GODZINA DESZCZU.rtf

(175 KB) Pobierz
GODZINA DESZCZU

GODZINA DESZCZU
scenariusz: Labruja
reżyseria: Vilya

1.
Dzień ciemniał i kiedy wreszcie zaczynało padać, Branka, jeżeli miała dość sił, ze swojego pokoju wymykała się na patio. Najczęściej nikt nie zwracał na nią uwagi; gdy nadchodziła Godzina Deszczu, kończył się dzień, wszyscy uciekali pod jakiekolwiek zadaszenie; jedni, by umyć się i odświeżyć przed wieczerzą, inni, by wykonać jakieś prace domowe, a wszyscy bez wyjątku o tej granatowej godzinie zapominali o tym, co na zewnątrz. Branka, która teoretycznie znajdowała się poza domem, również znikała z ich świadomości.
Rzadko, naprawdę rzadko, raz, dwa razy w miesiącu, ojciec był na tyle obecny, na tyle trzeźwy, by przypomnieć sobie, że ma dzieci, a ponieważ Godzina Deszczu charakteryzowała się sprzyjającym wspomnieniom jednostajnym szumem, który brzmiał jak cisza, Placido Preto spoglądał w lustro ledwie rozpoznając własne odbicie, wzywał skrzata domowego, prosił o szklankę lodowatej wody i szedł do zachodniej części willi, mamrocząc pod nosem dwa imiona: Branka i Joaquim. Wtedy, oczywiście, skrzat przybiegał na patio i mówił, że dziewczyna natychmiast musi wracać do swojego pokoju, bo pan chce porozmawiać z córką.
Na ogół jednak mogła siedzieć w ratanowym fotelu lub na balustradzie i wpatrywać się w jednolitą ścianę ulewy. Oczywiście rzadko to robiła: jak długo można gapić się na deszcz? Czasami chodziła z jednego końca patio na drugi i wychylała się przez balustradę, by wypatrzyć jakieś nastroszone ptaki w ciemnozielonych liściach lasu (od północy), albo sprawdzić, czy nikt nie pojawił się w punkcie aportacyjnym (od południa). Z ptakami miała dużo więcej szczęścia; odkąd ciotka Palmira wyszła za mąż i wyprowadziła się do Europy, mało kto odwiedzał Perolę. Innymi razy, chyba najczęściej, Branka wyciągała spod fotela ukradziony z biblioteki atlas i z nosem przy pożółkłej kartce, uczyła się na pamięć nazw, danych i liczb. Najbardziej lubiła strony z Wyspami Brytyjskimi, to stamtąd pochodzi nasza rodzina, powiedziała jej kiedyś ciotka Palmira, szczupłym palcem wskazując małą kropkę podpisaną "Londyn". Branka zapytała potem ojca, czy mogliby odwiedzić to miejsce, ale on bardzo się zdenerwował i odparł, że nie ma tam kogo odwiedzać: nie żyją, nie należą już do naszej rodziny, przynieśli nam hańbę, siedzą w więzieniu. Nie ośmieliła się zapytać, czy wobec tego mogliby pojechać do miejsc, których nazwy bardzo jej się podobały: Alexandria, Bucharest, Cote d'Azur czy Ulan Bataar.
Za każdym razem gdy otwierała ten atlas, wybierała jedno miejsce i wyobrażała sobie, jakie ono jest, jak wyglądają tamtejsze hacjendy, zwierzęta i jakie zwyczaje mają czarodzieje. Atlas zawierał nie tylko mapy: był to również bardzo stary, zapewne nieco niekompletny, ale bogato ilustrowany bestiariusz. Szybko przestało jej wystarczać oglądanie obrazków i zapamiętywanie szczegółów. Zaczęła rysować. Właściwie próbowała przerysować niektóre rośliny i zwierzęta. Magiczne ilustracje uniemożliwiały kopiowanie: rośliny na jej oczach i w przyspieszonym tempie pokonywały całą drogę od nasionka do owocowania, a zwierzaki podskakiwały, latały i pływały. W spokojnym żółtym świetle lampy naftowej, z rzadka zakłócanym przez jakąś ćmę-samobójczynię, Branka prowadziła zaciętą walkę o detale, zagryzała wargi, a w chwilach desperacji otwartą dłonią uderzała w rysunki smoków, wróżek i chochlików, które uparcie krążyły w górnych częściach swoich ilustracji. Używała mugolskiego ołówka i rzadko kolorowała swoje rysunki - to Joaquim miał najwięcej uciechy z dobierania barw i w rezultacie niedźwiedzie bywały różowe, a czerwone smoki chińskie, pomimo nazwy, wściekle żółte. Branka nie dbała o to, dla niej najważniejsze było uchwycenie podobieństwa, unieruchomienie czegoś, co było żywe. Często też wybierała się do dżungli, by porysować z natury. Tam przynajmniej rośliny i leniwce pozowały cierpliwie.
Ulewa traciła na mocy i powoli dało się słyszeć inne, niż uderzenia kropel o różne powierzchnie, odgłosy: pokrzykiwania tukanów i papug, niecierpliwe pohukiwania bydła, podniesione głosy pracujących na plantacji Murzynów... zaraz, ten dźwięk nie był charakterystyczny dla Godziny Deszczu.
Branka zamknęła atlas i owinęła go w stary ręcznik. Po serii szybkich ruchów - zwłaszcza po schylenie się, by ukryć księgę pod fotelem okazało się nie lada wyczynem - z trudem łapała oddech i czuła, że jej serce bije ciężko i powoli. Była zła na swoje ciało: te napady osłabienia przytrafiały jej się coraz częściej, bywało, że podczas spaceru po lesie musiała siadać na jakimś zwalonym pniu, by nabrać sił na powrót do domu.
Odetchnęła głęboko kilka razy; pomogło - po deszczu powietrze było bardziej rześkie. Głosy dobiegały z południowej strony. Branka wychyliła się przez balustradę najdalej, jak mogła, niecierpliwie potrząsając głową, bo obcięte na pazia ciemne włosy przesłoniły jej widok.
A widok był niezwykły - w szarobłękitnym świetle końca dnia czterej mężczyźni o czarnej, lśniącej od deszczu skórze nieśli na ramionach dwie żerdzi, pomiędzy którymi wisiało coś, co nie tak dawno temu musiało być krową. Mężczyźni zatrzymali się przy punkcie aportacyjnym i szybko, gniewnie rozmawiali z zarządcą. Byli za daleko i Branka nie mogła odróżnić słów, widziała natomiast, że krowa została rozszarpana przez jakiegoś drapieżnika. To, że jałówka była biała, dało się rozpoznać tylko po nienaruszonej głowie i dolnej części kończyn; reszta zwierzęcia wyglądała tak, jakby ktoś usiłował zdjąć z niego skórę przy pomocy tępej maczety. Słabnący deszcz spływał po poharatanym mięsie i tworzył brudnoczerwoną kałużę w miejscu, w którym trzeba było stanąć, jeśli chciało się deportować z Peroli.
To musiał być ogromny jaguar, pomyślała, dziwnie zafascynowana widokiem brunatno czerwonego w tym świetle mięsa. Wydawało jej się, że słyszy, jak jej własna krew krąży w żyłach i milionami cienkich jak nitki pajęczyny naczynek rozchodzi się po każdej komórce jej ciała. Nie było to przyjemne uczucie, coś, jakby oblazły ją te duże, pomarańczowe mrówki, które wcale nie musiały gryźć, a czuła się jak oblana wrzątkiem.
Kilka tłustych przejrzystych kropli oderwało się od pokrywającego patio dachu i skapnęło za jej kołnierz. Zadrżała, gdy miękką, ciepłą strużką popłynęły w dół kręgosłupa.
- Panienko?
Prawie podskoczyła. Z trudem oderwała wzrok od mężczyzn, którzy tymczasem ruszyli w kierunku zabudowań gospodarskich, i odwróciła się w stronę Łapki - zielonookiej skrzatki o przepraszającym uśmiechu. Stworzenie skłoniło się pospiesznie.
- Pan Placido wzywa panienkę do gabinetu.
Lekko zaskoczona, skinęła głową. Ojciec właściwie zabraniał im wchodzić do gabinetu, był to pokój, gdzie dorośli czarodzieje załatwiali swoje sprawy, a dzieci nie miały czego szukać. Przed drzwiami gabinetu przygładziła włosy i zmartwiona stwierdziła, że po opieraniu się o balustradę ma mokrą plamę na brzuchu, ale sukienka była biała i nie było to aż tak widoczne. Zapukała i usłyszała "wejdź".
Placido Preto siedział za ciężkim hebanowym biurkiem; ze swoimi czarnymi włosami, wąsami i pochmurną miną idealnie komponował się z ciemnym wystrojem gabinetu.
- Usiądź, kochanie.
Branka zajęła skórzany fotel naprzeciwko biurka. Stopy i kolana razem, dłonie na kolanach, spuszczony wzrok, tego uczyła ją ciotka Palmira. Wiedziała, jakiego zachowania oczekiwał ojciec, zwłaszcza jeśli miał tak zatroskaną minę. Czekała, bo nie wolno jej było odezwać się, jeśli nie została zapytana.
- Postanowiłem, że czas najwyższy, byś wróciła do nauki. Twoje wakacje były stanowczo zbyt długie, a Joaquim jest już dość duży, żeby brać udział w niektórych lekcjach. Znalazłem wam nauczyciela.
Wiedziała, że prędzej czy później to nastąpi. Prywatni nauczyciele pojawili się w Peroli, gdy Branka skończyła 11 lat, niewiele ponad dwa lata temu. Zmieniali się często, nikt nie wytrzymywał w tropikalnym lesie dłużej niż kilka miesięcy, a i ten krótki czas traktowali jak zesłanie za zbrodnię, której nie popełnili. Byli nieprzyjemni, wymagający, znudzeni i ciągle powtarzali, że Branka, choć chorowita, jest krnąbrna. A ona tylko zadawała pytania. No, dużo pytań. Nie polubiła żadnego z pięciu nauczycieli, których dotychczas miała i zgadywała, że szósty wcale nie będzie lepszy. Przynajmniej będzie miała Joaquima do towarzystwa, chociaż ruchliwy ośmiolatek raczej nie uszczęśliwi tego nowego nauczyciela.
- Oczekuję, że będziesz robiła szybsze postępy. Masz już dość lat, by umieć się zachować i, w razie potrzeby, pomóc bratu, prawda?
- Tak, ojcze - zgodziła się, posyłając mu otwarte, spokojne spojrzenie.
Z jakiegoś powodu ojciec zawsze odwracał wzrok, gdy Branka patrzyła mu w oczy. Odchrząknął teraz i zaczął przekładać jakieś papiery na biurku.
- Pan Lupin przybędzie jutro, przed wieczerzą. Świstoklikiem. Chciałbym, żebyś...
Przerwało mu stanowcze pukanie we framugę (Branka zostawiła uchylone drzwi) i do gabinetu wsunął się zarządca, mrukliwy Kreol o pooranej głębokimi bruzdami twarzy i łysej czaszce.
- Co się stało, Manu?
Zarządca zerknął na Brankę i zaczął niepewnie:
- Kolejna krowa, panie...
Placido uniósł dłoń i również spojrzał na dziewczynkę.
- To wszystko, Branko. Skrzaty już sprzątają pokój do nauki. Wracaj do siebie.
Dygnęła pospiesznie i wyszła, odprowadzana niecierpliwą ciszą. Postanowiła, że będzie podsłuchiwała pod drzwiami, ale jedyna rzecz, jaką usłyszała to zaklęcie wyciszające.

2.
Remus Lupin zmartwiony spojrzał na swoje zabłocone buty. No cóż, teraz przynajmniej nie będzie musiał się wstydzić, że są znoszone: brazylijski świstoklik rzucił go prosto w kałużę i w sumie cieszył się, że udało mu się zachować równowagę na tym śliskim podłożu, a i szata chyba nie ucierpiała.
Brazylia. Prawdopodobnie ostatnie miejsce, w jakim wyobraziłby sobie siebie jeszcze kilka lat temu. Właściwie nie musiał sobie wyobrażać żadnego innego kraju, wystarczająco dobrze czuł się w Anglii, i gdyby na ostatnim roku Hogwartu usłyszał pytanie, gdzie zamierza mieszkać i pracować, jego fantazja nie sięgnęłaby dalej niż do Szkocji lub Walii. Sam środek amazońskiej dżungli nawet by mu się nie przyśnił.
Dolores Umbridge, ty nieszczęsna ropucho, niechcący znacznie poszerzyłaś moje horyzonty, pomyślał na poły z rozgoryczeniem i odrobiną rozbawienia, wciąż nie do końca dowierzając własnym oczom, które informowały jego mózg o ciemnozielonej ścianie deszczowego lasu dokoła. Deszczowego - co do tego, nie ma wątpliwości: przed chwilą musiała tu przejść niezła ulewa, nadal trochę kropiło, a powietrze pachniało ozonem i mokrą leśną ściółką. Bez większego powodzenia spróbował oczyścić buty o kępę rosnącej przy ścieżce gęstej szerokolistnej trawy.
Tak, naprawdę powinienem potraktować to jako początek nowego życia, przekonywał sam siebie po raz trzysta dziewięćdziesiąty czwarty. Każda zmiana może być zmianą na lepsze, zwłaszcza, że w jego przypadku na gorzej już chyba nie dało się zmienić.
Kilka miesięcy po upadku Voldemorta, sterroryzowane przez Śmierciożerców i ich krwawo natchnionego przywódcę Ministerstwo Magii wypełzło spod miotły, pod którą siedziało przez ostatnie siedem czy osiem lat. Rychło w czas postanowiono, że wszelkimi dostępnymi środkami należy przystąpić do zwalczania przejawów Czarnej Magii: to wtedy zaczęły się regularne naloty na sklepiki na ulicy Pokątnej i w konsekwencji rozkwitł mroczny handel na Śmiertelnym Nokturnie. To wtedy nagle okazało się, że setki Śmierciożerców wyparowało razem z Sami Wiecie Kim, a na świecie zostali sami praworządni obywatele, którzy przecież nie byli winni temu, że są czystej krwi i najzwyczajniej preferują zacieśniać więzy rodzinne, zamiast przyjaźnić się ze "wszystkimi". To wtedy nagle sobie przypomniano, że istnieje cała grupa magicznych stworzeń, które figurują w pierwszym lepszym podręczniku Obrony Przed Czarną Magią, a chodzą pomiędzy normalnymi czarodziejami, jak gdyby nigdy nic.
Na początku były to niezauważalne zmiany w przepisach; tu dopisany drobnym drukiem paragraf o wysokości pensji, tam o ograniczeniach przy zawieraniu związków małżeńskich. Ale pewna młodziutka lecz piekielnie ambitna pracownica Ministerstwa zaplanowała już swoją karierę w oparciu o "tych nieludzi, tych krwiożerczych odmieńców, którzy rzeczywiście nic na swój stan nie mogą poradzić, ale czy czyni ich to bardziej bezpiecznymi? Czy należy się nad nimi litować, skoro w każdej chwili mogą zatopić w nas kły, a nocą wedrzeć się do naszych domów, by rozszarpać nas na strzępy?" Młoda panna Umbridge miała uroczą kokardkę zawiązaną wśród złocistych loczków i nosiła słodkie różowe sweterki, ale jej duże wodniste oczy ciskały gromy, gdy mówiła o wilkołakach i wampirach.*
Remus nie miał pojęcia, że stał się ofiarą w rozgrywce politycznej, a gdy wreszcie dotarły do niego informacje, że praktycznie nie będzie mógł kształcić się dalej, że nie znajdzie stałej pracy i ma zakaz zakładania rodziny, uznał, że całkowicie na to zasłużył. Na to, a nawet więcej. Wiosną 1982 roku otrzymał nakaz stawienia się w Ministerstwie celem "obowiązkowej rejestracji jako nosiciel likantropii". Kiedy zadziwiająco często mrugający urzędnik nieco drżącymi dłońmi tatuował mu niewielkie W na lewym przedramieniu, miał ochotę poprosić go, by wytatuował też "ślepca" i "kretyna". Może nawet "zdrajcę". Zdradził ich, nie dostrzegając w porę niebezpieczeństwa.
Z czasem przekonał się, że bez względu na to, jak głęboko pogrąży się w nienawiści do siebie, egzystencja w magicznym świecie będzie nieomal niemożliwa. Mógłby spokojnie pracować dorywczo, żyć skromnie, uczyć się w domu, gdyby nie plotki i wywołane nimi niechęć, potem strach, potem nienawiść. Pracodawca prędzej czy później dowiadywał się, że "ten wilkołak" przyjaźnił się z Blackiem i że jako jedyny z grupy jego szkolnych przyjaciół przeżył masakrę w Dolinie Godrika. Czyż to nie dziwne? Nikt nie mógł niczego udowodnić, ale powszechnie wiadomo, że wilkołaki służą Czarnej Magii. Na pewno razem z tamtym był sługą Sami Wiecie Kogo. Zatrudnianie takiego typa chyba nie jest najlepszym pomysłem.
Często wypraszano go za drzwi w chwilę po tym, jak się przedstawił. Jeżeli pracodawca miał dość odwagi, by go zatrudnić, zwykle, z chytrym błyskiem w rozbieganych świńskich oczkach, proponował upokarzająco niską zapłatę, na którą Remus zmuszony był przystać, ponieważ tych "odważnych" było zdecydowanie niewielu. Po trzech latach chodzenia w tej samej szacie, ciągłego niedojadania, marznięcia w obskurnych pokojach w podejrzanych zajazdach, był bliski złamania swojej różdżki i zostania pierwszym na świecie mugolskim wilkołakiem.
Wtedy ktoś - czy to nie był Dumbledore? - podsunął mu pomysł, by spróbował gdzieś za granicą. Na trochę, kilka lat, zanim ludzie nie zapomną. Zechciej spojrzeć, drogi chłopcze, na to ogłoszenie. O, przepraszam, to po portugalsku, translatio, "nauczyciel zaklęć, transmutacji, obrony i innych umiejętności magicznych na poziomie podstawowym dla dwójki dzieci z dobrego domu. Wymagana znajomość języka angielskiego - tu nie ma problemu - i doświadczenie w pracy z młodzieżą." Napiszę ci rekomendacje, przez tyle lat udzielałeś korepetycji dzieciakom z młodszych klas, że pewnie mógłbyś uczyć we śnie, gdybyś spróbował. Naprawdę tak uważam, chyba nie będziesz się ze mną kłócił? (Uśmiech.) Bardzo słusznie. Moim zdaniem, to doskonała okazja. I jaka przygoda, Remusie, jaka przygoda! (Ciche klaśnięcie w dłonie.) Sam chętnie pojechałbym do Brazylii, te kauczukowce, te orchidee, te motyle, te świeże owoce! (Gest wskazujący na tackę z cytrynowymi i pomarańczowymi cukierkami.) I zawsze chciałem zobaczyć tapira. (Bystre, błękitne oczy błyszczące znad okularów - połówek.) Wydaje mi się też, że Brazylijczycy nie są zbyt obeznani z legendą o wilkołakach, to też raczej dobrze się składa, nie uważasz?
Remus uważał, że owszem. Wprawdzie po cichu był zdania, że Dumbledore troszeczkę zbyt lekko podchodzi do jego sytuacji, w końcu przeprowadzka na drugi koniec świata to nie zakup nowej miotły, ale wdzięczny był za każdą pomoc (i tak głodny, że zjadł trzy cytrynowe dropsy), więc długie godziny namawiania i niekończąca się lista racjonalnych argumentów "za" tym razem okazały się zbędne. Po rozmowie z przyszłym pracodawcą - Dumbledore z radością użyczył swojego kominka - Lupin był bliski płaczu ze szczęścia. Dom Placido Preto praktycznie lekceważąco wzruszył ramionami na informację o likantropii i krótko zapytał, jak ma zorganizować te pewne środki bezpieczeństwa, o których wspomniał dyrektor Dumbledore. Remus zlekceważył ostrzeżenia o "szczególnym klimacie i lokalizacji Peroli", zapytał o przyszłych uczniów, opowiedział, na czym polega jego przypadłość i zapisał datę i godzinę aktywacji świstoklika.
Teraz było już cokolwiek za późno, by zastanawiać się, czy aby na pewno postępuje słusznie. Przed nim, w złamanym półświetle pochmurnego zmierzchu jaśniała Perola: rozległy budynek z białego drewna, częściowo jednopiętrowy, ale w przeważającej części parterowy, ze smukłymi kolumienkami podpierającymi dach nad ogromnym patio. Willa czy dworek, bo z całą pewnością nie zamek, była tak bardzo różna od tego, do czego Remus przyzwyczajony był w Europie (nawet jeśli pamiętało się o dziwnych pomysłach architektonicznych niektórych czarodziejów), tak lśniła jasnymi ścianami, które odbijały się w kałużach i zmieniały kolor mokrych liści z zielonoczarnego na zielono błękitny i indygo, że natychmiast uznał ją za piękną i w pełni godną swej nazwy**. Sięgając kołatki w kształcie zwiniętego w koci kłębek jaguara, poczuł nagły przypływ wiary w lepszą przyszłość.

--------------

*Według Kanonu, surowe restrykcje dotyczące zatrudniania wilkołaków nasza energiczna pani Umbridge wprowadziła około 1993-4 roku (mówi o tym Syriusz w ZF)- zaznaczam, że jestem w pełni świadoma, że trochę naginam to, co twierdzi JKR. To "trochę" to więcej niż 10 lat, ale liczę na wyrozumiałość Obrońców Kanonu - potrzebowałam dramatycznej sytuacji, a nic tak nie zmusza ludzi (bądź pół-ludzi) do emigracji, jak sytuacja polityczna w ojczyźnie.
**perola - (port) perła
 

3.
Niebieska poświata wokół twarzy pana Lupina. Wokół twarzy Joaquima też, ale nie tak wyraźna, Joaquim ma ciemniejszą skórę. Mały właśnie uczy się zaklęcia lewitującego i powtarza po portugalsku, że to zaklęcie jest głupie. Nie powinien używać portugalskiego. Nie koncentruje się. Sama nie mogłabym się skoncentrować, nawet nie słyszę, co mówią. Gorąco. To znaczy: bardziej niż zazwyczaj. I jakby deszcz na mnie padał, tutaj, w pokoju do nauki. Mokra, mokra skóra na karku. Niebieska poświata wokół wszystkiego, liści za oknem, biurka, kartki pergaminu na nim, szafy z księgami. Zamknę... nie, to zły pomysł, teraz się kręci, gdzie stół, gdzie ten stół?
- Branka!
Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą jasną plamę czyjejś twarzy wyłaniającą się z jeszcze jaśniejszej plamy białej koszuli. Szczegóły z trudem przedzierały się do owiniętego glonami z Negro mózgu: jasnobrązowe włosy, zaniepokojone szare oczy, pionowa kreska między brwiami.
- Przepraszam, panie profesorze, zakręciło mi się w głowie - wymamrotała. Sama usłyszała, jak niepewnie i cienko zabrzmiał jej głos i prawie się skrzywiła. Zaraz zaczną koło niej skakać, wpychać ją do łóżka i wmuszać w nią kakao. A ona znowu nie będzie miała siły, by zaprotestować.
- Jadłaś śniadanie? - zapytał nauczyciel podejrzliwym, choć zupełnie spokojnym, ku jej zaskoczeniu, głosem.
Za kogo on ją uważa? Po pierwszym dniu nauki sama przed sobą przyznała, że belfer numer sześć nie jest wcale taki zły. Trzy dni potem, że jest o wiele lepszy niż wszyscy poprzedni razem wzięci. Tydzień później, że zaczyna go lubić. A teraz, po dwóch tygodniach rozmaitych lekcji, i indywidualnych, i z Joaquimem, to teoretycznych w domu, to znów praktycznych w lesie, Branka myślała, że nie była taka szczęśliwa od lat. Miała kogoś, kto chętnie i wyczerpująco odpowiadał na wszystkie pytania, traktował ją poważnie i był najzwyczajniej w świecie fajny. Gdyby tylko nie ta choroba, o której oczywiście ktoś mu powiedział, bo ciągle chciał wiedzieć, czy dobrze się czuje. A ona nienawidziła być słaba.
- Tak. Przepraszam. Już mi przeszło. Pytał pan o coś?
Ta przeklęta pionowa kreska między jego brwiami nie znikała. Wreszcie przestał się wpatrywać w jej oczy ze skupioną miną medyka i wyprostował się.
- Nie. Ale zrobiłaś się zielona jak szyszymora. Chyba będzie lepiej, jeśli pójdziesz do swojego pokoju i odpoczniesz. Zawołam Łapkę, żeby cię odprowadziła.
Nie miała najmniejszej ochoty, by gdziekolwiek iść. Czy raczej: chyba nie miała dość siły, więc by opóźnić trochę konieczność wysiłku, powoli i przesadnie dokładnie zakręciła kałamarz, zwinęła i zawiązała pergamin z notatkami (czy raczej rysunkami) dotyczącymi ruchów różdżki przy zaklęciach, pozamykała książki i ułożyła je na półeczce pod biurkiem. Wszystko to zrobiła z pochyloną głową, a kiedy ją uniosła, znowu napotkała uważne spojrzenie nowego nauczyciela i westchnęła. Protestowanie nic nie da, a na dodatek do kłótni potrzeba dużo siły.
- Zobaczymy się po obiedzie - powiedział pogodnie, choć już potrafiła rozpoznać, że za tym lekkim przyjaznym tonem ukrywał cały wachlarz uczuć, tym razem troskę. - Jeśli będziesz miała dość sił, pójdziemy na bagna poszukać zwodników, dobrze?
Skinęła głową, co natychmiast podwoiło prędkość wirowania pokoju. Wdech. Wydech. Odsunęła się od stołu i zgrzytające o podłogę krzesło wywołało eksplozję w jej uszach. Głupia choroba. Głupia, głupia. Wstała, ale nie puściła skraju biurka, dopóki nie poczuła ciężaru ciepłej dłoni pana Lupina na ramieniu. Nawet nie zauważyła, kiedy do pokoju weszła skrzatka, która natychmiast mocno złapała jej rękę i energicznie pokiwała głową, gdy nauczyciel polecił przygotować filiżankę gorącej czekolady.
- Co to jest szyszymra? - Branka usłyszała jeszcze jasny, ciekawski głosik Joaquima.
Szyszymora, mały. To ta pani, którą pomalowałeś na pomarańczowo.

Klucząc w labiryncie bezludnych pokoi Peroli w poszukiwaniu gabinetu pana domu, Remus Lupin po raz kolejny pomyślał, że Brazylia bardzo mu się podoba. Szalenie mu się podoba. Nikt nie wytykał go palcem, nikt nie wychodził z pomieszczenia, w którym on się pojawiał, nikt nie wymieniał jego imienia razem ze strasznym nazwiskiem tego zdrajcy. Chociaż, prawdę mówiąc, nie miał zbyt wielu okazji, by spotykać kogoś poza rodziną Preto czy pracującymi na plantacji ludźmi.
Za namową dom Placido wybrał się raz do Manaus, miasta portowego w samym sercu amazońskiej dżunglii, kipiącego żywo gestykulującymi czarodziejami o każdym możliwym kolorze skóry i mówiącymi każdą możliwą odmianą portugalskiego. Długą chwilę zajęło mu zrozumienie, że żeglugę umożliwia ogromna szerokość łączących się na wysokości miasta Negro i Amazonki, następną - wyjście z szoku po wizycie w magicznej części miasta: tam nikt nie troszczył się o szufladkowanie magii na Czarną i Białą. Europejski sklepik importera różdżek (Remus z rozrzewnieniem doczytał się nazwiska Ollivander pomiędzy goniącymi się na szyldzie krzykliwie czerwonymi fenikso-podobnymi ptakami) stał tuż obok podejrzanej meliny z wyświechtanymi laleczkami voodoo (z trzema szpilami w brzuchu każda) na zakurzonej wystawie, a zaraz obok butiku z francuskimi (jak solennie zapewniała tablica przed drzwiami) szatami, gruba Murzynka, uosobienie prawdziwej kolonialnej Mamman, zapraszała na gorącą mate, mocną jak diabolo canę i - jeśli poprosicie naprawdę pięknie i zapłacicie naprawdę hojnie - cudowną ayahuaskę, która przeniesie was tam, gdzie jeszcze nie byliście, zaś przez szeroko otwarte drzwi jej lokalu buchał dym i dzikie jak rytm podnieconego serca uderzenia w bębny. Remus wrócił do Paroli z początkami bólu głowy, czy może po prostu kacem, dziwnie uszczęśliwiony z tego powodu. Przyjemny był taki ból głowy po słuchaniu jednego z najbardziej śpiewnych i zmysłowych języków świata, po śledzeniu wzrokiem fruwających jak karmelowe gołębie dłoni przeuroczej acz bezczelnej ("Anglik nie może mieć do zaoferowania więcej niż Brazylijczyk, nie! Pokaż!") Annaliz, po wypiciu pół butelki cani z jej prawie bezustannie roześmianych ust i wydaniu prawie połowy z nareszcie przyzwoitej pensji (bo Annaliz szybko się połapała, że Remus rzeczywiście ma do zaoferowania znacznie więcej). Było warto.
Uczenie dawało mu satysfakcję, jakiej się nie spodziewał. Gdy udzielał korepetycji w Hogwarcie, to inni sprawdzali skuteczność jego pracy; teraz sam widział, jakie rezultaty otrzymywał z wkładanego w nauczanie wysiłku. Dzieciaki były zdolne i chętne do nauki, choć coraz bardziej martwiła go choroba dziewczynki. Właściwie nie dolegało jej nic poza tymi nagłymi zasłabnięciami, które przytrafiały się raz czy dwa razy w tygodniu. Po paru godzinach w łóżku i kilku filiżankach czekolady lub kakao wszystko zdawało się wracać do normy, ale bywało, że Branka cichła nagle, bladła i bez słowa przysiadała, czy to na krześle, czy na pniu kauczukowca, zamykała swoje sarnie oczy i oddychała powoli, z wysiłkiem, w ten nieznośnie znajomy mu sposób; tak jak oddychał on przez kilka dni po każdej Przemianie.
Uważał również, że dom Placido mógłby bardziej interesować się swoimi dziećmi, ale z tego, co zrozumiał Remus, rodzina Preto zawsze aktywnie angażowała się w politykę, a że Brazylia właśnie zmieniała ustrój*, jego pracodawca częściej bywał w Manaus, Rio de Janeiro i Sao Paolo niż we własnym domu, bo trzeba było zorganizować społeczność magiczną, by miała należyte miejsce w nowym systemie. Poza tym, informowanie kogokolwiek o obowiązkach ojca z całą pewnością nie należało do Remusa.
Dzisiaj, zdaje się, miał trochę szczęścia: Lito, drugi domowy skrzat, powiedział, że dom Placido jest w gabinecie, którego ciężkie drzwi nareszcie udało się Remusowi odnaleźć. Usłyszawszy "proszę", wkroczył w półmrok gabinetu, spowodowany nie tyle brakiem światła, co ciemnymi barwami elementów wystroju: fantazyjnie rzeźbionymi w egzotyczne liście hebanowymi meblami, pachnącymi starą skórą fotelami, gigantycznym kominkiem z chłodnego czarnego marmuru i śniadymi, ciemnowłosymi przodkami obserwującymi pokój ze swoich obrazów. Jak dla niego, było to stanowczo zbyt duże natężenie kolorów czarnych, ciemnych i ponurych; gabinet w ogóle mu się nie podobał.
Właściciel przygnębiającego wnętrza z profesjonalnym uśmiechem wstał zza biurka, przywitał się uściskiem dłoni i klepnięciem w łopatkę, do których po angielsku unikający kontaktu fizycznego Remus ciągle nie mógł się przyzwyczaić, wskazał gościowi fotel i zaproponował whisky. Lupin, oczywiście, odmówił. Usprawiedliwił się popołudniowymi lekcjami.
- Słusznie - zreflektował się Placido Preto, napełniając drugą szklankę napojem kokosowym. - Dzieci sprawiają jakieś problemy?
- Dziękuję. - Lodowaty płyn w naczyniu szybko chłodził dłoń Remusa. - Nie, jeśli chodzi o uczniów, nie mam zastrzeżeń.
- A jeśli chodzi o co innego? - Preto uniósł brew.
- Niezręcznie się wyraziłem - Lupin roześmiał się bezradnie. Wyłożenie sprawy, z którą tu przyszedł nie było dla niego łatwe. - Chodzi o to, że zbliża się Pełnia.
Chwila ciszy, jakby dom Placido, marszcząc czoło, usiłował sobie przypomnieć, co taka informacja oznacza.
- A tak. - Odchylił się wygodnie w swoim przypominającym tron fotelu za biurkiem. - Pomieszczenie w piwnicy jest już gotowe, przenieśliśmy to wino tak, jak pan prosił. Niestety nie będzie mnie w tym czasie w domu, ale mój zarządca, Manu... poznał go pan, prawda? Manu wszystkim się zajmie. To solidny facet, proszę się nie obawiać. Na pewno wszystko zamknie jak należy. A potem otworzy.
Remus musiał wyglądać na nie przekonanego, bo Preto pochylił się w jego stronę.
- Coś panu powiem, panie Lupin - wyznał, ściszając głos. - Jestem pewien, że nikomu nie wyrządzi pan krzywdy, naprawdę trudno mi uwierzyć, że byłby pan w stanie. - O tak, pomyślał Remus, Placido Preto z całą pewnością znał się na dyplomacji. - Poza tym - dodał Preto - mamy tu poważniejszy problem...
Jakiego rodzaju był to problem, Remus nie usłyszał, bo w kominku nagle zasyczało i błysnęło na zielono. W palenisku pojawiła się głowa czarnoskórego mężczyzny, który zapytał o coś po portugalsku.
Preto ponownie opuścił swoje miejsce za biurkiem, by odebrać połączenie.
- Przepraszam na kilka chwil, panie Lupin, muszę porozmawiać z aurorem Alvarem. Nie, nie, proszę zostać - zatrzymał wstającego nauczyciela gestem dłoni. - I wybaczyć, że przejdę na portugalski. Alvar nie zna angielskiego.
Remus wrócił do fotela i swojego napoju. O tej porze dnia, wczesnym popołudniem, upał robił się naprawdę nieznośny i każdy lodowaty łyk niezbyt słodkiego, mętnego i bezbarwnego soku sprawiał błogą przyjemność.
Tymczasem jeszcze chwilę wcześniej zupełnie spokojny Preto, tłumacząc coś owemu Alvarowi, wyglądał na wielce wzburzonego i mimo woli zaciekawiony Lupin sięgnął do kieszeni szaty. Wiedział, że nie powinien tego robić. Convertus, przenośny tłumacz, którego dostał (w całkowitej tajemnicy i pełnym zaufaniu) od Dumbledore'a i bez którego nie byłby w stanie dogadać się z nikim poza rodziną Preto, był amuletem z pogranicza Czarnej Magii i z całą pewnością nie powinien być używany bez wiedzy rozmawiających w obcym języku. Ale Remus miał przed wyjazdem zbyt mało czasu, by opanować choćby podstawy portugalskiego, a zaklęcia translatorskie działały tylko na tekst pisany. Zacisnął palce wokół metalowego krążka i delikatny strumień magii popłynął w górę ramienia, do mózgu....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin