Koontz Dean-Tunel strachu.pdf

(1201 KB) Pobierz
Koontz Dean-Tunel strachu
Dean R. Koonz - Tunel Strachu
Dean R. Koonz
Tunel Strachu
(Tłumacz Jan Kabat)
PROLOG
Ellen Straker siedziała przy kuchennym stoliku w przyczepie typu Air-strean, wsłuchując się w szum nocnego
wiatru i usiłując nie dopuszczać do siebie dziwnych odgłosów drapania dochodzących z wiklinowej kołyski. Strzeliste
dęby, klony i brzozy kołysały się w mrocznym gąszczu, gdzie zaparkowano przyczepę. Liście szeleściły niczym
wykrochmalone, czarne spódnice czarownic. Wiatr spływał z zachmurzonego pensylwańskiego nieba, wciskając pomiędzy
drzewa sierpniowy mrok, kołysząc delikatnie przyczepą, pojękując, mamrocząc, wzdychając, przesycony zapachem
nadchodzącego deszczu. Niósł ze sobą hałaśliwe odgłosy z pobliskiego wesołego miasteczka i rozdzierając je na strzępy
ciskał przez firankę, przesłaniającą otwarte okno nad kuchennym stołem.
Pomimo nie cichnącego poszumu wiatru, Ellen nadal słyszała słabe, przyprawiające o wściekłość dźwięki
dobiegające z kołyski, stojącej na przeciwległym końcu przyczepy. Drapanie i szuranie. Suche zgrzytnięcia. Drażniące
trzaski. Cichy szept. Im bardziej starała się nie dopuścić ich do siebie, tym wyraźniej je słyszała.
Czuła się lekko oszołomiona i kręciło się jej w głowie. To prawdopodobnie skutki działania alkoholu. Nie piła
zbyt wiele, ale przez ostatnią godzinę pozwoliła sobie na cztery głębsze. No, może sześć. Nie pamiętała, czy odbyła dwie,
czy trzy wędrówki do butelki z burbonem. Spojrzała na swoje drżące dłonie i zastanowiła się, czy już jest dostatecznie
pijana, aby zrobić coś przy dziecku.
Za oknem w oddali zalśniła błyskawica. Od skraju mrocznego horyzontu napłynął dźwięk grzmotu. Ellen powoli
zwróciła wzrok w kierunku kołyski stojącej wśród cieni u stóp łóżka; stopniowo gniew zaczął zastępować strach. Była
wściekła na swojego męża, Conrada, i na siebie, że się w to wszystko wpakowała. Przede wszystkim jednak była wściekła
na dziecko, ponieważ było odrażającym, niezaprzeczalnym dowodem jej grzechu. Chciała je zabić, zabić i pochować, i
zapomnieć, że w ogóle istniało, ale wiedziała, że aby wydusić z dziecka resztki życia, będzie musiała być bardzo pijana.
Stwierdziła, że jest prawie gotowa. Bez wahania podniosła się i podeszła do kuchennego zlewu. Wylała ze szklanki wodę i
na wpół roztopione kostki lodu, po czym odkręciła kran i umyła szklankę. Poprzez szum płynącej wody nadal słyszała
dziecko. Syczało. Drapało palcami w ścianki kołyski. Próbowało się wydostać.
Nie, to z pewnością tylko jej wyobraźnia. Nie mogła słyszeć tych dźwięków w tym hałasie. Zakręciła kran. Przez
chwilę świat wydawał się przepełniony nieskalaną, idealną, grobową wręcz ciszą. A potem znów usłyszała pojękiwanie
wiatru - niósł ze sobą zniekształcone dźwięki muzyki z karuzeli stojącej w centralnej alei. A z wnętrza kołyski dochodziło
chrobotanie, drapanie i piski.
Nagle dziecko krzyknęło. Był to ostry, chrapliwy skrzek, pojedynczy, gwałtowny wyraz gniewu i frustracji. Potem
cisza. Przez kilka chwil dziecko leżało spokojnie, w kompletnym bezruchu, ale niebawem znów zaczęło się wiercić.
Drżącymi dłońmi Ellen wrzuciła do szklanki nowe kostki lodu i dolała burbona. Nie zamierzała więcej pić, lecz wrzask
dziecka, niczym fala upiornego żaru, wypalił opary alkoholowej mgiełki, wśród której się poruszała. Znowu była trzeźwa,
a wraz z trzeźwością powrócił lęk.
Chociaż noc była gorąca i wilgotna, Ellen zadrżała. Nie potrafiła już zabić dziecka. Ba, nie miała nawet dość
odwagi, by podejść do kołyski.
Ale muszę to zrobić! - pomyślała.
Powróciła do kuchennej klitki, usiadła i zaczęła sączyć whisky, usiłując odzyskać odwagę, którą dawało jedynie
upojenie alkoholowe.
Jestem zbyt młoda, by nieść to brzemię, pomyślała. Nie mam dość siły, by sobie z nim poradzić. Przyznaję.
Dopomóż mi, Boże, naprawdę nie mam siły.
Dwudziestoletnia Ellen Straker była nie tylko zbyt młoda, by ugrząźć w pułapce mętnej przyszłości, jaka się przed
nią rozciągała; była również zbyt ładna i energiczna, by skazać się na życie pełne nieprzemijającego bólu i miażdżącej
odpowiedzialności. Była szczupłą, zgrabną młodą kobietą, motylem, który nigdy nie miał szans, by rozwinąć skrzydła.
Włosy miała ciemnobrązowe, prawie czarne, tak samo jak oczy. Leciutki rumieniec na policzkach idealnie współgrał z
ciemnooliwkową karnacją. Przed poślubieniem Conrada Strakera nazywała się Ellen
Teresa Marie Giavenetto; była córką przystojnego Amerykanina włoskiego pochodzenia i kobiety z twarzą
Madonny, szczycącej się podobnym rodowodem. Śródziemnomorska uroda Ellen nie była jedyną spuścizną, jaką
odziedziczyła po przodkach - potrafiła cieszyć się każdym drobiazgiem, miała bogatą osobowość, urzekający uśmiech i
ciepło, które w typowy dla Włochów sposób potrafiła roztaczać wokół siebie. Była istotą stworzoną do zabawy, radości i
tańca. Jednak przez pierwszych dwadzieścia lat życia miała raczej niewiele okazji do radości.
Jej dzieciństwo było wyjątkowo ponure, a okres dojrzewania stał się istną drogą przez mękę. Chociaż Joseph
Giavenetto, jej ojciec, należał do ludzi życzliwych i serdecznych, jego główną cechę stanowiła uległość. Nie był panem we
własnym domu i nie miał zbyt wiele do powiedzenia w kwestii wychowania córki. Ellen rzadko miała okazję zaznać
ukojenia ze strony spokojnego, kochającego ojca, natomiast częściej stanowiła obiekt, na którym jej matka, religijna
fanatyczka, wyładowywała swój gniew.
W domu Giavenetto rządziła Giną, i to przed nią Ellen musiała “spowiadać się" z wszelkich prawdziwych bądź
urojonych grzeszków. Istniał spis zasad (nota bene bardzo obszerny), który regulował zachowanie Ellen, Gina zaś za
wszelką cenę starała się dopilnować, by każda zasada była skrzętnie przestrzegana i egzekwowana. Zamierzała uczynić
wszystko, by jej córka wyrosła na pruderyjną, bogobojną kobietę.
Gina zawsze była religijna, ale po śmierci jedynego syna stała się bigotką. Anthony, brat Ellen, zmarł na raka
mając zaledwie siedem lat. Ellen, cztero-latka, była zbyt mała, by pojąć, co stało się z jej bratem, ale dostatecznie duża, by
mieć świadomość, jak piekielnie szybko postępowała jego choroba. Dla Giny owa tragedia była dopustem Boga. Czuła, że
w jakiś sposób Go zawiodła i że Bóg, by ją ukarać, odebrał jej dziecko. Od tej pory, zamiast co tydzień w niedzielę, zaczęła
uczęszczać na mszę każdego ranka i zabierać ze sobą córeczkę. Codziennie zapalała w kościele świeczkę na intencję
1 / 79
450834809.002.png
Dean R. Koonz - Tunel Strachu
Anthony'ego. W domu bez końca czytała Biblię.
Często zmuszała Ellen, by siedziała przy niej, i godzinami czytała jej fragmenty Pisma Świętego. Chociaż
dziewczynka była jeszcze zbyt mała, aby mogła cokolwiek zrozumieć. Gina znała też wiele przerażających opowieści o
piekle, o tym, jak ono wygląda i jakie tortury czekają tam na zatwardziałych grzeszników, a także jak łatwo krnąbrnemu
dziecku trafić do tego strasznego miejsca, cuchnącego siarką i smołą. Nocami Ellen dręczyły upiorne, krwawe koszmary,
mające źródło w zasłyszanych od matki historiach o ogniu piekielnym i potępieniu.
W miarę jak Gina stawała się coraz bardziej religijna, dodawała kolejne punkty do listy zasad, którą miała
posługiwać się Ellen. Najmniejsze uchybienie było wedle Giny kolejnym krokiem ku piekielnej otchłani. Joseph od
początku ich związku kompletnie poddał się żonie. Nigdy nie potrafił nad nią zapanować, a kiedy Gina wkroczyła w swój
osobliwy świat religijnego fanatyzmu, znalazła się poza jego zasięgiem. Nawet nie próbował wpływać na jej decyzje.
Zdumiony zmianami zachodzącymi w Ginie, niezdolny radzić sobie z kobietą, jaką się stała, Joseph spędzał w domu coraz
mniej czasu. Był właścicielem zakładu krawieckiego, który nie przynosił może kokosów, ale był niewątpliwie opłacalny.
Zaczął więc pracować do późna. Kiedy nie pracował, spędzał więcej czasu z przyjaciółmi niż z rodziną, a w rezultacie
Ellen zaczęło brakować jego miłości, otwartości i poczucia humoru, które mogłyby zrekompensować nie kończące się
posępne godziny przeżywane pod wpływem dławiącej, ponurej i złowrogiej dominacji jej matki.
Przez całe lata Ellen marzyła o dniu, kiedy opuści dom; oczekiwała na tę ucieczkę z gorliwością więźnia nie
mogącego się doczekać wyrwania z czterech ścian celi. Teraz była sama; od ponad roku znajdowała się poza zasięgiem
żelaznej ręki matki. Trudno uwierzyć, ale jej przyszłość rysowała się jeszcze gorzej niż przedtem. Dużo gorzej.
Coś zastukało w okiennicę.
Ellen zaskoczona uniosła wzrok i wyjrzała. Przez chwilę nic nie widziała. Na zewnątrz była tylko ciemność.
TAP-TAP-TAP
- Kto tam? - wyszeptała, a jej serce natychmiast zaczęło bić szybciej. Wtedy błyskawica rozcięła niebo, a w jej
bladym blasku ujrzała olbrzymie białe ćmy obijające się o szybę.
- Jezu - wyszeptała. - To tylko ćmy.
Wzdrygnęła się, odwróciła od miotających się owadów i upiła łyk bur-bona.
Nie mogła żyć w takim napięciu. W każdym razie niedługo. Musiała coś zrobić, i to szybko.
ZABIJ DZIECKO.
Dziecko w kołysce wydało z siebie krótki, chrapliwy okrzyk przypominający psie warknięcie. Jakby w
odpowiedzi z oddali dobiegł huk grzmotu; na krótką chwilę zagłuszył jęk wiatru i odbił się gorzkim echem wśród
metalowych ścian przyczepy.
Ćmy nadal tłukły o szybę - tap, tap, tap.
Ellen pospiesznie dopiła resztkę burbona i nalała do szklaneczki kolejną porcję.
Trudno było jej uwierzyć, że znalazła się w tym okropnym miejscu, zraniona, zła i nieszczęśliwa. To wszystko
wydawało się jedynie koszmarnym snem. Zaledwie przed czternastoma miesiącami rozpoczęła nowe życie, pełne wielkich
nadziei oraz - jak się okazało - naiwnego optymizmu. Jej świat tak gwałtownie obrócił się w nicość, że wciąż jeszcze nie
potrafiła dojść do siebie.
Na sześć tygodni przed dziewiętnastymi urodzinami uciekła z domu. Uciekła w środku nocy, bez jednego choćby
słowa, niezdolna do konfrontacji z matką. Zostawiła Ginie krótki liścik pełen gorzkich słów, a potem odeszła z mężczyzną,
którego kochała.
Prawdę mówiąc każda niedoświadczona dziewczyna z małego miasteczka, pragnąca ucieczki przed nudą lub
denerwującymi rodzicami, zadurzyłaby się w człowieku takim jak Conrad Staker. Był nieodparcie przystojny. Miał gęste,
proste, lśniące, kruczoczarne włosy i arystokratyczne rysy - wydatne kości policzkowe, patrycjuszowski nos i mocną
szczękę. Jego zdumiewająco niebieskie oczy miały barwę gazowego płomyka. Był wysoki, szczupły i poruszał się z gracją
tancerza.
Jednak to nie wygląd Conrada podbił serce Ellen. Urzekł ją jego styl bycia i wewnętrzny urok. Był gawędziarzem,
sprytnym i obdarzonym specyficznym darem, dzięki któremu nawet najbardziej ekstrawaganckie pochlebstwo brzmiało
szczerze i prawdziwie.
Ucieczka z przystojnym właścicielem lunaparku wydawała się jej urzekającym romantycznym zrywem. Będą
wędrować po kraju i w ciągu roku Ellen zobaczy więcej niż spodziewała się ujrzeć w całym swoim życiu. Nie będzie
miejsca na nudę. Każdy dzień wypełni podniecenie, barwy, muzyka i światło. Poza tym świat wesołego miasteczka nie
rządził się długą, złożoną i frustrującą listą zasad.
Ona i Conrad wzięli ślub tak, jak nakazywała tradycja lunaparków. Ceremonia polegała na tym, że po zamknięciu
wesołego miasteczka mieli przejechać się wspólnie na karuzeli pod okiem świadków, czyli pozostałych pracowników
lunaparku. W ich oczach małżeństwo zostało zawarte w równie wiążący i uświęcony sposób, jak gdyby dokonano tego w
kościele, w obecności księdza, podpierając ów fakt podpisaniem aktu ślubu.
Kiedy już stała się panią Straker, Ellen była przekonana, że od tej pory czekają ją tylko dobre dni. Myliła się.
Znała Conrada zaledwie od dwóch tygodni, zanim zdecydowała się z nim uciec. Zbyt późno zorientowała się, że zdążyła
ujrzeć tylko jego dobrą stronę. Po ślubie przekonała się, że chociaż pełen charyzmy, był człowiekiem humorzastym,
trudnym we współżyciu i skłonnym do przemocy. Czasami Conrad był wspaniały, kochany, miły i czarujący, jak wówczas,
kiedy ją adorował. Zdarzało się jednak, że nieoczekiwanie stawał się gwałtowny jak dzikie zwierzę.
Przez ostatni rok mroczne humory powracały coraz częściej. Był sarkastyczny, małostkowy, złośliwy, ponury i
skory do podnoszenia ręki na Ellen przy byle okazji. Wystarczyło drobne uchybienie z jej strony, aby nie zawahał się
uderzyć jej, popchnąć lub uszczypnąć. We wczesnym okresie ich małżeństwa, zanim jeszcze zaszła w ciążę, dwukrotnie
uderzył ją pięścią w brzuch. Kiedy okazało się, że Ellen jest „przy nadziei", Conrad nieco pohamował swoje ataki,
zadowalając się mniej brutalnym, ale równie przerażającym obrzucaniem jej inwektywami. Będąc w drugim miesiącu
ciąży, Ellen nieomal pragnęła wrócić do domu, do rodziców. Nieomal. Kiedy jednak myślała o upokorzeniach, jakich
musiałaby doświadczyć, kiedy wyobraziła sobie siebie błagającą Ginę o przebaczenie albo drwiącą pogardę matki,
stwierdziła, że nie potrafi porzucić Strakera. Nie miała dokąd pójść.
W miarę jak dziecko w jej wnętrzu rosło, wmawiała sobie, że ono uspokoi i ułagodzi Conrada. Jej mąż naprawdę
lubił dzieci; było to widać po sposobie, w jaki traktował potomstwo pracowników lunaparku. Perspektywa ojcostwa
wyraźnie go oczarowała. Ellen była pewna, iż obecność dziecka złagodzi temperament Conrada, że ożywi w nim czułość i
2 / 79
450834809.003.png
Dean R. Koonz - Tunel Strachu
troskliwość.
Dokładnie przed sześcioma tygodniami, wraz z przyjściem na świat dziecka jej wątłe nadzieje prysły. Ellen nie
poszła do szpitala. W wesołym miasteczku nie robiono tego w ten sposób. Urodziła dziecko w przyczepie, pod okiem
lunaparkowej akuszerki. Poród był względnie łatwy. Nie groziło jej ani przez chwilę żadne fizyczne niebezpieczeństwo.
Nie było komplikacji. Tylko że. . .
Dziecko.
Wzdrygnęła się z odrazy na myśl o dziecku i ponownie podniosła do ust szklaneczkę z burbonem.
Zupełnie jakby wyczuło, że o nim pomyślała, dziecko ponownie zapiszczało.
- Zamknij się! - wrzasnęła przyciskając dłonie do uszu. - Zamknij się! Zamknij się!
Nic z tego.
Kołyska trzęsła się i trzeszczała, kiedy rozwścieczone dziecko kopało i wiło się wewnątrz jak oszalałe. Ellen wlała
do szklaneczki resztę burbona i oblizała nerwowo wargi, czując, że zaczyna odzyskiwać siły. Wyszła z maleńkiej klitki,
zatrzymała się w przedpokoju i stała tak przez chwilę, kołysząc się na ugiętych nogach. Odgłosy nadciągającej burzy
wydawały się głośniejsze niż dotychczas, ogniskując się na terenie zajętym przez wesołe miasteczko i w szybkim tempie
narastając do wściekłego crescendo. Przemaszerowała chwiejnie przez przyczepę i zatrzymała się w nogach kołyski.
Włączyła lampę rzucającą łagodny, bursztynowy blask i cienie zrejterowały, by zająć pozycję w odległych kątach
pomieszczenia. Dziecko przestało mocować się z kocykiem. Spojrzało na nią, a jego oczy pałały nienawiścią. Poczuła
mdłości.
ZABIJ TO - powiedziała sobie w duchu.
Ale złowrogie spojrzenie dziecka wydawało się wręcz hipnotyczne. Ellen nie mogła oderwać wzroku od małego -
jego oczy były niczym oczy meduzy. Nie była w stanie się poruszyć; miała wrażenie, jakby obróciła się w kamień.
Błyskawica ponownie przemknęła za szybą i wraz z hukiem gromu z nieba popłynęły pierwsze grube krople deszczu.
Patrzyła ze zgrozą na swoje dziecko, a na jej czole, tuż poniżej linii włosów pojawiły się kropelki zimnego potu.
Dziecko nie było normalne, nie było nawet prawie normalne -jednak nie istniało żadne medyczne określenie na jego
deformację. Prawdę mówiąc trudno było w ogóle określić je jako dziecko. To nie było ludzkie dziecko. To był stwór.
ISTOTA. Nie była zdeformowana, raczej należała do gatunku zupełnie innego niż ludzki. Była odrażająca.
- Boże - westchnęła Ellen. - Boże, dlaczego ja? Co uczyniłam, że zasłużyłam na coś takiego?
Wielkie, zielone, nieludzkie ślepia jej potomka przyglądały się jej posępnie. Ellen miała ochotę odwrócić się od
TEGO plecami. Chciała wybiec z przyczepy, w szalejącą burzę i nieprzenikniony mrok, wyrwać się z tego koszmaru i z
nadzieją powitać nadejście nowego dnia. Zniekształcone nozdrza stworzenia wydymały się jak chrapy wilka czy psa. Ellen
słyszała, jak mała istota węszy zapamiętale, jakby usiłowała rozróżnić jej zapach spośród wielu innych woni unoszących
się wewnątrz przyczepy.
ZABIJ TO!
Biblia mówi - NIE ZABIJAJ. Morderstwo jest grzechem. Jeżeli udusi dziecko, trafi do piekła. W jej głowie
pojawiła się seria okrutnych obrazów, piekielnych wizji, jakie matka kreśliła jej podczas tysięcy wykładów na temat
potwornych konsekwencji grzechu: uśmiechnięte demony wyrywające kawałki tkanek z ciał żywych, krzyczących kobiet,
ich skórzaste czarne wargi śliskie od ludzkiej krwi; rozpalone do białości płomienie pożerające ciała grzeszników, blade
robaki żerujące na wciąż jeszcze przytomnych umarłych, cierpiący przeraźliwe katusze ludzie, wijący się z bólu,
zagrzebani w niemożliwym do opisania, straszliwym brudzie. Ellen nie czuła się teraz katoliczką, ale z całą pewnością
pozostała nią w głębi serca. Całe lata codziennego uczęszczania na mszę i wieczornych modlitw, wysłuchiwanie przez nie
kończące się dziewiętnaście lat szalonych kazań Giny, ciągłe strofowania i rady, których nie wolno było lekceważyć i o
których stale należało pamiętać. Ellen nadal z całego serca wierzyła w Boga, w niebo i piekło. Ostrzeżenia zawarte w
Piśmie Świętym w dalszym ciągu były dla niej ważne. NIE ZABIJAJ.
Ale przecież jest oczywiste, skonstatowała, że to prawo nie dotyczy zwierząt. Wolno zabijać zwierzęta, to nie jest
śmiertelny grzech. A ta istota w kołysce to nic innego jak zwierzę, bestia, monstrum. To nie był człowiek. A więc gdyby je
zabiła, czyn ten nie przypieczętowałby losu jej nieśmiertelnej duszy. Z drugiej strony skąd mogła mieć pewność, że to COŚ
nie było człowiekiem? Urodziło się z mężczyzny i kobiety. Nie ma innego bardziej fundamentalnego kryterium
człowieczeństwa. Dziecko było mutantem, ale ludzkim mutantem. Jej dylemat wydawał się nie do rozwiązania. Mała,
śniada istotka w kołysce uniosła jedną rączkę w stronę Ellen. Właściwie to nie była ręka. To był szpon. Długie, kościste
palce wydawały się zbyt duże jak na sześciotygodniowe niemowlę, choć dziecko było całkiem spore. Dłoń przypominała
łapę zwierzęcia, nieproporcjonalnie wielką w porównaniu z resztą ciała. Wierzchy obu dłoni porośnięte były gęstym,
ciemnym futrem zmieniającym się u podstawy palców w krótką, ostrą szczecinę. Bursztynowe światło odbijało się od
ostrych krawędzi trójkątnych, zaostrzonych paznokci. Dziecko cięło rękoma powietrze, ale nie było w stanie pochwycić
Ellen.
Nie potrafiła zrozumieć, jak mogła urodzić coś takiego. Jakim cudem ten stwór mógł w ogóle istnieć? Wiedziała o
istnieniu rozmaitych dziwolągów. Kilka z nich pracowało w gabinecie osobliwości w wesołym miasteczku. Wyglądali
okropnie, ale nie tak jak to COŚ. Żaden z nich nie był tak dziwny jak ten stwór, który wylągł się z jej łona. Dlaczego tak się
stało? Dlaczego? Zabicie tego dziecka będzie aktem miłosierdzia. Przecież ono i tak nigdy nie będzie w stanie prowadzić
normalnego życia. Zawsze będzie potworem, obiektem drwin i szyderstwa. Jego życie zmieni się w pasmo goryczy,
smutku, bólu i samotności. Nie dane mu będą nawet najprostsze i najbardziej podstawowe przyjemności, nie mówiąc już o
najmniejszej choćby odrobinie szczęścia.
A gdyby została zmuszona przez resztę życia opiekować się tym stworzeniem, ona również nie zaznałaby
szczęścia. Perspektywa wychowywania tego groteskowego dziecka przepełniała ją rozpaczą. Zamordowanie go będzie
aktem miłosierdzia tak dla niej, jak i dla tego żałosnego, choć przerażającego mutanta, który teraz łypał na nią z kołyski.
Ale kościół rzymskokatolicki nie zezwala na zabójstwo „z miłosierdzia". Nawet najszczytniejsze motywacje nie
uchronią jej przed piekłem. A ona doskonale wiedziała, że jej motywacje nie były czyste; chęć pozbycia się tego
brzemienia wynikała poniekąd ze zwykłego egoizmu.
Stwór w dalszym ciągu się jej przyglądał, a ona nieodmiennie miała wrażenie, że nie tyle patrzy NA NIĄ, co
raczej NA WSKROŚ niej, wdzierając się w głąb jej umysłu i duszy. To WIEDZIAŁO, o czym myślała, i nienawidziło jej za
to.
Jego blady, cętkowany język przesunął się powoli po ciemnych, bardzo ciemnych wargach. Stwór syknął na nią
3 / 79
450834809.004.png
Dean R. Koonz - Tunel Strachu
złowrogo.
Czy ta istota była człowiekiem, czy też nie, Ellen czuła, że to COŚ jest złe. Nie było tylko zdeformowanym
dzieckiem, ale czymś innym. Gorszym. Czymś więcej, a zarazem czymś mniej aniżeli człowiek. Zło. Czuła prawdziwość
tych słów całym ciałem i sercem.
A może jestem nienormalna? - zastanawiała się. Nie. Nie mogła sobie pozwolić na zwątpienie. Nie była wariatką.
Można było powiedzieć o niej wiele - że była przygnębiona, przybita, zrozpaczona, przerażona, zastraszona, zakłopotana.
Nie była jednak szalona. Czuła zło emanujące z dziecka i jeżeli o to chodziło, jej percepcja działała idealnie.
ZABIJ TO.
Niemowlę krzyknęło. Jego chrapliwy, pełen napięcia głos uraził nerwy Ellen. Skrzywiła się. Niesione wiatrem
strugi deszczu zadudniły w dach przyczepy. Rozległ się grzmot.
Dziecko wiło się, miotało i usiłowało odrzucić na bok cienki koc, którym było przykryte. Chwytając kościstymi
dłońmi brzegi kołyski, wczepiło się w nie szponami, wyprężyło całe ciało, pochyliło się do przodu i usiadło.
Ellen wstrzymała oddech. Niemowlę było zbyt małe, aby móc podnieść się i usiąść.
TO syknęło na nią.
Stwór rósł z przerażającą szybkością, był stale głodny i pochłaniał dwa razy tyle co normalne dziecko w jego
wieku. Z tygodnia na tydzień zauważała w nim zdumiewające zmiany. Z zadziwiającą, niepokojącą szybkością uczył się
wykorzystywać swoje ciało. Niedługo będzie umiał raczkować, a potem chodzić. I co wtedy? Jak duży i szybki będzie,
zanim zupełnie straci nad nim kontrolę? Usta miała wyschnięte i czuła w nich kwaśny smak. Usiłowała je zwilżyć, ale
zabrakło jej śliny.
Strużka zimnego potu spłynęła jej od linii włosów do kącika oka. Mrugnięciem powieki pozbyła się słonego
płynu. Gdyby mogła umieścić dziecko w zakładzie, gdzie było jego miejsce, nie musiałaby go zabijać. Tylko że Conrad
nigdy nie zgodziłby się na oddanie chłopca. Nie czuł wobec niego odrazy ani się go nie bał. Prawdę mówiąc zdawał się
cieszyć nim bardziej niż normalnym, zdrowym dzieckiem. Chlubił się, że jest ojcem, zaś dla Ellen jego duma była oznaką
szaleństwa. Nawet gdyby doprowadziła do zamknięcia dziecka w zakładzie, to rozwiązanie nie byłoby ostateczne. Zło nie
przestanie istnieć. Wiedziała, że dziecko było złe, nie miała co do tego wątpliwości i czuła się odpowiedzialna za
sprowadzenie tej istoty na świat. Nie mogła ot tak, po prostu odwrócić się plecami i odejść, pozwalając by ktoś inny
załatwił tę sprawę za nią. A jeżeli TO, dorósłszy, kogoś zabije? Czy odpowiedzialność za ową śmierć nie spadnie również
na jej barki? Powietrze wpadające przez otwarte okno było chłodniejsze niż przed deszczem. Chłodny podmuch musnął
odsłonięty kark Ellen.
Dziecko zaczęło próby wydostania się z kołyski. Ellen, wzmocniona burbonem, wykrzesała z siebie resztki sił;
szczękając zębami, z palcami drżącymi jak u alkoholika w czasie delirium powoli chwyciła dziecko. Nie. Nie dziecko.
COŚ. Nie mogła o TYM myśleć jak o dziecku. Nie mogła sobie pozwolić na żadne sentymenty. Musi działać. Musi być
zimna, twarda, nieugięta, nieubłagana, bezwzględna. Zamierzała unieść odrażającą kreaturę, wyjąć poduszkę w satynowej
powłoczce spod jej głowy, a potem udusić ją tą samą poduszką.
Nie chciała, by na ciele zostały jakiekolwiek ślady. Śmierć musi wyglądać na naturalną. Bywa, że nawet zdrowe
dzieci umierają w swoich kołyskach bez widocznej przyczyny - nikt nie będzie zdziwiony ani podejrzliwy, jeśli ten żałosny
zdeformowany potworek odejdzie cicho i spokojnie, we śnie.
Kiedy jednak wyjęła stworzenie z kołyski, zareagowało tak szokującą wściekłością, że jej plan w jednej chwili
spalił na panewce. Stwór pisnął i zaatakował ją pazurami. Krzyknęła z bólu, kiedy ostre szpony wryły się w ciało i rozorały
jej przedramiona.
Krew. Wąskie strużki krwi.
Dziecko zaczęło wić się i kopać. Ellen z trudem mogła je utrzymać. Stwór wydął zdeformowane wargi i splunął
na nią. Ohydna gruda żółtawej, cuchnącej plwociny trafiła ją w nos. Wzdrygnęła się i zakrztusiła. Dziecko - stwór
wykrzywiło usta, obnażając cętkowane dziąsła, i zasyczało. Grzmot znów rozbił ciemność i światła wewnątrz przyczepy
zamrugały raz po raz; zanim się zapaliły, oślepiająca błyskawica po raz kolejny rozcięła mrok.
Proszę, Boże, pomyślała zrozpaczona, nie zostawiaj mnie w ciemności z tym CZYMŚ.
Wyłupiaste, zielone oczy potwora zdawały się emanować osobliwy blask, fosforyzującą poświatę, która płynęła
jakby z ich wnętrza. Stworzenie wiło i skrzeczało. Oddało mocz. Serce Ellen zabiło żywiej. Istota szarpała jej ręce,
rozdzierając skórę i tkanki, rozbryzgując wokoło krew. Rozorała miękkie ciało dłoni i zdarła paznokieć z jednego kciuka.
Usłyszała dziwne, wysokie, piskliwe zawodzenie, nie przypominające niczego, co znała dotychczas i dopiero po kilku
sekundach uświadomiła sobie, że wsłuchuje się we własny przeraźliwy, przeciągły wrzask. Gdyby mogła cisnąć to COŚ
precz, obrócić się na pięcie i uciec, zrobiłaby to, ale nagle stwierdziła, że zwyczajnie nie jest w stanie się od TEGO
uwolnić. Stwór kurczowo trzymał się jej ramion i nie puszczał.
Walczyła z nieludzką zawziętością, tak że o mało nie wywróciła kołyski. Jej cień skakał dziko po stojącym opodal
łóżku i ścianie, zahaczając raz po raz o zaokrąglony sufit. Klnąc i wytężając wszystkie siły, by utrzymać istotę na odległość
wyciągniętych ramion, zdołała zacisnąć najpierw lewą, a potem prawą dłoń na jego szyi, po czym wepchnęła stwora na dno
kołyski i zaczęła dusić. Zaciskała palce najsilniej jak tylko mogła i zgrzytała zębami; choć czuła odrazę wobec wściekłości,
jaka wzbierała w jej wnętrzu, była zdecydowana wycisnąć ostatnie tchnienie z piersi małego monstrum.
Nie chciało łatwo umrzeć. Ellen zdumiała się, czując pod palcami twarde jak postronki, naprężone mięśnie jego
szyi. Przesunęło szpony wyżej na jej przedramiona i ponownie wbiło paznokcie w skórę, otwierając nowe rany i
powodując kolejne fale bólu. Ten właśnie ból nie pozwolił Ellen, by dała z siebie wszystko, gdy rozpaczliwie starała się
udusić potworka. Stwór wywrócił oczyma, gęsta ślina wypłynęła z jednego kącika jego ust i spłynęła po nierównej brodzie.
Zdeformowane usta otwarły się szeroko, ciemne skórzaste wargi poruszyły się. Wężowy, blady, trójkątny język zwijał się i
rozwijał obscenicznie. Dziecko z nieprawdopodobną siłą przyciągnęło Ellen ku sobie. Nie była w stanie utrzymać go na
bezpieczną odległość wyciągniętych ramion, tak jak tego pragnęła. TO nieubłaganie ściągało ją w dół, w głąb kołyski, a
jednocześnie samo podciągało się wyżej.
ZDYCHAJ, NIECH CIĘ WSZYSCY DIABLI! ZDYCHAJ!
Była teraz nachylona nisko nad kołyską. Jej uścisk na gardle dziecka w tej nowej pozycji zelżał. Twarz miała
oddaloną od ohydnego oblicza stwora zaledwie o osiem czy dziesięć cali. Spowiła ją fala cuchnącego oddechu. Istota
ponownie splunęła jej w twarz. Coś otarło się o jej brzuch.
Wstrzymała oddech i drgnęła.
4 / 79
450834809.005.png
Dean R. Koonz - Tunel Strachu
Trzask rozdzieranego materiału. . . Jej bluzka.
Dziecko kopało obiema stopami o palcach zakończonych długimi szponami. Usiłowało rozorać jej piersi i brzuch.
Próbowała odsunąć się do tyłu, ale stwór przyciągał ją do siebie, nieustępliwie wykorzystując potworną, demoniczną siłę.
Ellen zakręciło się w głowie; czuła się otępiała, oszołomiona, pijana i przerażona. Przed oczyma miała mgiełkę, a w uszach
szum własnego oddechu, ale wydawało się jej, że nie oddycha dostatecznie szybko. Nie mogła pozbierać myśli. Pot spłynął
jej z czoła na ciało dziecka, z którym uparcie walczyła.
Stwór uśmiechnął się, jakby przeczuwał triumf.
Przegrywam, pomyślała zrozpaczona. Jak to możliwe? Mój Boże, TO mnie zabije. Grzmot przetoczył się po
niebie, a z rozdartej nocy wystrzeliła błyskawica. Pięść wiatru uderzyła w bok przyczepy.
Światła zgasły.
I już się nie zapaliły.
Dziecko walczyło w nowym przypływie furii. Nie było słabe, jak ludzkie niemowlę. W chwili urodzenia ważyło
prawie jedenaście funtów i błyskawicznie przybierało na wadze - przez ostatnie sześć tygodni zyskało całe dwanaście
funtów. Teraz ważyło prawie dwadzieścia trzy funty. I nie był to tłuszcz, ale same mięśnie. Krępe, mocno umięśnione
dziecko, przypominające małą małpę. Było żwawe, energiczne i silne niczym sześciomiesięczny szympans, który
występował jako jedna z atrakcji wesołego miasteczka.
Kołyska przewróciła się z trzaskiem, a Ellen straciła równowagę. Upadła, razem z dzieckiem. Było teraz bardzo
blisko niej. Nie znajdowało się już w bezpiecznej odległości wyciągniętych rąk. Leżało na niej. Bełkotało. Warczało.
Oparło szponiaste stopy na jej biodrach i usiłowało rozedrzeć materiał grubych dżinsów.
- Nie! - krzyknęła.
MUSZĘ SIĘ OBUDZIĆ! - przemknęło jej przez głowę
Ale wiedziała, że to nie sen.
Stwór nadal trzymał ją za prawą rękę; wbił pazury w ciało, ale puścił lewe ramię. W ciemności poczuła, że
zakrzywiony szpon sięga do jej gardła i odsłoniętej tętnicy szyjnej. Odwróciła głowę w bok. Mała, ale zabójcza dłoń o
niewiarygodnie długich palcach śmignęła tuż obok jej szyi, mijając ją o włos.
Przeturlała się po ziemi i dziecko - stwór znalazło się pod nią. Jęcząc i szarpiąc się, bliska histerii, uwolniła prawą
rękę ze stalowego uścisku stworzenia kosztem kolejnej fali bólu; odnalazła jego dłonie i odsunęła je od swojej twarzy.
Istota ponownie usiłowała kopnąć ją w brzuch, ale zdołała uniknąć tych krótkich, silnych nóg. Oparła kolana na piersi
stwora, przyszpilając go do podłogi. Naparła nań z całej siły; żebra i mostek potwora popękały pod jej ciężarem. Usłyszała,
jak coś wewnątrz trzasnęło. Istota zawyła jak wilkołak. Ellen wiedziała już, że ma cień szansy na przeżycie. Dał się słyszeć
przyprawiający o mdłości trzask, wilgotne plaśnięcie, przeraźliwy chrobot i chrzęst, po czym jej przeciwnik nagle osłabł.
Jego ręce zwiotczały i przestały stawiać opór. W jednej chwili stworzenie zamilkło i znieruchomiało.
Ellen obawiała się unieść kolana z jego piersi. Była pewna, że stworzenie tylko udawało, że nie żyje. Gdyby choć
trochę się uniosła, dała mu najmniejszą szansę, istota zaatakowałaby jak wąż, rzucając się z pazurami do jej gardła, a potem
rozpłatałaby jej brzuch i wypruła wnętrzności długimi, zakrzywionymi szponami u stóp.
Mijały sekundy.
A potem minuty.
W ciemności zaczęła odmawiać pospiesznie cichą modlitwę: “Jezu, dopomóż mi. Święta Eleonoro, moja
patronko, wstaw się za mną. Święta Mario,
Matko Boża, usłysz mnie, wspomóż mnie. Proszę, proszę, proszę. Mario, pomóż mi. Mario, pomóż mi". . .
Prąd znów włączono, a gdy nieoczekiwanie rozbłysło światło, Ellen mimowolnie krzyknęła. Pod nią leżała na
plecach istota-dziecko. Krew wciąż jeszcze płynęła mu z nozdrzy i ust, a błyszczące, przekrwione oczy patrzyły w górę. Na
nią. Ale już jej nie widziały. Oglądały inny świat, czeluść piekielną, do której odeszła jego dusza - naturalnie jeśli to COŚ
w ogóle ją miało. Na podłodze było sporo krwi. Większość nie pochodziła z żył Ellen.
Puściła dziecko - potworka.
Nie ożyło w czarodziejski sposób, czego się w gruncie rzeczy spodziewała. Nie zaatakowało. Wyglądało jak
wielki, rozgnieciony robak. Odczołgała się od trupa, nie spuszczając go ani na chwilę z oka, nie była bowiem w pełni
przekonana, że nie żyje. Na razie nie miała dość sił, aby wstać. Podpełzła do pobliskiej ściany i usiadła, opierając się o nią
plecami. Nocne powietrze przesycone było miedzianym odorem krwi, wonią jej potu i ozonem burzy. Stopniowo ciężki,
przyspieszony oddech Ellen zmienił się w łagodną rytmiczną kołysankę wdechu, wydechu, wdechu. . .
W miarę jak jej rytm serca z wolna wracał do normy, a strach znikał, zaczęła uświadamiać sobie obecność bólu.
Ognisk cierpienia było wiele. Bolały ją wszystkie stawy i mięśnie, nadwyrężone wskutek mocowania się z dzieckiem. Jej
lewy kciuk, pozbawiony paznokcia, ociekał krwią; obnażone ciało paliło jak zżerane kwasem. Zdarte do żywego, pocięte
palce paliły żywym ogniem, a rozpłatane wnętrze prawej dłoni pulsowało tępym bólem. Oba przedramiona miała pokryte
głębokimi krwawiącymi bruzdami, śladami szponów potworka. Na obu jej ramionach widniało pięć paskudnych,
ociekających krwią nakłuć.
Zaczęła płakać. Nie tylko z powodu fizycznego bólu. Płakała z powodu dojmującej udręki, stresu i strachu. Łzami
była w stanie choć trochę ukoić stargane nerwy i zmyć część brzemienia winy, jakie spoczywało na jej barkach.
JESTEM MORDERCZYNIĄ.
NIE. TO BYŁO TYLKO ZWIERZĘ.
TO BYŁO MOJE DZIECKO.
NIE DZIECKO. COŚ. KLĄTWA.
Wciąż jeszcze kłóciła się ze sobą, usiłując znaleźć jakieś racjonalne usprawiedliwienie, które pozwoliłoby jej żyć
ze świadomością tego, co uczyniła, kiedy drzwi przyczepy otwarły się na oścież i do środka wszedł Conrad oświetlony
stroboskopowym blaskiem błyskawic. Miał na sobie plastikowy, ociekający deszczem płaszcz; jego czarne włosy były
pozlepiane w strąki, kilka kosmyków przylegało do szerokiego czoła. Omiatany podmuchem wiatru, jak wielki pies okrążył
pomieszczenie, z zaciekawieniem obwąchując wszystko.
Ellen ponownie poczuła nieopanowaną, chwytającą za gardło zgrozę.
Conrad zatrzasnął drzwi. Obracając się ujrzał ją siedzącą na podłodze, plecami do ściany, w podartej bluzce, z
okrwawionymi ramionami i dłońmi. Chciała wyjaśnić, dlaczego zabiła dziecko, ale nie była w stanie wydobyć z siebie
głosu. Jej usta poruszyły się, ale wypłynął spomiędzy nich jedynie ochrypły, przerażony charkot.
5 / 79
450834809.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin