Susan Elizabeth Phillips - To musiałeś być Ty.doc

(1725 KB) Pobierz

«Wszystko dla pań»

Powieści SUSAN ELIZABETH PHILLIPS

w Wydawnictwie Amber

ARENA

KANDYDAT NA OJCA

LALECZKA

NA PRZEKÓR WSZYSTKIM

NIE BĘDĘ DAMĄ

ODROBINA MARZEŃ

PIERWSZA DAMA

PODRÓŻ DO NIEBA

SŁODKA JAK MIÓD

TO MUSIAŁEŚ BYĆ TY

Wszystko dla pań

Susan Elizabeth

PHILLIPS

                    To Musiałeś Być Ty

Przekład

Agata Kowalczyk

AMBER


Stevenowi Axelrodowi, który od początku był przy mnie ze swoją mądrością, siłą i ogromną tolerancją dla szalonych pisarzy.

Tę książkę musiałam zadedykować tobie.

 

Rozdział 1

Phoebe Somerville wywołała powszechne oburzenie, przyprowadza­jąc na pogrzeb własnego* ojca francuskiego pudla i węgierskiego ko­chanka. Z małym białym pieskiem na kolanach i w wysadzanych bry­lancikami ciemnych okularach wyglądała jak gwiazda filmowa z lat pięć­dziesiątych. Żałobnikom trudno było zdecydować, kto wydawał się tu bardziej nie na miejscu: idealnie ostrzyżony pudel, wystrojony w dwie brzoskwiniowe kokardy na uszach, nieprawdopodobnie przystojny Wę­gier z długim, przetykanym paciorkami końskim ogonem, czy sama Phoe­be.

Jej włosy, jasnopopielate z platynowymi pasemkami, opadały na jedno oko, jak u Marilyn Monroe w Skłóconych z życiem. Wpatrzona w błysz­czącą czarną trumnę z doczesnymi szczątkami Berta Somerville'a roz­chyliła lekko wilgotne, pełne wargi umalowane śliczną, ciemnoróżową szminką. Ubrana była w kostium koloru kości słoniowej, ale złoty, me­talizowany top pod żakietem nadawał się raczej na koncert rockowy niż na pogrzeb. Wąska spódnica, przepasana złotym łańcuchem (z jednego z ogniw zwisał metalowy listek figowy) miała na boku rozcięcie aż do połowy uda.

Phoebe zjawiła się w Chicago po raz pierwszy od czasu, kiedy jako osiemnastolatka uciekła z domu, więc tylko kilka z obecnych na pogrze­bie osób znało marnotrawną córkę Berta Somerville'a. Ale krążyły o niej takie opowieści... Nic dziwnego, że Bert ją wydziedziczył. Jaki ojciec chciałby przekazać swój majątek córce, która była kochanką mężczyzny starszego od niej o ponad czterdzieści lat - nawet jeśli tym mężczyzną był znany hiszpański malarz Arturo Flores? I jeszcze te obrazy - taki

7


wstyd! Dla Berta Somerville'a golizna była zawsze golizną, a fakt, że dziesiątki abstrakcyjnych aktów, do których pozowała Floresowi Phoe-be, zdobiło ściany galerii na całym świecie, nie złagodził jego sądów.

Phoebe miała smukłą talię i szczupłe, zgrabne nogi, ale jej piersi i bio­dra były krągłe i kobiece, jak za starych, dobrych, niemal zapomnianych czasów, kiedy kobiety wyglądały jak kobiety. Miała ciało niegrzecznej dziewczynki, ciało, które nawet w wieku trzydziestu trzech lat nadawało się równie dobrze do nocnego klubu jak na ściany muzeów. Ciało sek­sownego kociaka. Nieważne, że miała również mózg i inteligencję. Na­leżała do kobiet, które ocenia się zwykle wyłącznie na podstawie wyglądu.

Jej twarz była równie niezwykła jak cała reszta. W układzie rysów coś jakby odrobinę nie grało, choć trudno było określić, co właściwie sprawia takie wrażenie, bo nos miała prosty, usta ładnie wykrojone i kształtny, silny podbródek. Może chodziło o niesamowicie seksowny pieprzyk na policzku. A może o oczy. Ci, którzy widzieli je, zanim zało­żyła okulary, mogli zauważyć, że są lekko skośne - wydawały się nie­mal egzotyczne. Arturo Flores często przesadnie eksponował na obra­zach te bursztynowe oczy - czasami malował je większe niż jej biodra, czasami nakładał na jej cudowne piersi.

Podczas ceremonii pogrzebowej Phoebe wydawała się chłodna i opa­nowana, chociaż gorące lipcowe powietrze było aż ciężkie od wilgoci. Nawet sąsiedztwo rzeki DuPage, płynącej przez zachodnie przedmie­ścia Chicago, nie łagodziło upału. Grób i kilka rzędów krzeseł, ustawio­nych w półkole wokół mahoniowej trumny, ocieniał ciemnozielony bal­dachim, krzesła były jednak przeznaczone tylko dla najważniejszych gości, a mały baldachim nie mógł osłonić wszystkich zgromadzonych. Większość wystrojonego tłumu stała w słońcu i kilka osób nawet zasłabło, nie tylko z powodu panującej duchoty, ale i obezwładniającego zapachu niemal setki wiązanek kwiatów. Na szczęście ceremonia była krótka, a po jej zakończeniu nie zaplanowano konsolacji, goście pocieszali się więc nadzieją, że już niedługo będą mogli podążyć do wodopojów i ochło­dzić się trochę. W sekrecie wszyscy rozkoszowali się faktem, że to nie oni leżą na miejscu Berta Somerville'a.

Phoebe siedziała między swoją piętnastoletnią siostrą Molly i kuzynem Reedem Chandlerem. Lśniąca czarna trumna stała na ziemi, na zielonym dywanie, dokładnie naprzeciwko jej krzesła. Na wypolerowanym wieku le­żał wieniec w kształcie gwiazdy, spleciony z białych róż, przybranych błę­kitnymi i złotymi wstążkami. Były to kolory Chicago Stars, pierwszoligo­wej drużyny futbolowej, którą Bert kupił dziesięć lat wcześniej.

8

Po zakończeniu ceremonii Phoebe wzięła na ręce swojego białego jjpudla i wstała z krzesła. Kiedy wyszła z cienia, promienie słonecznego Światła rozbłysły iskierkami na złotych nitkach króciutkiego topu i za-' migotały na wysadzanych dżetami oprawkach okularów. Efekt był osza­łamiający, zupełnie niepotrzebnie zresztą, bo Phoebe i bez tego robiła oszałamiające wrażenie.

Reed Chandler, trzydziestopięcioletni siostrzeniec Berta, wstał i pod­szedł do trumny, by położyć na niej kwiaty. Przyrodnia siostra Phoebe, Molly, sztywno poszła za nim. Reed starał się wyglądać na zrozpaczone-l go, choć było tajemnicą poliszynela, że ma odziedziczyć drużynę futbo­li'' Iową wuja. Phoebe położyła swój bukiet na trumnie, starając się nie do­puszczać do siebie gorzkich wspomnień. Bo i po co? Nie potrafiła zdo­być miłości ojca, kiedy żył, i teraz wreszcie mogła poniechać próżnych wysiłków. Wyciągnęła rękę, by pogłaskać pocieszająco młodszą siostrę, której prawie nie znała, ale Molly odsunęła się, jak zawsze, kiedy Pho­ebe próbowała się do niej zbliżyć.

Reed wrócił na swoje miejsce u jej boku. Phoebe wzdrygnęła się odruchowo. Choć jej kuzyn zasiadał teraz w licznych komitetach dobro­czynnych, nie mogła zapomnieć, jakim tyranem był w dzieciństwie. Szyb­ko odwróciła się od niego i zmysłowym, lekko ochrypłym głosem, który aż za dobrze pasował do jej seksownego ciała, odezwała się do stoją­cych wokół osób:

-  Tak miło z waszej strony, że przyszliście. Tym bardziej w ten okrop­ny upał. Viktor, skarbie, czy mógłbyś wziąć Puchatkę?

Wyciągnęła pudelka w stronę Viktora Szabo, który doprowadzał nie­mal do obłędu wszystkie obecne kobiety. Nie chodziło tylko o jego eg­zotyczną urodę - bosko przystojny Węgier wydawał się wszystkim dziw­nie znajomy. Niektóre z pań trafnie rozpoznały w nim modela, który z roz­puszczonymi włosami i rozpiętym rozporkiem prężył naoliwione muskuły w kampanii reklamowej dżinsów znanej firmy.

Viktor wziął pieska od Phoebe.

-  Oczywiście, kochanie - odparł. Jego akcent był zauważalny, jed­nak o wiele mniej wyraźny niż u sióstr Gabor, choć przecież mieszkały w Stanach ładnych kilkadziesiąt lat dłużej.

-  Mój zwierzaczek - zamruczała Phoebe; nie do Puchatki, a do Vik-

tora.

Viktor osobiście uważał, że Phoebe odrobinę przeciąga strunę. Po­słał jej pocałunek i spojrzał na nią namiętnie, sadowiąc pudla w swoich ramionach, po czym przybrał pozę, w której jego idealnie wyrzeźbione ciało prezentowało się najlepiej. Od czasu do czasu poruszał lekko głową,

9


by zamigotały w słońcu srebrne paciorki, wplecione dyskretnie w sięga­jący aż za łopatki koński ogon.

Do Phoebe zbliżył się senator. Podała mu dłoń o smukłych palcach i długich paznokciach, pomalowanych na różowo z białym paseczkiem. Spojrzała na niego z taką miną, jakby był wyjątkowo smakowitym ka­wałkiem pieczeni wołowej.

-  Panie senatorze, bardzo dziękuję, że pan przyszedł. Wiem, ile ma pan obowiązków. To naprawdę niesamowicie słodko z pana strony.

Siwowłosa żona senatora zerknęła podejrzliwie, ale po chwili ze zdumieniem stwierdziła, że Phoebe uśmiecha się do niej przyjaźnie. Później zauważyła, że Phoebe Somerville czuje się o wiele swobodniej, rozmawiając z kobietami niż z mężczyznami. Trochę dziwne u takiej seksbomby. Ale w końcu cała rodzina była dziwna.

Bert Somendlle miał na koncie trzy małżeństwa ze striptizerkami z Las Vegas. Pierwsza z nich, matka Phoebe, zmarła wiele lat temu, pró­bując wydać na świat syna, którego tak bardzo pragnął Bert. Jego trzecia żona, matka Molly, nie żyła od trzynastu lat. Zginęła w katastrofie małe­go samolociku, którym leciała do Aspen, gdzie zamierzała uczcić swój rozwód. Tylko druga żona Berta wciąż jeszcze żyła, ale nie pofatygowa­łaby się na jego pogrzeb, choćby mieszkała po drugiej stronie ulicy -tym bardziej nie przyleciała więc z Reno.

Tully Archer, szacowny trener obrońców Chicago Stars, zostawił Reeda i podszedł do Phoebe. Ze swoimi siwymi włosami, krzaczastymi brwiami i czerwonym nosem wyglądał jak święty Mikołaj bez brody.

-  To straszne, panno Somendlle. Straszne - odchrząknął głośno, jak­by chciał pokryć zmieszanie. - Chyba się nie znamy. To niezwykłe, że nie miałem okazji poznać córki Berta przez te wszystkie lata. Przyjaźni­liśmy się z Bertem. Będzie mi go brakowało. Oczywiście, czasem mieli­śmy różne zdania na pewne tematy. Potrafił być cholernie uparty. Ale przyjaźniliśmy się długie lata.

Potrząsał dłonią Phoebe, trajkocząc bez ładu i składu, nie patrząc jej w oczy. Ktoś mógłby się zastanawiać, jakim cudem ten człowiek na gra­nicy demencji starczej trenuje zawodową drużynę, ale każdy, kto wi­dział go przy pracy, musiał docenić jego trenerskie umiejętności.

Staruszek uwielbiał mówić. Potok jego słów wydawał się nie mieć końca, Phoebe przerwała mu więc:

-  Dziękuję panie Archer, pan jest strasznie kochany. Absolutny cu­kiereczek.

Tully Archer słyszał już w życiu wiele określeń, ale jeszcze nikt nie nazwał go absolutnym cukiereczkiem. Na chwilę odebrało mu mowę.

10

Niewykluczone zresztą, że właśnie o to chodziło Phoebe. Gdy jednak pośpiesznie odwróciła się od niego, ujrzała przed sobą regiment mon­strualnie wielkich facetów, czekających w rządku, by złożyć jej kondo-lencje.

Przestępowali niespokojnie z nogi na nogę w butach wielkości trans­atlantyckich parowców. Setki kilogramów żywej wołowiny, ryjącej ko­pytami ziemię. Uda jak pnie drzew, grube karki, wrośnięte w ramiona, które niemal rozsadzały ubranie. Potężne dłonie trzymali splecione mocno przed sobą, jakby spodziewali się, że za chwilę rozlegnie się hymn pań­stwowy. Ich dziwaczne, przerośnięte ciała były upchnięte w błękitne dru­żynowe blezery i popielate spodnie. Kropelki potu wyciśniętego przez południowy upał błyszczały na ich różnokolorowych twarzach - od lśnią­cej, mahoniowej czerni do opalonej bieli. Członkowie pierwszoligowej drużyny Chicago Stars przyszli złożyć hołd swojemu właścicielowi, jak niewolnicy na plantacji bawełny.

Mężczyzna bez szyi z wąskimi szparkami zamiast oczu, który wy­glądał jak przywódca tmntu w więzieniu o zaostrzonym rygorze, wystą­pił z szeregu. Uparcie wpatrywał się w twarz Phoebe - było jasne, że z całych sił stara się powstrzymać od zerkania na jej biust.

-  Jestem Elvis Crenshaw, obrońca liniowy. Bardzo mi przykro z po­wodu pana Somerville'a.

Phoebe przyjęła kondolencje. Futbolista odszedł na bok, spogląda­jąc z zaciekawieniem na Viktora Szabo.

Viktor, stojący jakieś dwa metry od Phoebe, przybrał pozę Rambo. Nie było to wcale takie łatwe, zważywszy, że zamiast uzi trzymał w ra­mionach białego pudla. Wiedział jednak, że poza spełnia swoje zadanie, patrzyły na niego niemal wszystkie kobiety w tłumie. Gdyby tylko zdo­łał jeszcze przyciągnąć uwagę tego seksownego stworzenia z cudow­nym tyłeczkiem, mógłby uznać dzień za udany.

Niestety, seksowne stworzenie stanęło przed Phoebe, najwyraźniej nie dostrzegając nikogo poza nią.

-  Panno Somendlle, jestem Dan Calebow, główny trener Stars.

-  Szalenie mi miło, panie Calebow - zagruchała Phoebe głosem, który wydał się Viktorowi dziwaczną krzyżówką głosu Bette Middler i Bette Davis, ale co on tam wiedział.

Phoebe była jego najlepszą przyjaciółką i Viktor zrobiłby dla niej wszystko. Dowiódł swojego oddania, zgadzając się uczestniczyć w tej koszmarnej maskaradzie i udawać jej kochanka. W tej chwili jednak wolałby jak najszybciej zabrać ją stąd i uchronić od niebezpieczeństwa. Widocznie nie wiedziała, że igra z ogniem, kusząc tego gorącokrwistego

11


mężczyznę. A może wiedziała? Kiedy czuła się zagrożona, potrafiła za­stosować w obronie własnej dziesiątki sztuczek i wybiegów, choć rzad­ko zdarzało jej się wybrać odpowiednią taktykę.

Dan Calebow nie zaszczycił Viktora nawet jednym spojrzeniem, więc Węgier bez trudu określił jego preferencje. Jeden z tych denerwujących ludzi, którzy zupełnie nie brali pod uwagę alternatywnego stylu życia. Trochę szkoda, ale jako człowiek z natury dobroduszny Viktor akcepto­wał i taką postawę.

Phoebe mogła nie rozpoznać Dana Calebowa, ale Viktor śledził na bieżąco futbolowe rozgrywki. Wiedział, że Calebow był jednym z naj­bardziej wybuchowych i kontrowersyjnych rozgrywających w NFL, do­póki nie wycofał się trzy lata temu i nie został trenerem. Ubiegłej jesie­ni, w środku sezonu Bert zwolnił trenera Stars i zatrudnił Dana, który pracował do tej pory dla konkurencyjnej drużyny, Chicago Bears.

Calebow był potężnym mężczyzną z grzywą blond włosów. Biła od niego pewność siebie, charakterystyczna dla człowieka, który nie ma czasu na wątpliwości co do swojej osoby. Był odrobinę wyższy od Vik-tora, musiał mieć metr dziewięćdziesiąt. Był też bardziej muskularny niż większość rozgrywających w zawodowych drużynach. Miał wyso­kie, szerokie czoło i wyrazisty nos z niewielkim garbkiem. Jego dolna warga była odrobinę pełniejsza niż górna, a między ustami i podbród­kiem widniała cienka biała szrama. Ale ta męska blizna, interesujące usta i gęste włosy wcale nie były najciekawsze. Najbardziej fascynujące były jego drapieżne, zielone jak morze oczy, które w tej właśnie chwili przyglądały się biednej Phoebe tak intensywnie, że mało nie przewierci­ły jej na wylot.

-  Naprawdę bardzo mi przykro z powodu Berta - powiedział Cale­bow z akcentem świadczącym o dzieciństwie spędzonym w Alabamie. -Będzie nam go brakowało.

-  To bardzo miło z pańskiej strony, panie Calebow.

W jej zmysłowym, cichym mruczeniu zabrzmiała lekko egzotyczna nuta. Viktor zorientował się, że do swojego repertuaru seksownych ko­biecych głosów Phoebe dodała Kathleen Turner. Zwykle nie miotała się tak od jednego wcielenia do drugiego; widocznie była roztrzęsiona, choć nigdy nie pozwoliłaby, żeby ktokolwiek to zauważył. Musiała podtrzy­mywać swój image.

Viktor znów spojrzał na trenera Stars. Przypomniał sobie, że kiedy Dan Calebow był jeszcze czynnym graczem, przezywano go „Ice", bo nie miał litości dla przeciwników. Nic dziwnego, że Phoebe czuła się niepewnie w jego obecności. Niesamowity facet.

12

-  Bert naprawdę kochał futbol - ciągnął Calebow - i był dobrym pracodawcą.

-  Z całą pewnością - każda sylaba, wypowiadana zmysłowo przez Phoebe była obietnicą seksualnego rozpasania; obietnicą, której Phoebe nie miała zamiaru dotrzymać. Viktor wiedział to aż za dobrze.

Kiedy odwróciła się w jego stronę z wyciągniętymi ramionami, zro­zumiał, jak bardzo jest zdenerwowana. Odgadł, że chce dostać z powro­tem Puchatkę, by zająć czymś ręce, podszedł więc i podał jej pieska.

Wjeżdżająca na cmentarz furgonetka ogrodnika strzeliła z rury wy­dechowej. Wystraszona Puchatka szczeknęła i wyrwała się z ramion Phoebe. Zbyt długo musiała być grzeczna, teraz zaczęła biegać jak sza­lona między nogami zgromadzonych osób, ujadając przenikliwie i dzi­ko merdając. Wydawało się, że pomponik na ogonku urwie się lada moment i poszybuje w powietrze jak piłka golfowa.

-  Puchatka! - krzyknęła Phoebe, ruszając w pogoń w chwili, kiedy suczka wpadła na smukły stojak, podtrzymujący kunsztowną piramidę gladiolusów.

Phoebe nie była wysportowana. Dodatkowo skrępowana wąską spód­nicą, nie zdołała dopaść psa na czas, by zapobiec katastrofie. Stojak z kwiatami zachybotał się i przewrócił na ustawiony tuż obok wieniec, który z kolei runął na ogromną wiązankę dalii. Bukiety były poustawia­ne tak ciasno obok siebie, że kiedy przewracał się jeden, siłą rzeczy wpadał na kolejny. Leciały na ziemię jeden po drugim, chlapiąc dookoła wodą. Najbliżej stojący żałobnicy odskakiwali gwałtownie, wywracając przy okazji jeszcze więcej wiązanek. Kosze przewracały się jeden po drugim jak kostki domina, aż w końcu trawnik zaczął przypominać koszmarny sen ogrodnika.

-  Stój, Puchatka! Leżeć, do cholery! Viktor!

Viktor zdążył już obiec trumnę z drugiej strony, próbując wyprze­dzić siejącego zniszczenie pudla. Niestety, w pośpiechu przewrócił kil­ka krzeseł, które wpadły na jeszcze jeden rząd wieńców, zapoczątkowu­jąc następną reakcję łańcuchową.

Dama, która uważała się za znawczynię małych piesków, skoczyła w stronę szalejącej suczki. Jej zapał ostygł jednak szybko, kiedy pudlica opuściła ogonek, wyszczerzyła zęby i kłapnęła w jej stronę niczym pies zabójca. Puchatka była najsympatyczniejszym stworzeniem na świecie, niestety, dama miała nieszczęście pachnieć „Eternity" Calvina Kleina. Suczka nienawidziła tych perfum od czasu, kiedy jeden ze znajomych Phoebe, obficie spryskany tym właśnie zapachem, nazwał ją kundlem i kopnął pod stołem.

13


Phoebe, w spódnicy odsłaniającej duży kawałek uda, wpadła mię­dzy dwóch obrońców liniowych. Przyglądali się, nie kryjąc rozbawie­nia, jak gorączkowo wymachiwała rękami, biegnąc w stronę pudla.

-  Puchatka! Do nogi, Puchatka!

Molly Somerville, przerażona widowiskiem, które zrobiła z siebie przyrodnia siostra, próbowała schować się w tłumie.

Phoebe zrobiła unik, by ominąć krzesło. Ciężki, figowy liść dynda­jący u paska uderzył ją w to miejsce, w którym zwykle widuje się figo­we listki. Złapała brelok, ale w tej samej chwili pośliznęła się na wiązce mokrych lilii i runęła jak długa.

Na ten widok Puchatka zapomniała o groźnej, nieprzyjemnie pach­nącej damie. Uznając wyczyny Phoebe za zaproszenie do zabawy, za­częła szczekać jak szalona, tym razem z radości.

Phoebe próbowała pozbierać się z ziemi, hojnie obdarzając wido­kiem górnych partii swoich ud burmistrza Chicago i kilku członków konkurencyjnej drużyny Bears. Puchatka dała nura między nogami na­dętego menedżera imprez sportowych. W chwili, kiedy Viktor niemal jej dopadł, wpadła pod krzesła stojące obok grobu. Uwielbiała bawić się z Viktorem. Jej piskliwe ujadanie jeszcze przybrało na sile.

Ruszyła szybko naprzód, ale nagle szczeknęła ostro; drogę zamykały jej wywrócone kosze i szeroki spłacheć mokrej trawy - skuteczna prze­szkoda dla zwierzęcia, które nienawidziło moczyć łap. Osaczona przez Viktora wskoczyła na jedno ze składanych krzesełek, które zaczęło się chwiać. Pisnęła nerwowo i przeskoczyła na kolejne, a z niego na gładką, stabilną powierzchnię.

Wszyscy zachłysnęli się z przerażenia na widok fruwających w po­wietrzu białych róż i złoto-błękitnych wstążek. Zapadła cisza.

Phoebe, która zdołała właśnie stanąć na nogi, skamieniała. Viktor zaklął cicho po węgiersku.

Puchatka, jak zawsze wyczulona na nastroje ukochanych osób, prze­chyliła łebek, jakby próbowała zrozumieć, dlaczego wszyscy na nią pa­trzą. Wyczuwając, że zrobiła coś złego, zaczęła się trząść.

Phoebe odzyskała oddech. Przypomniała sobie, co się stało, kiedy ostatnim razem Puchatka się zdenerwowała. Stres wybitnie jej nie słu­żył.

-  Puchatka, nie!

Za późno. Roztrzęsiona suczka już kucała. Z przepraszającym wyra­zem kudłatej mordki zaczęła siusiać na wieko trumny Berta Somervil-le'a.

14

Bert Somerville zbudował swojąposiadłość w latach pięćdziesiątych, na czterech hektarach gruntu w dostatniej, podmiejskiej dzielnicy Chi-* cago zwanej Hinsdale, w samym sercu hrabstwa DuPage. W początkach /< dwudziestego wieku była to wiejska okolica, ale z upływem dziesięcio­leci małe miasteczka rozrosły się i połączyły, tworząc gigantyczna sy­pialnię dla mieszkańców Chicago. Menedżerowie i inżynierowie zatrud­nieni w nowoczesnych fabrykach, rosnących jak grzyby po deszczu, wsiadali codziennie na stacji Burlington Northern do pociągów podmiej­skich, które dowoziły ich do pracy. Ceglany mur opasujący posiadłość Berta otoczyły stopniowo cieniste uliczki i wygodne rezydencje.

Okazały dom w staroangielskim stylu stał wśród dębów, klonów i orzechów, zalesiających zachodnie przedmieścia. Jako dziecko Phoe...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin