnie i Amy, idź lepiej pogadać z Syriuszem.
- A po co? - zapytała Zia podejrzliwie.
- Już ty chyba sama powinnaś wiedzieć... - odparła Trinny tajemniczo.
Co ona wymyśliła? - pomyślała Amy z niepokojem. Nie wątpiła, że to zwykły blef, jej koleżanka nigdy chyba nie używała w takich momentach szóstego zmysłu...
Zia tymczasem wpatrywała się w nie obie takim wzrokiem, jakby coś nagle sobie uświadomiła - coś, co od dłuższego czasu nie dawało jej spokoju. Zanim jej siostra zdążyła otworzyć usta, odwróciła się na pięcie i wybiegła z sowiarni.
Witherówna popatrzyła za nią z ciągle tym samym, spokojnym uśmiechem na ustach.
- Dlaczego ona... - Amy zawahała się. - Uwierzyła ci?...
- Może. A może nie - Trinny wzruszyła ramionami. - Mogła sobie odczytać to, co mówiłam, jak tylko chciała.
- Czyli nie mówiłaś poważnie?
- Nie, no skąd. Chciałam tylko, żeby ci dała spokój.
- Dlaczego?...
Siwe oczy błysnęły wesoło.
- Zgadnij. Sama powinnaś najlepiej wiedzieć.
Panna Molles powoli pokręciła głową.
- Nie wiem, Trin, naprawdę nie mam pojęcia - zastanowiła się. - Nie, nie wiem. Zresztą... Wiesz co? Ja się czasem ciebie naprawdę boję. Ty...
- Za dużo wiesz? - dokończyła Trinny domyślnie. - A, tak. Ktoś mi już coś o tym wspominał.
Popatrzyły na siebie, po czym obie wybuchnęły śmiechem.


Wtorek 7 stycznia 1975, Hogwart

- Dziś zajmiecie się przygotowywaniem Tearless Potion - mówił profesor Holz. - Uczniowie często nazywają ją łatwą. Tymczasem starczy jedna kropelka któregoś składnika za dużo lub za mało i zaczyna się koszmar. Wydaje mi się jednak, że wam akurat nie muszę o ostrożności przypominać...
Gdyby Holz zainteresował się panującą w lochu nienaturalną ciszą, wieczór wyglądałby może nieco inaczej. Zauważyłby zapewne, że ani Amy, ani Snape go nie słuchają. Jedno patrzyło w podłogę, drugie, bawiąc się chochelką, w szafkę ze składnikami eliksirów. Obydwoje pracowicie unikali wzroku tego drugiego.
Głupia, głupia - wyrzucała sobie Amy. - I po co ja mu wysyłałam sowę z życzeniami, idiotka. Życzenia! Nic by go nie obeszło, gdyby ich nie otrzymał. A teraz... uch, wesoło będzie, jeżeli dzięki tym życzeniom przestaniemy ze sobą rozmawiać i zamiast tego będziemy porozumiewać się pomrukami. Albo, jeszcze lepiej, zaczniemy kolejną potyczkę Gryffindor przeciw Slytherinowi... On się do mnie pierwszy nie odezwie, ja nie powiem "Cześć, jak ci minęły święta", bo... pięknie, po prostu pięknie.
Nie - poprawiła się po sekundzie namysłu. - To nie będzie pięknie. To będzie po prostu genialnie.
- Snape, słuchasz mnie? - zapytał dość ostrym tonem Holz. Amy czym prędzej zwróciła wzrok w jego kierunku. A potem spokojnie utkwiła spojrzenie w niewielkich rozmiarów odrapanym kociołku, stojącym na najbliższym stoliku.
Nie, nie chodziło jej nawet o sam fakt wysłania życzeń - mogła przecież wyprawić sowy do całej gromady znajomych i przyjaciół. Ale jeszcze przed Świętami rozmawiało się im całkiem przyjemnie (poza tymi dziwacznymi ostatnimi zajęciami, kiedy Snape wydawał się być wściekły na cały świat) - a teraz od pierwszej chwili grobowa cisza, mur milczenia. Nie wydarzyło się przecież nic, co mogłoby takie zachowanie wytłumaczyć - poza życzeniami...
Megalomanka - powiedziałaby Trinity. Zia postukałaby się w czoło z wymowną miną. Inni zapewne nawet nie trudziliby się, żeby jej wysłuchać do końca...
Stop, miała przestać się wiecznie nad sobą użalać.
Holz wyszedł, zamykając drzwi o jakieś dwa tony za głośno. Trzaśnięcie odbiło się silnym echem od ścian lochu. Amy prawie podskoczyła - rany, przecież ja nie mam zielonego pojęcia o tym, co on nam kazał zrobić!, nawet Severus drgnął.
A potem zapadła kłopotliwa cisza.
Policzmy do dziesięciu - zaproponowała sobie Amy. - Jeżeli do tej pory się nie odezwie, to odzywam się ja.
Może do piętnastu - zdecydowała po kilku sekundach.
Snape jednak uporczywie milczał, ciągle bawiąc się chochelką.
- Co właściwie mamy z tym tutaj zrobić? - zapytała w sztucznie lekki sposób, podchodząc do stolika zastawionego składnikami.
- Wrzucić do kotła i pilnować, żeby nie wybuchło - odpowiedział ponurym głosem, nie zaszczycając jej nawet jednym spojrzeniem.
Wiesz, mógłbyś docenić, że się poświęcam...
- I to wszystko?
- Tearless Potion - zaczął Severus tonem Holza powtarzającego w czasie wykładu najprostszą rzecz tym, którzy jej nie zrozumieli - to eliksir rozpowszechniony w czasach baroku, wymyślony przez nudzące się baby dla bab - histeryczek. Przetrwał w prawie niezmienionej postaci po dziś dzień dlatego, że tych ostatnich jest zatrzęsienie w każdym stuleciu... Poza tym zaś nie ma żadnego innego zastosowania.
Przez moment Amy milczała.
- Naprawdę tak myślisz czy mówisz, co ci ślina na język przyniesie? - zainteresowała się wreszcie, spoglądając wprost na Snape'a.
- Tak myślę - oświadczył buńczucznie. - A co, przeszkadza?
- Przeszkadza - zgodziła się, zakładając ręce na piersiach.
Zaśmiał się drwiąco.
- No, jasne. Wasza wysokość - tu ukłonił się lekko - może "mieć dosyć". Waszej wysokości może się "coś nie podobać". Wasza wysokość może mieć o wszystkim swoje zdanie - mówił, wyraźnie ją przedrzeźniając. - Ale inni, oczywiście, nie mogą! Szkoda, że przez chwilę wierzyłem, że jesteś inna niż... - nagle urwał, jakby gryząc się w język.
- Niż kto? - zapytała Amy, zdumiewając się, że jeszcze nie zaczęła mówić podniesionym głosem. - Niż kto, pytam? - powtórzyła ostrzej.
Severus odwrócił wzrok.
- Niż Zia - odpowiedziała sobie i zrobiło się jej dziwnie smutno. - Cóż, to chyba oczywiste... Jesteśmy siostrami. Bliźniaczkami. Musimy być podobne. Geny, wiesz, i te inne cudeńka, o których w kółko trąbią niemagiczni.
Snape powiedział coś pod nosem, ale Amy nie zrozumiała.
- A tak wracając do tematu - odezwała się znowu ostrzejszym tonem. - To rozumiem, że wysokość wasza przyjął sobie za priorytet i obowiązek zachowywać się jak arcytypowy, złośliwy, wredny aż do bólu Ślizgon. Zgadza się? - wobec braku odpowiedzi mówiła dalej:
- Ale dlaczego, to już nie rozumiem. Bo naprawdę jesteś taki wredny? Czy może wręcz przeciwnie, nie pasujesz do Slytherinu, a chciałbyś pasować?
Mniej więcej od połowy tej przemowy czuła na sobie jego świdrujący wzrok. Teraz uśmiechnął się krzywo.
- Rozmowna dziś jesteś jak chyba nigdy - powiedział suchym głosem. - Myślicielka...
- Mam rację? - zapytała, utkwiwszy w nim uważne spojrzenie.
Wzruszył ramionami.
- Tak czy nie? Mów, bo inaczej stąd nie wyjdziesz! - zagroziła Amy, prawie już sięgając po różdżkę. Nigdy wcześniej podobna myśl o jego ślizgoństwie nie przyszła jej do głowy - ale teraz, skoro już przyszła, musiała po prostu dowiedzieć się wszystkiego, co tylko się dało.
- No?
- A co ciebie to obchodzi? - syknął.
Zaraz go pogryzę - pomyślała z prawie wściekłością. Zaczęła powoli kręcić kółka różdżką; Snape uniósł chochelkę w jakby obronnym geście.
Zapadła cisza ciężka od złości i czegoś na kształt urazy.
Teraz powinno być trzęsienie ziemi - zdecydowała ponuro. - Albo jakaś inna katastrofa atomowa...
- Teraz - powiedział w przestrzeń Severus - powinien tu wejść Holz i zawołać: "Co wy robicie", po czym wyrzucić nas na zbity pysk.
- To nie tragedia antyczna, żeby się deusy plątały - wymruczała Amy.
- Rzeczywiście - stwierdził, teatralnym gestem opuszczając chochelkę. - A teraz bądź tak miła i odłóż tę różdżkę... Ciągle mi się wydaje, że władujesz mi w żołądek jakąś tarantallegrę.
Posłusznie odłożyła różdżkę na najbliższy stolik, postanawiając na razie nie mówić mu, że ona tarantallegry nie używa, bo nie lubi. Bo to mało zabawne zaklęcie.
Założyła ręce na plecach, żałując, że nie ma kieszeni.
- Więc... - zaczęli równocześnie, zupełnie jak w taniej powieści.
- Ty pierwszy - powiedziała Amy szybko.
- Chciałem tylko zapewnić, że nie gryzę. Przynajmniej nie zawsze. I nie wszystkich. Nie musisz się mnie bać.
A czy ja się boję? - miała ochotę się zaperzyć.
- Ja też nie gryzę - stwierdziła ostrożnie. - Chyba. Wampirem w żadnym razie nie jestem... Bo chyba tylko one gryzą?
Snape na moment zamknął oczy, po czym wyrecytował dwa tuziny nazw.
Amy pomyślała, że musi mieć oczy jak spodki.
- Och... Cóż, ja jestem noga z obrony przed czarną magią. Strasznie mnie to nudzi. Pamiętam tylko coś o wampirach. I wilkołakach.
- Bo Lupin jest?... - wyrwało się Severusowi.
- Co?! - zapytała, mając nieprzyjemne uczucie wielkiej kuli w gardle. - Co?
- Nie, nic - odparł, za szybko jednak, żeby mógł mówić poważnie. - Nic, nie patrz tak na mnie. Myślałem, że wiesz.
Amy pokręciła głową. Skąd mogłaby wiedzieć?... Przecież z Huncwotami prawie nigdy nie rozmawiała. A o takim czymś na pewno by jej nie powiedzieli.
- Nie bój się, jest niegroźny - powiedział Snape uspokajającym tonem. - Na pełnię zamykają go we Wrzeszczącej Chacie.
Znowu pokręciła głową.
- W takim razie ja z obrony przed czarną magią nie rozumiem nic - oznajmiła posępnie.
Przyglądał się jej dłuższą chwilę.
- Może więc czas na korepetycje ?
 

Sałatka z fasolką i cebulką


Wtorek 4 lutego 1975, Hogwart

Zwyczajem Amy stawało się powoli przynoszenie do lochów ukochanej, zużytej do granic możliwości torby, w której już na stałe zamieszkał podręcznik obrony przed czarną magią, kilka rolek pergaminu i pióro.
Po ugotowaniu eliksiru, kiedy Holz nie znajdował się jeszcze na horyzoncie, wyjmowała książkę i kawałek papieru - po czym dzielnie wysłuchiwała Severusowego wykładu, starając się coś zrozumieć i zapamiętać. Ambicja “nauczyciela" mniej więcej równała się ambicji “uczennicy". Ten pierwszy postawił sobie za punkt honoru wbicie czegoś do opornej głowy Amy - ona zaś czuła się prawie głupio ze świadomością, że naprawdę musi się czegoś uczyć.
Snape mówił zdecydowanie, rzadko się zacinając czy zastanawiając, jak prawdziwy pasjonat. Słychać było, że na tematy czarnomagiczne wie wiele - a nawet jeszcze więcej. Amy po cichu go podziwiała, stwierdzając jednak jednocześnie, że do roli nauczyciela Severus nie nadaje się zupełnie.
Inna sprawa, że oglądanie Snape'a gadającego i traktującego kogoś bez zwyczajowej rezerwy i większej dawki złośliwości warte było wysiłku wkładanego w naukę.
Nie mogła jednak nie zauważyć, że całkiem brakowało mu cierpliwości. Średnio raz na dwie “lekcje" patrzył na nią z głębokim rozdrażnieniem, zastanawiając się pewnie, skąd biorą się takie beztalencia.
Być może zastanawiałby się nad tym każdego wieczoru spędzonego w lochach - ale ambicja nie pozwoliła Amy czekać na to z założonymi rękami. Sekcja biblioteki, zawierająca książki na temat tak zwanych stworów mroku i ciemności, okazała się wyjątkowo zasobna. Wobec tego jej bogactwa nic nie stało na przeszkodzie, by karta biblioteczna panny Molles zapełniła się numerami katalogowymi książek takich jak powieści o potworach z bagnisk, wampirach, wilkołakach (te ostatnie czytała ze szczególnym zainteresowaniem), leksykony rozmaitych stworów... Z całej czarnej magii tylko one bywały minimalnie ciekawe, jak Amy uważała jeszcze parę tygodni temu.
Po przeczytaniu tej góry książek stwierdziła, że są bardzo ciekawe. Na klasówce z obrony przed czarną magią - złośliwie przez Neglecta urządzonej w momencie, gdy żaden rozsądny nauczyciel nie robi sprawdzianów, a wszyscy przygotowują powtórki do SUM - ów - na temat wampirów i lindormów mogła napisać nieledwie rozprawę naukową. Całą zaś resztę wymyśliła głównie dzięki “korepetycjom" ze Snape'm.
Tego wieczoru męczył ją wyjątkowo. Zaklęcia niewybaczalne, prawie niewybaczalne...
– Jak ty możesz tego nie rozumieć?... – zapytał w zadumie, gdy pokazała mu temat ostatniej lekcji. Pytał tak za każdym razem, zdążyła się już więc przyzwyczaić. W chwilę potem, jak zwykle, zaczął wykład. Prawdziwie akademicki, tak, że należało uważać, słuchać i zapamiętywać - bo po wykładzie zaczynało się odpytywanie.
– Robisz postępy – przyznał łaskawie tego wieczora, po niemal krzyżowym ogniu pytań. Komplementy u niego były taką rzadkością, że miała ochotę je notować - wraz z datami usłyszenia.
– Do SUM - ów zdążysz chyba nadrobić wszystkie zaległości – dorzucił.
– W tym momencie SUM - y są mi raczej obojętne – stwierdziła Amy wyjątkowo beztroskim tonem. – Najważniejsze, że piątkowy sprawdzian mi dobrze poszedł. A to już jest twoją zasługą. Dzięki!
– Poczekaj na wyniki – poradził Severus, ale już prawie z uśmiechem - również jeszcze dosyć rzadkim. – I pamiętaj, że teraz Neglect może mieć ochotę zagiąć cię na byle druzgotku.
– Lubię, kiedy mnie tak pocieszasz – mruknęła.
Musiała jednak przyznać mu rację, jak zazwyczaj w sprawach Neglecta. Nauczyciel uwielbiał doprowadzać uczniów do rozpaczy ciągłym pytaniem i wychwytywaniem najdrobniejszych luk w ich wiedzy. A już zwłaszcza dręczył tak tych, których specjalnie nie lubił. Amy, niestety, zaliczała się do tego grona.
Westchnęła.
– O druzgotkach przynajmniej całkiem przyjemnie się czyta – powiedziała sobie pocieszająco.
Snape przytaknął, z lekko nieobecnym wyrazem twarzy.
– Ale na piątek będziesz musiała pouczyć się sama.
– Dlaczego? – w tonie Amy zabrzmiał mimowolny zawód.
Ale tylko na piątek? W poniedziałek już tu będziesz? Chyba nudno byłoby na tych eliksirach bez dodatku czarnomagicznego wykładu.
– Bo w sobotę jest mecz quidditcha – Severus oznajmił to jak oczywistość. – Od jutra bez przerwy mam treningi.
Dłuższą chwilę zabrało Amy zrozumienie, co on powiedział. Mecz quidditcha? No tak, Syriusz i spółka tylko o tym ostatnio mówili. Starała się to puszczać mimo uszu.
Ma treningi?
Chwileczkę, to on gra?
O, Boże. A to na dodatek pewnie mecz Gryffindor - Slytherin, jeżeli dobrze słyszałam. Świetnie, świetnie, coraz lepiej.
– Ano tak, ty przecież grasz... - zauważyła, starając się brzmieć tak, jakby o tym fakcie wiedziała od zawsze.
Wiedziałabyś, gdybyś choć raz posłuchała gadaniny Huncwotów i Zii – stwierdziło jak zwykle sympatyczne Coś.
– A pałkarz to raczej trudna pozycja - dokończył. - Będziesz na meczu?
– Jeżeli nie będzie bardzo zimno - powiedziała Amy ostrożnie. Zastanowiła się: czy on wiedział, że ona nie chodzi na mecze? Pewnie nie. Cóż, taka wymówka chyba nie powinna wywoływać zdumienia.
Wyglądało na to, że zrozumiał. Jasne, w ostry mróz nikomu by się nie chciało wyjść z zamku. Zwłaszcza na wcale nie najważniejszy w sezonie mecz.
Może uda mi się uniknąć oglądania, jak Syriusz i on zrzucają się z mioteł - pomyślała Amy z ulgą. – Żeby tylko przyszedł mróz...


Czwartek 11 lutego 1975, Hogwart

Od rana lał deszcz, zmywając z błoni i najbliższych okolic zamku zalegający od grudnia śnieg. Kolejne lekcje obliczono chyba na całkowite pozbawienie ucznia chęci do życia - najpierw wyjątkowo męczące zaklęcia, potem eliksiry z docinającymi Ślizgonami, a na deser - godzinka wróżbiarstwa. Profesor Trelawney może i znała się na wróżeniu - ale na nauczaniu na pewno nie. Swego czasu Amy wpisała wróżbiarstwo na listę przedmiotów dlatego, że wydawało się jej ciekawe; po półtora roku miała go serdecznie dosyć.
Deszcz padał i padał. O tydzień za późno - myślała, idąc w stronę lochów. Nie mógł padać podczas meczu? Nie poszłaby, nie zastanawiałaby się, komu kibicować, a potem nie bała, że wszyscy znajomi pospadają z mioteł i się połamią.
Jakoś się nie połamali. Pewnie wcale nie przynosisz im tego pecha.
Przynoszę. Zawsze przegrywa moja drużyna.
Slytherin? – zdziwiło się uprzejmie Coś.
Odczep się.
Nie, w końcu jednak nie postawiła na Slytherin. Nie z “domowej” solidarności. Gdyby grał Ravenclaw, zapewne stawiałaby na jego zwycięstwo – ale Slytherin, mimo wszystko, był jej właściwie obcy. Znała tylko kilka Ślizgonek – a Ślizgona jednego jedynego.
Przed meczem Amy miała nieśmiałe wrażenie, że nie lubi quidditcha. Po meczu była pewna, że tej gry nie znosi i nigdy nie polubi. Zbyt brutalna. Zbyt gwałtowna. Idealna do oglądania dla kogoś o żelaznych nerwach lub skłonnościach samobójczych, jednak na pewno nie dla niej.
Ślizgoni przegrali, wywołując radosne okrzyki trzech czwartych szkoły. Z komentarzy Trinny Amy zorientowała się, że tak naprawdę jednak wiele nie stracili; wciąż istniała szansa, by zdobyli puchar quidditcha.
– Jeżeli pokonają Hufflepuff, a my przegramy z Krukonami – wyjaśniła jej koleżanka.
– Co jest raczej nieprawdopodobne – stwierdził tonem samochwały siedzący obok nich Peter.
Dla Amy mecz miał tylko jeszcze jedną konsekwencję: w poniedziałek Severus prawie się do niej nie odzywał. Miała cichą nadzieję, że tylko tymczasem - i zastanawiała się posępnie, na co jej ten Gryffindor. W Ravenclawie byłoby jej o tyle prościej!...
Podniosła wzrok w samą porę, by znaleźć się twarzą w twarz z Syriuszem.
Stali całą czwórką u zejścia do lochów, powinna była ich zauważyć już dawno. Syriusz wyglądał, jakby dopiero co wpadł na pomysł jakiegoś psikusa; na twarzy Jamesa Amy dostrzegła coś podobnego. Peter wydawał się oczekiwać na pierwsze słowo tej sceny i tylko Remus stał jakby z boku, z założonymi rękami. Zastanowiła się: czekali tu na nią czy też znaleźli się w tym miejscu przypadkiem?
Oby tylko nie wpadło im do głowy iść za nią!
– A ty dokąd? – zapytał w tym momencie Syriusz swoim najbardziej czarująco - łobuzerskim tonem. – Znowu na te swoje eliksirowanie?
Nieźle się zapowiada – oceniła Amy.
Niestety, musiała stawić im czoła i skutecznie odpędzić z lochów. Bo gdyby poszli za nią...
Na wyobrażenie sobie następnej sceny zabrakło jej wyobraźni.
– A może – ciągnął Syriusz, uśmiechając się zaczepnie. – Na spotkanie z ukochanym?
Coraz lepiej. Tylko się spodziewać propozycji odprowadzenia. W charakterze przyzwoitek...
– Nie – odpowiedziała w sposób, który sama nazwałaby pokrzywiastym. – Nic z tych rzeczy.
– Odprowadzimy cię! – oznajmił wesoło James. – Sama się jeszcze zgubisz...
Gratuluję intuicji – wtrąciło się złośliwie Coś.
– Nie, dzięki. Nie trzeba – stwierdziła zdecydowanie. – Chodzę tędy niemal codziennie od prawie sześciu lat i miałabym się zgubić?...
Oni tymczasem otoczyli ją ciasnym kręgiem.
– Tam często łażą duchy...
– Nigdy żadnego nie spotkałam.
– Mówią, że gdzieś w Hogwarcie mieszka bazyliszek – rzucił James.
– Możliwe, że nawet dwa – przyłączył się Peter.
– Albo trzy.
– Tak czy siak, musimy cię odprowadzić – zakończył Syriusz. – I możemy ci nawet ponieść tę twoją torbę.
Amy odruchowo przycisnęła bagaż do swego boku, próbując opanować bałagan w głowie.
Odprowadzić?... Świetnie. Niech odprowadzą, spotkają Severusa... Zapewne wszyscy będą niemożebnie szczęśliwi. Nastąpi chwila uroczej kłótni, ktoś z furią wymaszeruje, trzaskając drzwiami, ktoś się obrazi i przestanie rozmawiać. A potem przypadnie mi w udziale wysłuchiwanie niekończących się teoryjek, aluzyjek, drwinek i wrednych uwag, połączone z bezskutecznym wyjaśnianiem.
Albo Severus cię zamorduje. Co by w sumie wyszło na plus.
Dlaczego nigdy wcześniej nie pomyślała, że te diabelskie Huncwoty mogą się jej uczepić i odkryć... tajemnicę? Tak, chyba rzeczywiście sprawa urosła do rangi tajemnicy, zwłaszcza przed tą czwórką. Gdyby dowiedziała się Trinny, można by wzruszyć ramionami, stwierdzić, że to pomysł Holza, a chwalić się nie było czym. To samo przy Zii – pewnie tylko by powspółczuła, poświęciła kilka chwil wymyślaniu, jak można dogryźć Severusowi – ale dałaby się przekonać, że Holz za to wyrzuciłby z lochów na wieki wieków, amen.
Obie wysłuchałyby zapewne prośby o milczenie – w końcu, “nie ma się czym chwalić”.
Ale te rozłobuzowane chłopaki nie mogły się dowiedzieć nigdy, przenigdy!
– To jak, idziemy? – zniecierpliwił się James. – Czy może zamieniamy się w posągi i zaczynamy zbierać kurz?
Amy podjęła decyzję.
Bez wątpienia i to pociągnie za sobą miliony podejrzeń. Ale do następnego razu wymyśli coś lepszego, a na razie to musi wystarczyć.
– Jeżeli macie ochotę odprowadzić mnie do biblioteki, to proszę bardzo, możemy iść.
– Odprowadzić gdzie ? – zapytał z niedowierzaniem Syriusz po momencie dźwięczącej ciszy.
– Do biblioteki – powtórzyła. – Trochę nie po drodze, ale skoro się uparliście udawać moich ochroniarzy...
Znowu nastąpiła chwila ciszy. James, Syriusz i Peter przyglądali się Amy z absolutnym brakiem zrozumienia. Remus wpatrywał się w wiszące na najbliższej ścianie świece.
– A dlaczego nie tam? – Peter machnął ręką w kierunku drzwi prowadzących do lochowych schodów.
– Bo nie – ucięła.
– Holz cię tam więcej nie wpuści – odezwał się Remus.
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin