Jagiello Michal - Wolanie w gorach.rtf

(2000 KB) Pobierz
Jagiello Michal

             

               

              Opracowanie graficzne Krystyna Topfer

              Redakcja Maria Magdalena Matusiak

              Korekta Jolanta Rososiriska

              Zdjęcia na obwolucie i wkładkach oraz mapy na wyklejkach Igor Marcin Józefowicz

              Fotografia autora na skrzydełku Erazm Ciołek

              Copyright © by Michał Jagiełło, 2002 Copyright © by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2002

              Wydanie VI poprawione i uzupełnione ISBN 83-207-1689-6

              www.iskry.com.pl e-mail: iskry@iskry.com.pl

              Od autora

              Książka, którą oddaję w ręce Czytelników, jest tyleż pracą dokumentalną, ile osobistym zapisem. Miałem bowiem wyjątkową możliwość zapoznania się i z historią ratownictwa, i z dniem dzisiejszym GOPR i TOPR. Mogłem zagłębić się w teorię, a równocześnie praktycznie weryfikować ją na wielu wyprawach. Wertowałem dokumenty i rozmawiałem z tymi, którzy byli przy narodzinach Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Gdy na samym początku lat sześćdziesiątych związałem się z Pogotowiem, żyli jeszcze seniorzy: Stanisław Gąsienica Byrcyn, Stanisław Gąsienica Szymków z Lasa, Józef Gąsienica Wawrytko. Zawodowym ratownikiem był wciąż Jan Gąsienica Tomków - niczym żywe wiązanie między dawnymi i nowymi laty. Nie odmawiał mi informacji o ratownictwie Tadeusz Pawłowski, Krzysztof Berbeka zaszczycił mnie, studenta chłonącego górskie sprawy, uwagami o trudnościach psychicznych łączenia zawodowej pracy w Pogotowiu z alpinizmem wyczynowym, Jerzy Hajdukiewicz związał się ze mną liną, Józef Uznański osobiście trącał mnie kijkiem, starając się, bez większego powodzenia, poprawić moją sylwetkę na nartach...

              Można więc było usiąść gdzieś „do słonka" i słuchać niespiesznych opowieści o Mariuszu Zaruskim, Mieczysławie Karłowiczu, Klimku Bachledzie czy Józefie Oppenheimie. Przeszłość była obecna we wspomnieniu, w anegdocie, a nade wszystko w żywości tradycji zobowiązującej każdego ratownika do godnego kontynuowania dzieła poprzedników. Pogotowie! Ileż treści kryje to słowo. Pogotowie - nieporównywalne z niczym innym sploty pozornych sprzeczności: tradycji i nowoczesności, ochotniczości i zawodowstwa, tego, co miejscowe, z tym, co przychodzi z zewnątrz, indywidualizmu z działaniem zespołowym, gwiazdorstwa i anonimowości, hardości i posłuszeństwa, głęboko zakorzenionej potrzeby wolności z dobrowolnym uznaniem hierarchicznej stru-

              5

              ktury. Dopiero organiczne scalenie tych wszystkich jakże różnych elementów stanowi podstawę właściwego funkcjonowania Pogotowia. Jest to oczywiście działalność ratownicza, ale dotykająca wielu dziedzin życia: od turystyki do taternictwa i narciarstwa wyczynowego, od codziennego, rutynowego kontaktu ze służbą zdrowia po lotnictwo sanitarne, od współpracy z personelem schronisk, kolejarzami Polskich Kolei Linowych i tymi, którzy utrzymują trasy narciarskie, po leśników i strażników przyrody z Tatrzańskiego Parku Narodowego. Pogotowie jest systemem bardzo czułym, natychmiast reagującym na wszelkie, nawet niewielkie, zaburzenia występujące w polu jego działania. Nie miejsce tu jednak, by kusić się o analizę systemu organizacyjnego Pogotowia i badanie jego funkcjonalności. Wymieniam hasłowo główne problemy po to, by wykazać, że Pogotowie nie jest samotną wyspą. Wręcz przeciwnie, prowadząc działalność na oczach opinii społecznej, jest poddane znacznemu (i dodajmy: potęgującemu się) ciśnieniu okoliczności zewnętrznych. I właśnie tu okazuje swą przydatność swoisty konserwatyzm ludzi Pogotowia, może precyzyjniej będzie powiedzieć: kadry zawodowej. Żywość tradycji, szacunek dla poprzedników, poczucie ciągłości wykonywanej pracy (często w obrębie jednej rodziny), ulokowanie w ratownictwie swych życiowych ambicji - wszystko to powoduje, że każdą nowość najpierw krytycznie się obserwuje, a następnie albo zdecydowanie się ją odrzuca, albo też przyjmuje, ale już przystosowaną do potrzeb Pogotowia. Cecha ta powoduje, że Pogotowie uniknęło, jak dotychczas, poważniejszych wstrząsów. Jest to niewątpliwie zasługa tych, którzy trwają. I nieważne, czy należą oni do szacownych rodów góralskich, czy są li tylko zakopianami, czy mieszkają tu od pokoleń, czy od niedawna. Istotne jest, że związali życie z ratownictwem, przyjmując za swoje zasady obowiązujące w tym środowisku. Związać się na stałe z Pogotowiem to uznać, że indywidualne cele i ambicje nie powinny być sprzeczne z nadrzędnym interesem ratownictwa tatrzańskiego.

              Przyznam, że dopiero dziś, mając za sobą różne fazy kontaktu z Pogotowiem i pewien bagaż doświadczeń życiowych, zaczynam w pełni doceniać ten „zmysł równowagi" chroniący Pogotowie przed niepożądanym rozchybotaniem.

              Zaryzykuję twierdzenie, że Pogotowie - widziane w całej jego historii - jest najpełniejszą znaną mi praktyczną realizacją idei personalistycznej, która godzi poszanowanie jednostki, osoby, z koniecznością poddania się rygorom ograniczającym. Jest to więc indywidualizm w służbie zbiorowości. Jest to wolność świadoma, skierowana ku jasno sprecyzowanym wartościom. W tym, jak sądzę, znajduje się klucz do rozumienia fenomenu Pogotowia. Ludzie, którzy tworzą jego trzon, są hardzi, niepokorni, ambitni, chronią swą godność i wewnętrzną autonomię przed każdym, kto chciałby ją ograniczyć, a jednocześnie potrafią

              6

              złożyć część swej wolności w ręce jednego z nich, którego uznają za swego zwierzchnika. Indywidualiści - a potrafią spełniać anonimową rolę jako części składowe sprawnie funkcjonującego mechanizmu zwanego patrolem ratowniczym, akcją, wyprawą. Dysponując wiedzą górską popartą latami praktyki -potrafią bez sprzeciwu podporządkować się koledze, który jest kierownikiem wyprawy czy naczelnikiem TOPR. Pod jednym wszak warunkiem - między kierownikiem akcji a jej uczestnikami musi istnieć zaufanie, dające tak konieczne w tej pracy poczucie wzajemnego bezpieczeństwa. Bezpieczeństwo ratowników oznacza zaś bezpieczeństwo ratowanego. Zachwianie poczucia stabilizacji kadry zawodowej, wprowadzanie nie do końca przemyślanych zmian, odrywanie się od tradycji mogłoby niekorzystnie rzutować na jakość czynności ratowniczych. Nie mam wątpliwości, że jeśli chcemy, by Pogotowie pozostało tym, czym było i czym jest nadal - powinniśmy pozostawić je w rękach samych ratowników.

              „Wołanie w górach" nie mówi o tych sprawach wprost, ale to właśnie one są faktyczną tkanką mej opowieści opartej z jednej strony na faktografii „Ksiąg wypraw", z drugiej zaś na mych osobistych refleksjach. Zrezygnowałem z fabularyzowania na rzecz chłodnej i suchej relacji, wierząc, że przez układ książki i dobór materiału uda mi się przekazać przynajmniej część prawdy o Pogotowiu. Jest to więc przede wszystkim próba oddania sprawiedliwości tym wszystkim, którzy mozolną, codzienną pracą nieustannie potwierdzają piękną historię polskiego ratownictwa i którzy potrafią czasem wznieść się tak wysoko, że tworzą rzeczy - bez przesady - wielkie. Świadomie używam określenia „tworzą" - jest to konsekwencja przyjętego przeze mnie założenia, że góry są żywiołem i że ratowanie ludzkiego życia, któremu ten żywioł zagraża, jest autentyczną twórczością. Góry są żywiołem. Człowiek wchodzący w góry rozpoczyna z nimi grę. Ratownicy wkraczają wtedy, gdy gra toczy się na serio, gdy staje się walką o życie. Czasem jest to już tylko walka o ciało. Podstawowym więc wyróżnikiem w ratowniczym widzeniu gór, tym, co ludzi Błękitnego Krzyża charakteryzuje - jest poczucie życia na serio. Wyprawa ratunkowa to skondensowany czas życia prawdziwego, kiedy ważne są tylko sprawy naprawdę ważne! O tym nie mówi się nigdy. To jest doznanie tak głębokie i tak osobiste, że każdy zachowuje je dla siebie. Decydując się na nieśmiałą próbę powierzchownego choćby tylko wniknięcia w psychikę ratownika, czynię to na własne ryzyko i własną odpowiedzialność. Konwencja tej książki daje mi możliwość mówienia o niektórych kwestiach z mojego tylko punktu widzenia. Będę czasem z niego korzystał w osobistych uwagach rozsianych na marginesie opisu poszczególnych wypadków i wypraw. Chcę jednak uprzedzić Czytelników, że są to tylko moje wynurzenia, nie można więc na ich

              7

              podstawie formułować sądów uogólniających. Skala reakcji na przeżycie tak silne, jak wypadek górski i udział w wyprawie ratunkowej, jest zapewne bardzo zróżnicowana. Biorę więc odpowiedzialność tylko za siebie. Jeśli piszę o lęku, proszę łaskawie pamiętać - jest to mój lęk; jeśli ujawniam wątpliwości — są to moje wątpliwości. Uznałem za stosowne podzielić się i tymi doznaniami, wychodząc z założenia, że mogą one być pomocne Czytelnikowi, przybliżając problematykę ratowniczą w warstwie, która albo jest pomijana milczeniem, albo całkowicie zmitologizowana.

              Jednym z bohaterów tej książki są piloci śmigłowców działający w Tatrach. To dzięki ich codziennej pracy w powietrzu ratownicy mogą szybko dotrzeć do oczekującego pomocy, a szybkość w akcji ma częstokroć wymiar po prostu ludzkiego życia. Zdarzyło się jednak, że w górach, właśnie podczas akcji ratunkowej, zginęli i ratownicy, i piloci śmigłowca.

              W słoneczne popołudnie 11 sierpnia 1994 r. żołnierze Straży Granicznej z Kasprowego Wierchu zawiadomili centralę TOPR, że w Kotle Gąsienicowym znajdują się dwie kontuzjowane turystki. Konieczna jest szybka pomoc. Do akcji wyrusza ekipa pod kierunkiem Janusza Kubicy. Do śmigłowca „Sokół", będącego dumą ratowników, wsiadają: Robert Janik, Roman Kubin, Janusz Kubica, Stanisław Mateja, Rafał Mikiewicz i Mieczysław Ziach. Za sterami piloci Bogusław Arendarczyk i Janusz Rybicki.

              Lot przebiega spokojnie. Maszyna zatrzymuje się w niewysokim zawisie kilkadziesiąt metrów powyżej rannych turystek. Ratownicy wyskakują na usłany skałami stok. Robert tak opisał ten moment: R. Janik zbiegł natychmiast w kierunku miejsca wypadku, a pozostali ratownicy odebrali w tym czasie dwie pary noszy podawanych z pokładu śmigłowca. Nagle dostrzegli leżącego tuż obok Janusza Kubicą z raną głowy w okolicy ciemieniowo-potylicznej. Koledzy wciągnęli go na pokład śmigłowca, który natychmiast odleciał...

              Ratownicy są już przy turystkach. Okazuje się, że to Szwedki i każda ma złamaną nogę. Podczas udzielania pierwszej pomocy w ratowniczych radiotelefonach odezwał się jeden z pilotów: Lądujemy za trzy minuty. Powiedział też, że potrzebna jest karetka reanimacyjna. Był to wyraźny sygnał, że stan Janusza jest poważny i wymaga natychmiastowej specjalistycznej opieki lekarskiej.

              Ratownicy w Kotle Gąsienicowym zajmowali się jeszcze rannymi turystkami, gdy drogą radiową zaczęły dochodzić pierwsze meldunki o katastrofie. Było to trudne do uwierzenia, ale rychło nie pozostawało nic innego niż przyjąć do wiadomości ten brutalny fakt. „Sokół" spadł do Doliny Olczyskiej. Stało się to o godzinie 13.17.

              8

              Robert i jego koledzy znoszą ranne turystki tradycyjnym sposobem, a tymczasem Piotr Malinowski organizuje wyprawę ratunkową do szczątków śmigłowca. Wnet obiega całe Tatry wiadomość, że nikt nie ocalał.

              W „Księdze wypraw" sucha notatka Janika: Dwie szwedzkie turystki uratowane. Zginęli dwaj piloci i dwaj ratownicy TOPR. A oto ich nazwiska: Bogusław Arendarczyk i Janusz Rybicki oraz Janusz Kubica i Stanisław Mateja. Zginęli podczas pełnienia czynności służbowych, na ratowniczym posterunku.

              Być może fatalny ciąg wydarzeń rozpoczął się od muśnięcia karku Janusza Kubicy przez końcówkę łopaty głównego wirnika śmigłowca. Uderzenie to mogło spowodować rozregulowanie mechanizmu stabilizującego wirnik, co doprowadziło do drgań łopat, a to z kolei zagroziło całości śmigłowca. Z chwilą gdy łopaty zaczęły uderzać w dolną część kadłuba, „Sokół" zaczął niejako niszczyć sam siebie, aż po odcięcie ogona z tak ważnym dla śmigłowca małym wirnikiem.

              A wtedy nie było już ratunku.

              Pełnia letniego sezonu to wzmożony ruch na ścieżkach turystycznych. A gdzie są ludzie, tam bywają nieszczęśliwe zdarzenia. W niespełna tydzień po katastrofie śmigłowca ratownicy znosili rannego turystę, który poślizgnął się na twardym zalodzonym śniegu zalegającym stromy Zawratowy Żleb.

              W dwa dni później - 19 sierpnia - znów dał znać o sobie ten sam żleb. Akcją ratunkową kieruje Piotr Malinowski. Za sterami śmigłowca Mi-2, ściągniętego z Krakowa, doświadczony pilot Henryk Serda. Ratownicy desantują się możliwie blisko miejsca wypadku. Jest wśród nich także wybitny lekarz i zarazem wszechstronny ratownik górski Robert Janik. Dojście do rannego, próba reanimacji - i lekarz oficjalnie potwierdza zgon turysty.

              Upłynęły zaledwie dwa dni i znów nad Zawratowym Żlebem zawisa śmigłowiec, pilotowany tym razem przez Wojciecha Wiejaka. W „Księdze wypraw" krótka adnotacja: Turysta uratowany. Podobnie jak turysta, który 23 sierpnia doznał kontuzji nogi w Czerwonym Żlebie w rejonie Doliny Tomano-wej. Został przewieziony do zakopiańskiego szpitala na pokładzie Mi-2 pilotowanego przez Wiejaka.

              Minął miesiąc. I oto 24 września 1994 r. nad Tatrami znów zaklekotał „Sokół". Z Koziej Przełęczy spadła turystka. Potoczyła się po skałach około 40 m. Ratownicy kierowani przez Mieczysława Kołodziejczyka zjeżdżają na linach z pokładu śmigłowca utrzymywanego w zawisie przez pilotów wojskowych. Na nic zdały się wysiłki kilku ludzi: R. Janik mógł tylko stwierdzić zgon.

              I tak toczy się koło życia i walec śmierci.

              9

              26 maja 1995 r. w wyniku dramatycznych powikłań po operacji kolana zmarł Piotr Malinowski - jedna z ważniejszych postaci polskiego ratownictwa górskiego. Niechaj ożyje choć na kartach tej książki.

              Na początku lutego 2001 r. na zakopiańskim cmentarzu grzebaliśmy prochy Arkadiusza Gąsienicy Józkowego. Taternik, alpinista i himalaista, przewodnik tatrzański i instruktor narciarski, ratownik zawodowy, który uczestniczył w wielu trudnych akcjach. Spieszył na pomoc potrzebującym, ryzykował młode życie. Jego nazwisko wielokrotnie pojawia się na kartach tej książki, zawsze w aurze rzetelnej posługi ratowniczej. Niestety Arek przegrał z ciężką chorobą, a może z ciemnymi myślami, że choroba pozbawi go wysokiej sprawności fizycznej i odporności psychicznej - tak nieodzownymi w ratownictwie i wspinaczce. Utracił widocznie nadzieję, bo zdecydował się - w jakim stopniu świadomie? - przerwać swoją dramatyczną wspinaczkę życiową w wieku 33 lat. Wielka szkoda, niepowetowana strata. Jak to się stało, że aż tak się zapętlił w beznadziei? Dlaczego nie krzyknął: Potrzebuję pomocy! Pomóżcie mi. A może wołał, ale nie został usłyszany.

              Był ze mną na swoich pierwszych wspinaczkach i akcjach ratunkowych. Potem cieszyłem się jego osiągnięciami jako alpinisty i ratownika. Z oddali obserwowałem jego szamotanie się z prozą życia. Nie chciałem wpychać się do jego domu i do jego wnętrza, bo to przecież nie był już ten Arek, z którym poszedłem na Pośredni Mięguszowiecki Szczyt, gdy miał lat 16; to był dojrzały mężczyzna, który dawno temu przerósł w górach swego nauczyciela. Uznałem więc, że to on powinien decydować o częstotliwości naszych spotkań i jakości rozmów: czy tylko o górach, czy także o życiu. Nie chciałem się narzucać. A dziś sam siebie pytam z niepokojem o granicę między poszanowaniem prywatności drugiego człowieka a jakimś rodzajem obojętności na jego los. Czy może jeszcze inaczej: w którym momencie postawa życzliwego obserwatora przeradza się w postawę obserwatora „wychłodzonego"?

              Wołanie w górach i wołanie w lesie życia, słuch wyczulony na wzywanie pomocy dochodzące ze skalnych ścian i głucha ściana pochłaniająca niemy krzyk kogoś obok ciebie...

              Wszystko, o czym piszę w tej książce, jest podporządkowane - chcę to wyznać na samym wstępie - głównemu i jedynemu celowi, a jest nim zapobieganie wypadkom. Chciałbym, aby „Wołanie w górach" było książką dydaktyczną z samej istoty, bez konieczności uciekania się do surowych ocen

              10

              i wszystkowiedzących pouczeń. Byłbym usatysfakcjonowany, gdybym potrafił wzbudzić u części Czytelników szacunek dla żywiołu zwanego górami. Tylko tyle. A raczej - aż tyle. Moja niechęć do pouczania i mentorskiego tonu ma źródło w przekonaniu, że świadome przebywanie w górach jest zewnętrzną formą czegoś znacznie głębszego i znacznie ważniejszego niż tjlko chęć aktywnego wypoczynku czy doznawania wrażeń estetycznych. Świadomie przeżywane góry wyzwalają w człowieku jego lepszą stronę. Bezinteresowność wysiłku już sama w sobie jest wartościowa. A bezinteresowność ponawiana konsekwentnie jest właśnie silną potrzebą poszukiwania wartości przez doświadczanie siebie w niecodziennych warunkach. Jest jednak coś niezmiernie brutalnego i nieludzkiego, jeśli typowo ludzkie próbowanie siebie kończy się śmiercią. Otóż ja chciałbym swą skromną książką zachęcić Czytelników do świadomego doznawania gór i świadomego poznawania siebie w górach, przestrzegając zarazem przed niebezpieczeństwem wejścia na ścieżkę, która prowadzi na tamtą stronę grani.

              „Wołanie w górach" to książka faktograficzna i w pewnym sensie dydaktyczna, co potwierdza wielu Czytelników, z którymi mam okazję rozmawiać czy to w Tatrach, czy poza górami. Jest to jednak chwilami moja osobista wypowiedź o tej szczególnej formie kultury, jaką jest potrzeba bywania w górach. I właśnie realizacja tej wewnętrznej, duchowej, w niektórych przypadkach egzystencjalnej wręcz potrzeby jest dla mnie swoistą formą kultury, a nawet jakiegoś rodzaju działalności twórczej. Każda postać aktywności górskiej: dolinki i wysokie granie, sielskość Grzesia i groza Mięguszowieckich, turystyka i taternictwo wyczynowe, pokonywanie jaskiń i narciarstwo, nawet „pasienie" oczu panoramą z Rusinowej Polany, nawet leniuchowanie w wiosennym słońcu na drewnianych ławach na Przysłopie Miętusim - to chwile, w których fizyczne stapia się z metafizycznym, biologia łączy się z duchowością, to jakieś świeckie nabożeństwo najbardziej prywatnej religii. Oczywiście te zdania mogą kogoś śmieszyć, ale nie wątpię, że znajdą też ciepłe przyjęcie: mówię wszak teraz do „wyznawców", do ludzi, tak jak autor niniejszego, „siekniętych" potrzebą bywania w górach, a może raczej w obliczu gór.

              Góry, wspinaczka, wątki ratownicze są często obecne w mojej pracy literackiej, a szczególnie w tomach: „Obsesja" (Kraków 1978) oraz „Obsesja i inne góry" (Warszawa 1994). Czerpałem i wciąż czerpię pełnymi garściami z tego mojego zanurzenia się w świat gór, z Tatrami na pierwszym miejscu, i z kontaktów z ludźmi, dla których góry są już to warsztatem pracy zawodowej, już to polem intelektualnej uprawy. Jestem dłużnikiem setek osób: ratowników

              11

              zawodowych i ochotników, górali i taterników, a także „klientów" Pogotowia, bo to ich przygody i dramaty staram się rzetelnie przedstawiać w tej książce. W warstwie intelektualnej wiele skorzystałem z tekstów Jacka Kolbuszewskie-go, Andrzeja Matuszyka, Jana Strzeleckiego, Jana Józefa Szczepańskiego, Józefa Nyki, Jacka Woźniakowskiego i Andrzeja Ziemilskiego; uczyłem się od nich wiązania natury z kulturą, indywidualizmu ze wspólnotowością, a także pokory wobec majestatu i tajemnicy związków człowieka z górami jako miejscem także etycznych wyborów.

              Jestem obecny w górach i góry są zadomowione we mnie już blisko pięćdziesiąt lat, z czego czterdzieści - to bliski kontakt z Pogotowiem Górskim. To zrozumiałe, że myślę czasem: moje góry.

              Te moje Tatry, te hale i przełęcze, te doliny i szczyty realnie istniejące i zarazem owinięte w prywatną mitologię starałem się ostatnio przedstawić w tryptyku prozy artystycznej, na który złożyły się: „Trójkątna Turnia" (Warszawa 1996), „Za granią grań" (Warszawa 1998) oraz,Jawnie i skrycie" (Warszawa 2000). Moje wymyślone Tatry i wydumane przygody, którymi obarczyłem swoich bohaterów (bohatera?) są mocno zakorzenione w moich doświadczeniach górskich, problematyki ratowniczej nie wyłączając. Tu nie ma prostej zależności między moim górskim, dość długim już życiem a kreacją artystyczną, ale nie znaczy to, że między niniejszą książką faktograficzną a wspomnianym tryptykiem nie ma żadnych związków. Także tu, w tym opracowaniu, próbuję napomykać o sprawach wykraczających poza surowy zapis faktograficzny, wkraczam czasem w rejony filozofii, etyki, psychologii, estetyki. Za całą książkę biorę pełną odpowiedzialność, ale w sposób szczególny odpowiadam osobiście za te wzmianki i napomknienia, w których pobrzmiewa refleksja o górach jako bardzo specjalnej scenie życia. Jeszcze raz chcę jednak powiedzieć, że są to moje osobiste refleksje, przeświadczenia czy intuicje, których wcale nie muszą podzielać faktyczni bohaterowie mej książki. Ratownicy TOPR, a szczególnie kadra zawodowa tej elitarnej formacji, mówią o sobie przede wszystkim czynami opisanymi w ,.Księgach wypraw". Staram się być ich rzetelnym kronikarzem, ukazywać ich w działaniu za pomocą możliwie prostych słów. Wszystko, co wykracza poza ten obiektywizujący i dokumentarny opis, dotyczy mojego wyobrażenia przeżywania gór przez ratowników, jest więc subiektywnym komentarzem autorskim do lakoniczności i surowości zapisów w dokumentacji wypraw ratunkowych. „Wołanie w górach" to literatura obiektywnego faktu i subiektywnych komentarzy; mam nadzieję, że potrafiłem zachować właściwe proporcje między tymi dwoma składnikami.

              12

              „Wołanie w górach" ukazało się w 1979 r. nakładem Wydawnictwa „Sport i Turystyka", a następnie, w zmienionej i rozszerzonej wersji, w 1987 r. Wydanie trzecie uzupełnione opracowałem dla Oficyny Przeglądu Powszechnego w 1991 r. Nowością tamtej edycji był bogaty zestaw fotografii autorstwa jednego z ważniejszych bohaterów książki - Macieja Gąsienicy, z talentem łączącego pracę zawodową w Pogotowiu z aktywnością fotografika specjalizującego się w tematyce tatrzańskiej, ze szczególnym uwzględnieniem ratownictwa. Wydanie trzecie w partiach dotyczących lat osiemdziesiątych wiele zawdzięczało kadrze zawodowej Pogotowia, a szczególnie Piotrowi Malinowskiemu, ówczesnemu naczelnikowi Grupy Tatrzańskiej GOPR, oraz Władysławowi (Włodkowi) Cywińskiemu autorytetowi w topografii Tatr.

              Czwartą edycję pt. „Wołanie w górach. Wypadki i akcje ratunkowe w Tatrach" wzięło na siebie Wydawnictwo „Iskry" w 1996 r. Podobnie jak piątą trzy lata później. Wydanie piąte zostało wzbogacone fotografiami oraz dwiema mapkami schematycznymi polskiej części Tatr autorstwa Igora Marcina Józefowicza, zawodowego ratownika TOPR. Dużą pomoc w przygotowaniu wydań z 1996 i 1999 r. uzyskałem od Roberta Janika, pełniącego w tamtych latach zaszczytną funkcję naczelnika Pogotowia w Tatrach. Opracowując kolejne zaktualizowane wydania mej książki, korzystam z wiedzy i życzliwości Adama Maraska, zastępcy naczelnika TOPR, który od paru lat publikuje wartościową kronikę ratowniczą w „Tygodniku Podhalańskim" i roczniku „Wierchy". Dotyczy to również obecnej wersji „Wołania w górach", którą mogłem przygotować dzięki wsparciu Adama oraz Jana Krzysztofa - młodego i prężnego naczelnika Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego.

              Niniejsze wydanie w swym zasadniczym zrębie powtarza edycje poprzednie, oczywiście z dodaniem opisów ważniejszych akcji ratowniczych ostatnich lat, aż po sezon zimowy 2000/2001. Utrzymano też przyjętą w pierwszym wydaniu zasadę i nie podano nazwisk ofiar wypadków tatrzańskich, które rozegrały się po 1939 r., stosując wyjątek tylko dla tragedii ogólnie znanych i utrwalonych już w literaturze.

              Największe zmiany nastąpiły we wstępnych partiach książki. W miejsce rozdziałów: „Z tatrzańskich kronik", „Straż Ratunkowa" oraz „Dawne problemy wciąż aktualne" - mamy teraz obszerne opracowanie eseistyczne pt. „Gałązka kosodrzewiny. Najdawniejsze wypadki tatrzańskie w piśmiennictwie polskim", które zostało przedrukowane za książeczką pod tym tytułem wydaną przez Bibliotekę Narodową (wyd. El poszerzone, Warszawa 2001). Dawny rozdział ,3uczynowe" nosi teraz tytuł zgodny z zawartością: „Granaty i Buczynowe", a rozdział „Rysy" został wzbogacony o krótkie opisy ważniejszych wypraw w rejony Rumanowego Szczytu i Galerii Gankowej.

              13

               

               

               

               

              Gałązka kosodrzewiny

              Najdawniejsze wypadki tatrzańskie w piśmiennictwie polskim

              Nieszczęśliwe wypadki zdarzały się w Tatrach od dawna, ale wiemy o nich niewiele. Pierwszą znaną z nazwiska ofiarą tych gór był Adam Kaltstein, poszukiwacz skarbów, który około połowy XVII w. zginął w Tatrach Bielskich. Podejrzewa się jednak, że było to zabójstwo, być może porachunki „zawodowe". Zwykło się więc przyjmować, że dzieje tatrzańskich wypadków trzeba datować od 1771 r., kiedy to niejaki Papirus, również poszukiwacz skarbów, spadł prawdopodobnie z Czarnego Szczytu. Jego zwłoki odnaleziono po jakimś czasie i zniesiono z gór.

              Po północnej stronie Tatr, a ta część właśnie nas zajmuje, początkowo zapewne, jak pisał Walery Eljasz Radzikowski: Pasterze wypełniają tę nieszczęsną kronikę śmierci, ale giną również myśliwi, hawiarze - tatrzańscy górnicy, korzeniarze - zbieracze ziół, potem turyści. Ks. Michał Głowacki, odwiedzający w 1830 r. Morskie Oko, wspomniał o krzyżu postawionym nad jeziorem: Nad grobem nieznajomego, którego tu zmarłego znaleziono - czaszka jego pod krzakiem jałowcal.

              Z rozrzuconych tu i ówdzie wzmianek można odtworzyć niektóre zapomniane tragedie. Ich ślady pozostały w tatrzańskim nazewnictwie: Budzowa Igła, Pościel Jasińskiego, Juhaska Grota... Ratuje przed dziesiątkami lat zaginioną owcę juhas Budź i spada ze skał Koziego Wierchu do Dolinki Buczynowej, gdzie mu - jak niesie podanie - towarzysze

              1 Cyt. za: J. Zborowski, Świętopełk i jego podróż do Tatr, „Wierchy", 1955, s. 80.

              15

              grób grzebią - pisze Józef Nyka2. Nazwa Pościel Jasińskiego ma genezę podobno w dramacie, który się tam rozegrał: Kłusownik, Jasiński z Poronina, podczas polowania na kozice dostał się na tę przełęcz i spędził na niej kilka nocy, nadaremnie szukając zejścia, aż wreszcie spadł w przepaść od strony Buczynowej Dolinki i roztrzaskał się o skaty -mówi Witold H. Paryski3. Mariusz Zaruski zanotował, że w 1886 r. u wejścia do groty w północnej ścianie Długiego Giewontu zabił się juhas.

              Zaruski wraz ze swoimi towarzyszami zastał tam krzyż grubo ciosany, złamany u spodu, ramię odpadło, leży obok. Był zatem tu trup.

              To juhas, juhas - objaśnia Staszek - co przepadł w Giewoncie, stryk go tu nalaz. Starzy prawili, a nie wiedzieli, ka to jest. Kajś nad Suchym Wierchem.

              To tu, nika indziej nie może być!

              Pytałem później górali, żaden nie wiedział, gdzie właśnie juhas się zabił, ale wiedzieli, że gdzieś tam na upłazkach (...). Tak oto staliśmy w miejscu zapomnianej tragedii górskiej (...).

              Na pamiątkę zdarzenia i zabitego w tym miejscu człowieka nazwaliśmy grotę Juhaską4.

              Był to ponoć niespełna dziesięcioletni Józef Chadowski, który wdrapał się nad przepaść pod Giewontem i spadł między skaty, gdzie dopiero po trzech latach pasterz przypadkowo znalazł jego kości jeszcze w odzieniu5.

              W księgach zgonów gmin Zakopane i Kościelisko - prowadzonych w latach 1842-1892 przez ks. Józefa Stolarczyka - były odnotowywane

              2 J. Nyka, Dolina Roztoki i Pięciu Stawów, Warszawa 1954, s. 108.

              3 W. H. Paryski, Tatry Wysokie, t. 3, Warszawa 1951, s. 22.

              4 M. Zaruski, Nowa grota w Giewoncie. Cyt. za: tegoż, Na bezdrożach tatrzańskich. Wycieczki, wrażenia i opisy. Opracował, przypisami i notą edytorską zaopatrzył W. H. Paryski, Warszawa 1958, s. 51. Jest to najpełniejsze wydanie pism tatrzańskich M. Zaruskiego. Na tom składają się Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, Warszawa 1922; Na bezdrożach tatrzańskich. Warszawa 1923 (wyd. II poszerzone Lwów 1934); a także inne ważniejsze teksty publikowane w czasopismach. Por. także: Dr Chełchow-ski, Świadectwo księdza Stolarczyka o spółczesnych mu ofiarach Tatr, .Zakopane", 1912, nr 22; M. Zaruski, WiadomoSci o wypadkach w Tatrach, w: Na bezdrożach tatrzańskich... dz. cyt, s. 338-341.

              5 Dr Chełchowski, dz. cyt.

              16

              także nagłe zgony w górach. Wiemy więc, że w 1850 r. pięćdziesięcioletniego Macieja Bachledę znaleziono martwego gdzieś w górach, w rok później zabiła się w Tatrach sześcioletnia Katarzyna Dropa.

              Dają o sobie znać również lawiny śnieżne. W 1855 r. zginął w rejonie Kopy Magury Łukasz Bukowski, a w rok później, na stokach Ornaku, zwały śniegu pogrzebały pięciu hawiarzy: Józefa Gawełka oraz dwóch Janów i dwóch Wojciechów Gąsieniców. Ks. Stolarczyk zanotował: Dnia 28 lutego 1856 zasypał pięciu górników śnieg. Ci nieszczęśliwi powracali z Bani Ornak w Dolinie Kościeliskiej, i idąc zapewne żlebem, trafili na moment, kiedy właśnie uwiózł się śnieg z szczytów Dziewiątej i Ornackich6.

              Posłuchajmy teraz Marii Steczkowskiej, która zwiedzała rejon Ornaku w dwa lata po tej tragedii: Było to w zimie, w pierwszych tygodniach wielkiego postu; ogromna masa śniegu zsunęła się z góry Ornaku, i z niesłychaną szybkością pędząc na dolinę, przywaliła pięciu górników, którzy po skończonej robocie wyszli z bani i byli już w drodze ku domowi. Aby dać wyobrażenie o gwałtownym pędzie lawiny, dość powiedzieć, że las okrywający pochyłość Ornaku, który zagarnęła ta ogromna łacha śniegu, nie tylko powaliła, ale - że tak powiem - skosiła (...). Rodziny nieszczęśliwych górników, nie wiedząc o okropnym ich losie, w największej zostawały niepewności i obawie, smutnymi dręczone przeczuciami.

              W parę dni dopiero, gdy ustały zawieruchy i śnieżne zamieci i robotnicy pojechali po rudę, straszny widok stwierdził prawdę tych przeczuć. W bliskości Ornaku znajdowano odzienie biednych górników, które pozrywał z nich gwałtowny pęd powietrza, a na dolinie ujrzano ogromną zaspę śniegu, grobem ich będącą. Wzięto się zaraz do rozkopywania śniegu, ale tak był stwardniały, że dwóch tylko z tych nieszczęśliwych odszukano, trzej ostatni głębiej zasypani do wiosny w zimnym spoczywali grobie. Dopiero gdy śniegi topnieć zaczęły, znaleziono trupy najokropniej pokaleczone, podruzgotane; jeden obejmował jeszcze pień świerka, którego się uchwycił chcąc w nim szukać ratunku7.

              6 Ks. J. Stolarczyk, Kronika parafii zakopiańskiej (1848-1890). Wydał i wstępem zaopatrzył A. Wrzosek, Kraków 1915, s. 9.

              7 M. Steczkowska, Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin, Kraków 1858, s. 98-99.

              17

              Michał Bałucki wykorzystał ten wstrząsający i głośny w owym czasie wypadek w noweli pt. „Ojcowska wola" z 1865 r. Oto odpowiedni fragment: Jędrzej Gąsienica pracował pod Ornakiem z kilku innymi w dołach rudy. W sobotę kobieta jego wybrała się z córką zanieść mu kilka placków owsianych i parę oszczypków sera. Już w drodze około Pisanej przyparła je straszna zawieja i zadymka, że ledwie się dobrały do szałasu przeznaczonego na schronienie robotników. W nocy burza się wzmogła, tumany śniegu tak wysoko obsiadły szałas, że drzwi otworzyć nie można było, a dym, nie mogący uchodzić przez dach przywalony śniegiem, napełnił izbę i gęstniał tak bardzo, że ogień zgasić musiano. Robotnicy jednak, przyzwyczajeni do podobnych przygód, niewiele na to zważali i spokojnie pokładli się spać; tylko Hanka z matką, drżąc z zimna i obawy, usnąć nie mogły. Wtem po północy dach pod ciężarem śniegu załamał się; trzask krokwi i krzyk kobiet obudził wszystkich; ale h> tejże chwili poczuli na piersiach gniotące ich zaspy śniegowe, które niespodzianie stały się im mogiłą. Hanka znajdowała się wtedy w kącie szałasu; zapadające się belki utworzyły około niej rodzaj trójkątnego nakrycia, które zasłoniło ją przed śniegiem, i to ją ocaliło. Dzień i noc następną przebyła, siląc się wydobyć z tego zimnego więzienia; rękami rozpocznie poruszała belki, nie przeczuwając, że usunąwszy je, usunęłaby ostatnią ochronę od niebezpieczeństwa. Czekała niecierpliwie pomocy, przekonana, że tylko ona uległa takiemu nieszczęściu, a reszta ludzi będących w szałasie zdołała się uratować.

              W tym oczekiwaniu skostniała i usnęła. W takim stanie znaleźli ją ludzie, którzy przewożąc na saniach siano z szałasów, spostrzegli miejsce strasznego wypadku i rzucili się na pomoc. Odgrzebano kilka trupów tylko, których powykręcane członki świadczyły o strasznej męce przed zgonem. Już mieli odejść pobrawszy nieszczęśliwe ofiary na sanie, kiedy spostrzeżono między belkami różową opaskę dziewczyny. Wydobyto ją stamtąd, a widząc, że nie była przygnieciona, tylko skostniała od zimna, usiłowano ją otrzeźwić, i Hanka wróciła do życia... sierotą8.

              8 M. Bałucki, Ojcowska wola. Pierwodruk w: „Tygodnik Ilustrowany", 1865. Cyt. za: tenże, Nowelle i obrazki, L 2, Warszawa 1885, s. 6-7.

              18

              Bałucki tkał materię fabularną na kanwie rzeczywistych wydarzeń, które zresztą szybko obrosły legendą żywą wśród górali i przekazywaną w szałasach chętnym do słuchania gościom. Nasz pisarz był widocznie pojętnym słuchaczem, jego opisy odznaczają się dużym ładunkiem realizmu, którego podglebiem były realnie istniejące Tatry i opowieści górali.

              W „Obrazach i obrazkach z tatrzańskiej wycieczki", będących literackim przetworzeniem podróży w Tatry podjętej przez pisarza w 1859 r., Bałucki jeszcze raz sięga po motyw niszczącego działania lawiny śnieżnej. Oto właśnie las się przerzedza, za chwilę ujrzymy miejsce katastrofy. Tam, na stoku tej góry, gdzie teraz szare, suche pniaki sterczą jak nagrobki żydowskiego cmentarza, zielenił się niegdyś piękny las. Poniżej lasu nurtowały górę wąskie korytarze, którymi wywożono wykopaną rudę. Obok kopalni stał szałas wystawiony dla robotników, którzy tutaj i zimą pracowali. Rodziny na saniach dowoziły im żywność i odwiedzały ich. Jednego razu parę takich sań wybrało się z Zakopanego do kopalni. Pojechały i nie wróciły. Pozostałe w domu sieroty płaczem swoim rozdzwoniły na trwogę we wsi i zaniepokoiły sąsiadów; wysłano zwiady do kopalni. Wysłani nie znaleźli ani kopalń, ani szałasu - straszliwa lawina (rzecz niesłychana w Tatrach) stoczyła się z góry Ornaku, zdruzgotała las i mogiłą ze śniegu i drzew przysypała nieszczęśliwych. Wieść ta zaalarmowała wieś, ruszono z pomocą....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin