Rozdział 3.doc

(58 KB) Pobierz
3

3

 

- Może na początek powiesz mi, kim naprawdę jesteś, wuju Lucienie?

Gość uśmiechnął się i gestem wskazał, żeby usiedli na sofie.

- Na imię rzeczywiście mam Lucien, a co do nazwiska jak zdążyłeś się domyślić - to nie brzmi ono Laporte. Nazywam się Charron.

- Ale pokazałeś paszport i świadectwo urodzenia... Lucien machnął ręką.

- Takie rzeczy można łatwo kupić, jeżeli zna się od­powiednich ludzi. Miałem nadzieję, że jeśli je pokażę, to uda nam się uniknąć żenującej sceny, której byłeś świad­kiem. - Obrócił się, by mieć Treya przed sobą. - Przepraszam, to pewnie nie było dla ciebie przyjemne.

- A czy prawdą jest wszystko, co powiedziałeś o pa­nu Wallingtonie?

-Nigdy nie kłamię. Czasem nie odpowiadam na wszystkie pytania albo podaję jedną prawdę w miejsce in­nej, ale nie kłamię. A zatem tak, powiedziałem prawdę.

- Skłamałeś odnośnie do swojego nazwiska.

Obcy przechylił głowę, jakby zastanawiał się nad sło­wami Treya.

- Przedstawiłem swoje imię. Na dokumentach, które okazałem, widniała moja fotografia obok nazwiska Lucien Laporte. Ja jednak nie powiedziałem, że się tak na­zywam.

Trey zastanawiał się przez chwilę, lecz argument Luciena wydał mu się zbyt dwuznaczny.

- Co się stało wcześniej w pokoju? - wyrzucił z siebie Trey.

- Słucham?

- Kiedy uniosłeś dłoń, wszystko... wszystko się za­trzymało. Tamta mucha. - Pokazał głową okno. - Zdechła, a potem...

Chłopiec zarumienił się mocno, widząc pytające spoj­rzenie Luciena.

- Przepraszam, gadam od rzeczy. Wydawało mi się, że... Myślałem...

- Ze mucha zdechła?

Trey pokręcił głową. Najwyraźniej wydarzenia tego ranka wywarły na nim większe wrażenie, niż sobie wy­obrażał. Robił z siebie głupka, opowiadając temu dziw­nemu mężczyźnie o zdechłych owadach.

- W jaki sposób dowiedziałeś się wszystkich tych strasznych rzeczy o Colinie? - zapytał ostatecznie.

Lucien zmarszczył brwi, zastanawiając się, jak odpo­wiedzieć.

- Wszyscy mają tajemnice, które starają się ukryć. Niektórzy chowają je w najskrytszych, najciemniejszych zakamarkach swojej istoty. Lecz ich sekrety spoczywają tam i czekają, aż kiedyś zostaną zdemaskowane, a wtedy wydostają się z ukrycia z obnażonymi kłami, gotowe ro­zerwać serce tego, który więził je tam tak długo.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

- Bo nie jest łatwe, Treyu. Trudno na nie odpowiedzieć w tak krótkim czasie, jakim dysponujemy. Powiedzmy, że mam dar zaglądania w najgłębsze zakątki ludzkiej natu­ry. To tak jakbyś patrzył przez okno, żeby zobaczyć, co się dzieje w zamkniętym pokoju.

Trey odwrócił głowę i popatrzył na siedzącego obok niego mężczyznę. Domyślał się, że wspomnienie o za­mkniętym pokoju miało jakoś na niego wpłynąć. Obcy wytrzymał jego spojrzenie, a potem uniósł brew i wresz­cie przerwał ciszę.

- Wszystko w porządku, Treyu? - Wzrok mężczyzny złagodniał, a na twarzy zagościł chłopięcy uśmiech.

- To twoja sprawka, prawda? Ty jesteś odpowiedzial­ny za zdemolowanie pokoju w nocy i zniszczenie moich rzeczy? - Chłopak wstał i skierował oczy na mężczyznę siedzącego na sofie. Lucien popatrzył na swoje spodnie i strzepnął z nich niewidoczny pyłek.

- Twój pan Wallington może się i mylił w wielu rze­czach, ale niestety miał rację co do sprawcy wydarzeń, które się rozegrały w twojej sypialni tej nocy.

- Kłamiesz - bronił się Trey drżącym głosem. - Skąd wiesz, jak było, skoro nie masz z tym nic wspólnego?

- Mówiłem ci już, że nie kłamię. Sam mi powiedzia­łeś, co się wydarzyło w nocy w twoim pokoju. Usiądź, proszę. - Wskazał głową miejsce obok siebie.

Trey zamknął oczy i wydął policzki. Starał się nie dać porwać wirowi ostatnich wydarzeń, kotłujących się w jego głowie. Pragnął jedynie wrócić do łóżka, wsunąć się pod kołdrę i poczekać, aż to wszystko po prostu minie.

Lucien spojrzał na niego i uśmiechnął się smutno.

- Wyobrażam sobie, jaki jesteś przestraszony i skoło­wany. Zapewne próbujesz znaleźć odpowiedzi na wyda­rzenia ostatniej nocy i te późniejsze.

- Możesz mi ich udzielić?

- Owszem, potrafię odpowiedzieć na wiele z twoich pytań. Bo widzisz, ja wiem...

- Tylko mi nie mów, że wiesz, jak się czuję! - przerwał mu gwałtownie Trey. - Nie masz pojęcia, jak się czuję. Nic o mnie nie wiesz.

 

Lucien spojrzał na chłopaka z wyrazem szczerej tros­ki na twarzy. Zerknął na zegar wiszący nad drzwiami i ski­nął głową, jakby podjął jakąś decyzję.

- Masz rację, oczywiście - odrzekł i znowu zamilkł na chwilę. - Jednak nie wszystko, co powiedziałeś, jest prawdą. Spotkaliśmy się już wcześniej, lecz wtedy byłeś bardzo mały i możesz tego nie pamiętać. - Oparł dłonie na kolanach i pochylił się lekko do przodu. Kiedy znowu się odezwał, mówił bardzo spokojnie, tak jak poprzednio, lecz teraz jego głos wibrował wcześniej nieobecną energią.

- Widzisz, znałem twoich rodziców. Byliśmy nawet serdecznymi przyjaciółmi - przez długi czas pracowałem z twoim ojcem. Była to ważna i niebezpieczna praca, te­go rodzaju zajęcie, które łączy ludzi więzami dozgonnej przyjaźni. Kiedy się urodziłeś, ojciec słusznie uznał, że nie może kontynuować naszego dzieła, i rozstaliśmy się na jakiś czas. Odwiedziłem twoich rodziców, kiedy skoń­czyłeś trzy lata, i zobaczyłem, że są szczęśliwi jak nigdy wcześniej. Bałem się, że moja obecność zmąci ich radość, a nie chciałem, by tak się stało, przez wzgląd na naszą przyjaźń. Obiecałem więc, że już nie będę się mieszał w ich życie. Dotrzymywałem obietnicy najlepiej, jak po­trafiłem, i zwracałem się o pomoc do twojego ojca tylko w wyjątkowych sytuacjach.

Zamilkł na moment, jakby szukając odpowiednich słów.

- Cieszę się, że oddaliłem się od nich ze względu na szczęście, jakiego zaznali w pierwszych latach twojego życia, lecz z drugiej strony wierzę, że gdybym się wtedy z nimi nie rozstał, żyliby dzisiaj. W pewnym sensie czuję się odpowiedzialny za ich śmierć, a jeszcze bardziej za twoje bezpieczeństwo. Dlatego tu jestem, Treyu. Uwierz mi, proszę, kiedy mówię, że nieustannie czuwałem nad twoim losem i że nie zawahałbym się wkroczyć do two­jego życia wcześniej, gdyby coś ci groziło.

Mężczyzna wstał i położył dłoń na ramieniu chłopca.

- Niestety wydarzenia ostatniej nocy wszystko zmieni­ły. Znalazłeś się w niebezpieczeństwie, o którym wspo­mniałem, a przed którym zamierzam cię uchronić.

- Nic z tego nie rozumiem - odparł Trey.

- Wiem. Ale mamy mało czasu. Zaraz wróci nasz pa­skudny, mały przyjaciel, a wtedy już nie będę mógł cię bro­nić i opowiedzieć ci wszystkiego, co powinieneś wiedzieć o sobie i o czyhających zagrożeniach. Chcę ci coś podaro­wać. - Sięgnął do kieszeni spodni. Otworzył dłoń, leżał w niej wisiorek z łańcuszkiem. Podniósł go, tak by Trey mógł dokładniej obejrzeć przedmiot. Ponieważ łańcuch był bardzo długi, Lucien musiał unieść dłoń wysoko nad głowę chłopaka.

Srebrny wisior miał kształt zaciśniętej pięści. Trey wziął go do ręki.

- Co to jest? - zapytał.

- Należał do twojego ojca. Zapewne chciałby, żeby tra­fił do ciebie. I żebyś go nosił. Pozwól. - Lucien nachylił się i zawiesił łańcuszek na szyi chłopaka. Wyprostował się, wyraźnie zadowolony z siebie.

Trey nigdy nie nosił żadnych ozdób, dlatego teraz po­czuł się dziwnie z tym dość ciężkim wisiorkiem na szyi. Łańcuszek wydawał się zbyt długi, kończył się tuż nad pępkiem chłopaka.

- Dlaczego jest taki długi? - zapytał, obracając w dłoni amulet.

- Musi taki być. Będziesz chciał go nosić... zawsze. - Spojrzenie Luciena pozostawało niewzruszone, jakby chciał wsączyć w serce Treya znaczenie ostatnich słów.

- Proponuję, żebyś schował go pod koszulkę i zapo­mniał o nim na jakiś czas. - Sięgnął po parasol i spraw­dził czas na drogim zegarku ukrytym pod spiętym spinką mankietem.

- Treyu, muszę cię teraz zapytać o coś, co jest nie­zwykle ważne dla przyszłych wydarzeń. Pytanie jest pro­ste, lecz wymaga rozsądnej i przemyślanej odpowiedzi. Wiedz, że wywrze ogromne znaczenie na twoje dalsze życie i może mieć straszne konsekwencje, jeśli dokonasz złego wyboru. - Zamilkł i spojrzał na drzwi ponad ramie­niem Treya, jakby nasłuchując.

-Co ty...

- Ciii. - Lucien uciszył go uniesioną dłonią, ale zaraz, zadowolony ze swojego odkrycia, jakiekolwiek by ono by­ło, skierował uwagę z powrotem na rozmówcę.

Złożywszy dłonie na ramionach Treya, spojrzał na nie­go i przemówił z tą samą intensywnością, jaka przenikała jego głos, gdy opowiadał o rodzicach chłopca.

- Treyu, nie mamy czasu. Tej nocy twoje życie zmieni­ło się bezpowrotnie. Doświadczysz rzeczy, z którymi sam sobie nie poradzisz, i właśnie z ich powodu grozi ci ogrom­ne niebezpieczeństwo. - Patrzył prosto w oczy chłopaka. - Musisz mi coś powiedzieć. Czy możesz mi zaufać, kiedy mówię, że przyszedłem, aby ci pomóc? - zapytał.

Trey obserwował twarz obcego w nadziei, że dostrze­że jakąś wskazówkę, która pomoże mu zrozumieć, co się dzieje. Pokręcił głową. Nie wierzył, by mężczyzna miał złe intencje, a jednak...

Wyczuwając obawy chłopca, Lucien pochylił się, tak że teraz jego twarz znalazła się naprzeciwko twarzy Treya.

- Twój ojciec bardzo cię kochał. Nie wiem, może tknięty przeczuciem, niedługo przed śmiercią powiedział, że jeśli coś złego się z nim stanie... - Uśmiechnął się smutno. - Pamiętasz, jak cię nazywał, kiedy byłeś mały?

- Tak. Mówił na mnie Milczek. Babcia mi opowiadała.

Przez twarz Luciena przemknął cień niezrozumienia, lecz po chwili jego oblicze rozjaśnił szeroki uśmiech, gdy dotarło do niego znaczenie tych słów.

- Milczek. Nieźle. Chociaż coś się zagubiło w tłuma­czeniu.

- Lucienie, co to wszystko ma wspólnego z...

- Protege mon petit loup. Te słowa wypowiedział do mnie twój ojciec tamtego wieczora. Powiedział, że gdyby coś mu się stało, mam chronić jego wilczka. A ja obieca­łem, że tak zrobię. Dlatego tu przyszedłem, Treyu, by dotrzymać słowa, które dałem przed laty twojemu ojcu. Tak więc zapytam jeszcze raz: ufasz mi? Czy jesteś gotów złożyć swoje życie w moje ręce, wiedząc, że nie pozwolę, aby stała ci się krzywda tak długo, jak długo drzemie we mnie choć odrobina siły?

Trey odruchowo poszukał przez koszulkę małej srebr­nej pięści i zacisnął palce na ozdobie. Spojrzał na obcego, zastanawiając się nad jego słowami. Wierzył, że Lucien przybył, aby w jakiś sposób mu pomóc, i było jasne, że mężczyzna jest przekonany, iż chłopcu coś zagraża. Jed­nak wydawało się niemożliwością odpowiedzieć na je­go pytanie. Potrzebował więcej czasu. Wszystko działo się zbyt szybko.

Lucien delikatnie zacisnął dłonie na ramionach chłop­ca, domagając się odpowiedzi.

- Proszę, Treyu. Zostało nam mało czasu. Grozi ci niebezpieczeństwo ze strony pewnych... mocy. Nawet teraz, gdy tu siedzimy, działają przeciwko nam. Zaufasz mi i pozwolisz sobie pomóc, tak jak obiecałem?

- Tak, Lucienie. Wierzę, że przyszedłeś mi pomóc, i ufam ci. Ale...

- Dobry chłopak... dziękuję ci. - Chwycił chłopca za ramiona i postawił go łagodnie na nogi, po czym popchnął w stronę drzwi. - Wychodzimy stąd. Musimy iść, bo prze­gapimy stosowną chwilę, a potem może się wydarzyć coś o wiele mniej przyjemnego.

Wyszli na korytarz i skręcili na prawo, oddalając się w pośpiechu od kuchni.

W umyśle Treya kipiały myśli i emocje. W jednej chwili siedział i słuchał Luciena opowiadającego o jego rodzicach, w drugiej szedł korytarzem domu dziecka po­naglany przez tego samego mężczyznę, jakby od tego za­leżało jego życie.

- Główne wejście jest z drugiej strony - rzekł Trey, zerkając przez ramię.

- Zgadza się, lecz my idziemy do wyjścia ewakuacyjne­go. - Lucien szedł bardzo szybko, stawiając długie kroki, przez co Trey musiał truchtać, nie chcąc pozostać w tyle. Chłopiec wciąż czuł na ramieniu zaciśniętą mocno dłoń mężczyzny i w pewnym momencie się zorientował, że ma ochotę wyrwać się z uścisku i pobiec z powrotem.

Wyczuwając niepokój Treya, Lucien zdjął dłoń z jego ramienia.

-Jeszcze chwila - powiedział ściszonym głosem.

Skręcili na lewo w krótki korytarz i dotarli do awa­ryjnego wyjścia, umieszczonego z tyłu budynku. Trey zauważył, że przewód łączący dźwignię mechanizmu z alarmem został przecięty, a obie końcówki wiszą pod urządzeniem.

Lucien zwolnił trochę i sięgnąwszy do kieszeni na piersi, wyjął okulary i je założył. Potem przycisnął ję­zyczek parasola, który niósł w drugiej ręce, uwalniając materiał zwinięty starannie wokół trzonu.

- Lucienie, co ty robisz? - zapytał zdziwiony Trey. - Przecież nie pada.

- Cierpię na dolegliwość skóry, która nie pozwala mi wystawiać się na światło słoneczne. Jeśli się odpowied­nio nie zabezpieczę, to wyglądam mało ciekawie. - Kop­nąwszy lewą nogą uchwyt drzwi, otworzył parasol, wsunął się pod niego i jednym płynnym ruchem opuścił budy­nek.

Jakieś dwa metry od wejścia stał zaparkowany czarny lexus. Patrząc na przyciemniane szyby samochodu, Trey pomyślał, że przypomina wrogiego żuka, który czeka, żeby zaatakować niczego niespodziewającą się ofiarę, któ­ra nierozważnie podejdzie zbyt blisko jego szczęk.

Lucien, który po wyjściu z budynku trzymał wolną rękę w kieszeni, wcisnął przycisk kluczyka, gdy znaleźli się w pobliżu samochodu; po piknięciu wyłączającego się alarmu rozległ się niosący ulgę dźwięk otwierających się zamków drzwi.

- Wsiadaj, gdzie chcesz, z przodu albo z tyłu, tylko się pospiesz, Treyu. - Lucien podszedł do drzwi kierowcy, chłopak zaś uznał, że wygodniej mu będzie na tylnym sie­dzeniu. Zawahał się, kładąc dłoń na klamce drzwi. Spoj­rzał na mężczyznę i pokręcił głową, jakby chciał poka­zać, że głupio postępuje, lecz zaraz potem otworzył drzwi i wskoczył na tylne siedzenie. Zapiął pas, obserwując przez szybę Luciena. Czuł, jak serce tłucze mu się w piersi, był zgrzany i spocony, a krew pędziła w jego żyłach, niosąc do wszystkich komórek strumienie adrenaliny.

Lucien przełożył parasol do lewej ręki, a drugą otwo­rzył drzwi samochodu, po czym błyskawicznie wsunął się na siedzenie kierowcy, odrzucając na jezdnię otwarty parasol. Po raz pierwszy od chwili ich spotkania Trey spostrzegł, że mężczyzna stracił panowanie nad sobą, chociaż tylko na moment. Oddychał ciężko, a po jego kar­ku spływała strużka potu.

Kiedy Lucien siedział na swoim miejscu, Trey z prze­rażeniem zobaczył, jak na grzbietach dłoni mężczyzny i na czubku jego głowy wykwitają zaognione pęcherze. Rosły w niesłychanym tempie, powiększając swoją średnicę pięcio  - albo i sześciokrotnie w ciągu zaledwie kilku se­kund i wypełniając się rzadkim, żółtawobiałym płynem, a skóra wokół nich ściągała się i czerwieniała. Chłopiec zauważył, jak szybko Lucien wsiadł do samochodu, wie­dział więc, że jego skóra mogła być wystawiona na dzia­łanie słońca zaledwie przez ułamek sekundy.

- Lucienie, twoje ręce...

Patrzył, jak mężczyzna końcami palców ostrożnie do­tyka nabrzmiałych pęcherzy.

- Wiem. To taka... dolegliwość. Źle znoszę słońce. Nie martw się, pęcherze szybko znikną.

- Nie sądzę. Wyglądają paskudnie. Potrzebny ci lekarz. Myślę...

- Zaufaj mi, Treyu. Jestem bardzo dobrym uzdro­wicielem. - Zdjął okulary i położył je na siedzeniu pasa­żera. Potem uruchomił silnik i ruszył przed siebie, zosta­wiając z tyłu budynek, który przez ostatnie trzy lata był domem Treya Laporte'a. - Musimy się pospieszyć.

- Twój samochód wygląda jak fura narkotykowego dealera - zauważył Trey zdawkowo. W lusterku wstecz­nym zobaczył, że Lucien się uśmiecha.

- Naprawdę? W takim razie będę musiał go zmienić. Pilot telewizyjny jest w wysuwanym schowku z twojej prawej strony. Oglądaj, co chcesz.

- Lucienie, jestem zbyt nakręcony, żeby oglądać tele­wizję. Raczej posiedzę spokojnie i zastanowię się, co ja, do cholery, wyprawiam.

Mężczyzna odpowiedział skinieniem głowy i dalej jechali w milczeniu, obserwując kolejne kilometry kra­jobrazu przemykającego za oknem. Kiedy chłopiec po­czuł, że powieki zaczynają mu opadać, zamrugał gwał­townie i pokręcił głową, nie dowierzając, że mógł po­myśleć o spaniu po tym wszystkim, co się wydarzyło. Jednak spadek poziomu adrenaliny sprawił, że Trey po­czuł się nagle ogromnie znużony. Zmusił się do otwarcia oczu i we wstecznym lusterku zobaczył, że Lucien go obserwuje.

- Sen dobrze ci zrobi - powiedział mężczyzna. - Przed nami daleka droga, więc śpij, proszę, jak najdłużej. Jesteś bezpieczny. Zaufaj mi.

Opierając się falom wyczerpania, które niemal do­słownie go zalewały, Trey przypomniał sobie, że zostawił w domu dziecka wszystko, co posiadał.

- Moje rzeczy... - wymamrotał.

- Ciii. Każę któremuś z moich ludzi je zabrać. A wszystko inne kupimy.

Chłopak rozejrzał się po eleganckim wnętrzu samo­chodu.

- Lucienie, jesteś bogaty? - zapytał.

- Tak. Obrzydliwie bogaty.

- Dokąd jedziemy? - Zamrugał powiekami, żeby utrzymać oczy otwarte do momentu, gdy usłyszy od­powiedź.

- Do mojego mieszkania w Londynie. Zamieszkasz ze mną, panie Laporte.

Wreszcie Trey skapitulował przed snem, który już ogarniał jego świadomość niczym bezkształtna mgła; tym samym ostatecznie oddał się pod opiekę Luciena Charrona.

 

 

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin