Rękawiczka.doc

(70 KB) Pobierz

RĘKAWICZKA
Wejdawustus


 
  Gdy tego nie chcemy, czas leci nam bardzo szybko, natomiast gdy czegoś z upragnieniem wyczekujemy, to na przekór płynie on bardzo wolno, jakby stał w miejscu, jakby się bał zmącić ciszę, która się wtedy wytwarza. A potem... potem mijamy w naszym życiu wiele twarzy, które nie pozostawią w pamięci żadnego śladu, a chciałbym, aby jednak pozostawiły. Nie musi być wielki ślad, zwykły, mały, a taki który by cieszył. Zostawić ślad, a może – siebie? Ale oddać siebie drugiemu człowiekowi – to największe poświecenie, na które zdobywamy się bardzo rzadko. A jeśli już to czynimy, niestety, przeważnie zostajemy odrzuceni. Wtedy oczy pełne łez, serce, które krwawi i które do ostatniego uderzenia będzie nosiło znamiona tych odrzuceń. Można oddać część siebie, a można też oddać siebie całego, i ciało, i duszę. Dziś wiem, że należy to czynić ostrożnie, bo potem, po przekazaniu prawa własności, już nie ma odwrotu. Pozostaje tylko czekać na... na co? Na śmierć? Lub na zrzeczenie się prawa własności przesz nabywcę. Ten jednak czyni to dopiero wtedy, gdy znajdzie kolejną ofiarę. Do tego czasu stopniowo rozpościera nade mnę swoją władzę i korzysta ze swoich praw w sposób wysublimowany, tak, abym przekazywał mu kolejne akty własności: do psa, do domu, do przyjaciół, do życia...
  Ostatni rok wniósł w moje życie wiele rzeczy nowych, które dały mi radość. Ale była to radość krótkotrwała. Częściej gościł u mnie smutek i ból, a jak już się pojawił, to z całym bagażem wspomnień, który otaczał mnie bezceremonialnie i w salonie, i w sypialni, i w każdym innym pomieszczeniu, abym o nim nie zapominał. Wszędzie! Wraz z dotknięciem jakieś rzeczy pojawiały się wspomnienia, które przyprawiały mnie o łzy i nienawiść do całego świata.
  Powinno mi się żyć wprost idealne. Mam swoje mieszkanie, na moim piętrze mieszka tylko starsze małżeństwo, które czasem mijałem na schodach. Żadnych zbędnych słów, oprócz zwykłego „dzień dobry”, bo po co? Pewnie, ich zdaniem, szkoda było marnować słów, należy je zostawić dla rodziny, przyjaciół, a taki młody człowiek, który nie zna życia, o czym może z nimi rozmawiać? I szkoda ich czasu, który w ich wieku jest na wagę złota. Lepiej go spędzić z wnukami czy z ostatnimi przyjaciółmi, którzy już powoli odchodzą, po których pozostaje tylko kawałek nagrobnej płyty odwiedzanej coraz rzadziej, potem tylko raz w roku, bo cmentarz daleko i wieje grozą, a sił coraz mniej i serce coraz słabsze.
  Wychodziłem w domu, gdy była taka potrzeba: do różnych urzędów czy na zakupy. Do supermarketu można dojechać w kilka minut, są czynne do późnych godzin wieczorno-nocnych, więc zakupy robiłem tuż przed ich zamknięciem, kiedy już nie było kolejek. A pracę, która dawała mi satysfakcję, wykonywałem w domu. Były to tłumaczenia literackie. Oryginały otrzymywałem drogą mailową, i tą samą drogą wysyłałem je z powrotem. Praca tłumacza może wydawać się nudna, ale daje dużo satysfakcji, gdy nieraz pół godziny się myśli nad doborem jednego słowa... i jaka radość, gdy się je znajdzie! I jest bardzo przyjemna, ponieważ jednego dnia mogłem pracować dwie godzinny, a innego dziesięć lub więcej, co zależało od mojego nastroju, pogody i paru innych czynników. Najlepsze tłumaczenia robiłem w czasie deszczowej pogody, z lampką francuskiego wina, czasem ze szklanką Jecka Denielsa; to, co piłem też zależało od okoliczności oraz rodzaju tekstu do tłumaczenia.
  Poezja erotyczna jest trudna w tłumaczeniu: jak oddać wszystkie ukryte myśli i uczucia? Wtedy najlepszym dodatkiem było wino Pinot Nor... Nie lubiłem tłumaczyć jakiś nudnych mini-powieści, właściwie opowiadań, których autorzy myśleli, że ich opublikowanie jest równoznaczne z otrzymaniem literackiej nagrody Nobla. Czasem tłumaczyłem poezję, wiersz wolny, bez rymów – ale oddać jego nastrój, to niemal jak zdobyć niedostępny szczyt. Czasem zwykłe artykuły różnej jakości merytorycznej. Ale że płacono mi za przetłumaczony tekst, a nie za to, co tłumaczę, więc przyjmowałem każde zlecenie. Zdarzało się, musiałem przewertować kilka słowników specjalistycznych lub wykonać parę telefonów do znajomych, którzy w pewnych zagadnieniach byli bardziej oblatani niż ja. Ale zawsze wywiązywałem się ze zobowiązań. Niekiedy nie byłem z siebie zadowolony i raz czy dwa razy już po odesłaniu tekstu jeszcze do niego wracałem i jeszcze poprawiałem, dosyłając poprawkę. Myślałem, ze to mnie w oczach pracodawcy pomniejszy, ale było odwrotnie: podkreślali, że jestem w tej pracy bardzo solidny!
  Nie zarabiałem wiele, ale najważniejsze jest to, że miałem satysfakcję ze swojej pracy i nielimitowany czas, a przede wszystkim miałem styczność z literaturą, bez której nie umiałbym żyć. Gdybym kiedyś trafił na bezludną wyspę, czułbym się tam dobrze, pod warunkiem, że musiałbym zabrać ze sobą przynajmniej furę książek, papier oraz przybory do pisania. Ale wątpię, czy zabrałbym Biblię, bo nie zamierzam jej tłumaczyć, poza tym jest w niej za wiele słów, które napawają mnie, delikatnie mówiąc, niesmakiem. Robert Pirsie napisał: „Jeśli jedna osoba ma urojenia, mówimy o chorobie psychicznej. Gdy wielu ludzi ma urojenia, nazywa się to religią.” Zgadzam się z nim! Bez Boga czy bogów, bez religii też można żyć. Nie ograniczają mnie jakieś reguły, a jedynym moim wyznacznikiem jest wolność  moja i drugiej jednostki. Ilu jest ludzi, którzy nie znaliby nawet Dekalogu, gdyby nie Kieślowski?
  Ten rok zaczął się dla mnie tak naprawdę dopiero w sierpniu, gdy wróciłem z wakacji. Podróżowałem po Polsce, zwiedzałem miasta, zabytki. Odpoczywałem, nie szukając nikogo i niczego, poza pięknem sztuki i ciszą, która tak naprawdę istnieje tylko dla głuchoniemych i – dla poetów. Po powrocie, jako, że miałem tłumaczyć teksty greckie, a dawno tego nie robiłem, za sprawą znajomego uczęszczałem na jego zajęcia z filologii klasycznej, aby odświeżyć sobie różne zagadnienia gramatyczne. Język grecki jest bardzo szczególny, czasem zmiana akcentu jest równoznaczna ze zmianą znaczenia słowa. Równocześnie, jako wolny słuchacz, uczęszczałem na wykłady innej dobrej koleżanki, z historii starożytnej. Wolałem to niż siedzieć w jakiś nudnych książkach historycznych. Ceniłem ją, bo znała wiele wersji tych samych zdarzeń, podawanych w różnych źródłach.
  Na tych zajęciach poznałem pewnego studenta, którego zachowanie ewidentnie świadczyło, że musiał być gejem. Ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, dziwne oczy, które zaciekawiły mnie, bo nigdy nie mogłem jasno zdefiniować ich koloru i ten zniewalający uśmiech. Zaprzyjaźniłem się z nim. Celowo na zajęciach dyskutowałem z nim, czasem polemizowałem, czasem zgadzałem się z jego zdaniem. Potem zaczęliśmy rozmawiać już po zajęciach, coraz częściej i coraz dłużej. Oczywiście ani słowem nie wspominałem mu, że mi się podoba. Kiedyś sam zaczął, czy... czy nadal będę z nim tak rozmawiał, jeśli się dowiem, że jest – gejem? Serce mi podskoczyło, ale udałem, że nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia. Odpowiedziałem, że gej to też człowiek. Że dla mnie się liczy to, co ktoś ma w głowie, a nie to, z kim śpi. Uśmiechnął się. I wtedy stałem się jego powiernikiem i pocieszycielem. Był po rozstaniu ze swoim chłopakiem, który go zdradził. To też była dla mnie dobra wiadomość. Nie ta, że został zdradzony, ale ta, że aktualnie jest wolny, sam, a ja byłem jedynym, do którego mógł się wyżalić. Stopniowo zacieśnialiśmy naszą znajomość, zapraszałem go do siebie, a po pewnym czasie już nie wyobrażaliśmy sobie dnia bez rozmowy. Nawet potrafiliśmy dzwonić do siebie o drugiej w nocy, aby o czymś nie cierpiącym zwłoki porozmawiać.
  Aż raz, przed świętami, powiedziałem mu wprost, że czuję do niego coś... Nie wiedziałem, jak zareaguje. Że czuję do niego coś, że mnie po prostu pociąga nie tylko intelektem, duchowo, ale – fizycznie... Jeszcze nie przeszła mi przez gardło prawda o sobie, że ja też jestem gejem. Ja, zawsze otoczony rzeszą przyjaciółek... Moje słowa bardzo go zaskoczyły. Nigdy nie myślał o mnie w kategoriach geja, a tym bardziej partnera... Potem święta. On wyjechał do swoich rodziców. Byłem sam, nie licząc świątecznych wizyt u brata. Przez te dni czułem jakąś pustkę. Nie zadzwonił. Ja też nie. Spotkaliśmy się w Sylwestra, ale to spotkanie stało się powodem mojej depresji i chyba końcem naszej przyjaźni. Już nie potrafiliśmy ze sobą rozmawiać, jak dawniej, jak jeszcze kilka dni temu.
  Styczeń był wyjątkowo ciepły, lecz w moim sercu panował tylko smutek i żal. Nic się dla mnie nie liczyło. Stałem się ordynarny, odsunąłem się od ludzi. Przypomniało mi się, jak mówił, że założył sobie konto na jednym z gejowskich portali, że tą drogą chciał znaleźć przyjaciół, a nie przypuszczał, że może go znaleźć tuż obok siebie. Pomyślałem, że też założę sobie tam konto. Poszukam sobie kogoś na leczenie swoich ran. Założyłem więc konto, dałem anons i po kilku dniach pojawiła się odpowiedź. On był młodszy ode mnie, nie miał jeszcze matury, ale czymś mnie zafascynował. Pojawiła się nadzieja na znalezienie szczęścia i spokoju na jakiś czas. Było to dwa tygodnie temu. Spotkaliśmy się. Zrozumiałem wtedy, że mnie tylko się wydawało, że się w nim zakochałem, a on zaangażował się po uszy. Zakochał się na amen. Ja potrzebowałem tylko seksu, on czułości i całej tej otoczki. Seks z nim był naprawdę doskonały. Ale jak długo można uprawiać tylko seks i seks? I jak długo można słuchać zapewnień o miłości, którymi mnie zarzucał, podczas gdy ja nie czułem do niego nic, zupełnie nic? Powoli seks z nim też mnie zaczynał nudzić. Robiłem to mechanicznie, a on przeżywał to tak mocno i tak intensywnie, że prawie go podziwiałem. Co z tego. Nuda w łóżku i monotonia. Tego mu nie powiedziałem, nie chciałem go zranić, zabić. Ale chciałem skończyć tę znajomość. Którejś nocy, po takim samym seksie, dla mnie zupełnie pustym, dla niego upojnym, wymyśliłem bajkę, że chce do mnie wrócić były. Chłopak był zaskoczony. Siedział jak sparaliżowany. Powiedziałem, że właściwie to nadal kocham tamtego, a z nim szukałem tylko zapomnienia. W rzeczywistości nic takiego nie miało miejsca. Już po pierwszym seksie z nim, gdy zdałem sobie sprawę, że chłopak się naprawdę zaangażował, wiedziałem, że to długo nie potrwa i że już powinienem sobie szukać nowej ofiary. Tak, ofiary, na którą będę mógł zarzucić swoje sidła, a potem leczyć się z bólu odrzucenia. Nie było ważne, że to ja taki ból komuś zadawałem. Liczyłem się tylko ja, nikt więcej.
  W lutym, choć był krótki, też wyczyniałem różne dziwne rzeczy. Uzależniłem się od siedzenia na portalach gejowskich i randkowania, trochę zaniedbywałem tłumaczenia, lecz miałem na to radę – przyjmowałem mniej zleceń.
  Podczas zimowej sesji egzaminacyjnej, gdy nie było już zajęć i nie mogłem chodzić na lektorat z języka greckiego, poznałem chłopka. Też młodszego ode mnie, ale ten już był po dwudziestce i miał większy życiowy bagaż. W jakimś stopniu zaciekawił mnie, a mój urok osobisty zadziałał na niego, jak na każdego. W wyniku tego chłopak szybko złamał swoje zasady. Przez półtora tygodnia nadrobił ze mną swoją dwumiesięczną abstynencję seksualną, I on, jak jego poprzednik, też mówił, że zakochał się we mnie. Po co to powiedział? I dlaczego już po tygodniu znajomości połowa jego ubrań była u mnie? Dlaczego zagościł  w mojej kuchni, podczas gdy to ja byłem mistrzem gotowania, bez szkoły kucharskiej, ale mistrzem, a on, po kursie gastronomicznym zajął moje miejsce. Dlaczego jego książki stanęły na półce razem moimi? Dla mnie było to za szybko, ewidentnie za szybko. Ta bliskość była nie do wytrzymania. Moje rzeczy stykały się z jego rzeczami, nasze ciała stykały się co noc, nader często i aż za często. Nawet dorobił sobie zapasowe klucze, żeby, gdy musiałem gdzieś wyjść, on mógł zrobić zakupy i wrócić. Pewnie dlatego w ciągu następnego tygodnia, ze względu na te słowa, i moje, które wcześniej go uwiodły, spakował się, a na pożegnanie powiedział: „Rozumiem cię...” I przestał mnie odwiedzać. Odetchnąłem z ulgą, widząc, że wszystko wróciło na swoje miejsce i znowu jest jak dawniej.
  Teraz dużo czasu spędzałem na rozmowach przez komunikatory internetowe. Poznałem też dwudziestoparolatka, z zawodu fryzjera. Okazało się, że regularnie przyjeżdża tu na weekendy, do robi kurs stylisty. Spotkaliśmy się. Zaproponowałem mu nocleg; dlaczego ma płacić za hotel? Zgodził się, ale od razu zastrzegł, że ma „swoje zasady”. Szczupły i jakiś inny niż geje, których poznałem wcześniej. Rzeczywiście miał zasady, których nie łamał – i to mnie zdziwiło. Przecież zasady są po to, aby je łamać! Czasem wystarczą słowa, czasem dotyk i zasady lecą w gruz. Ale – nie u niego. Nie uległ mi w łóżku. To właśnie jego zasada. Dopóki kogoś nie pozna, nie poczuje z nim jakieś więzi emocjonalnej, seks nie wchodzi w rachubę... Za nocleg może mi zapłacić, ale nie sobą. Oczywiście uniosłem się honorem, że nie wziąłem go do siebie dla kasy. Jeszcze jedno spotkanie, drugie... Z czasem coraz mniej rozmawialiśmy na komunikatorze. Przestał mnie zawiadamiać o swoim przyjedzie na kurs, aż w końcu zupełnie przestał się odzywać. A ja wciąż spoglądam na jego profil w ulubionych... To jedyny, na którego zarzuciłem swą sieć, a on sprytnie się z niej wyplątał.
  Pod koniec lutego kolejna internetowa znajomość. Był studentem chemii. Od razu pomyślałem, że chłodny ścisły umysł nie znajdzie wspólnego języka z lingwistą. Z tym spotkaniem nie wiązałem więc żadnych nadziei. Poszedłem jednak. Fizycznie przeciętny, nie przykuł mego wzroku. Nie wiem jak, a tym bardziej czym, ale już na tym pierwszym spotkaniu zniechęcił mnie do siebie tak bardzo, że potem na komunikatorze nie odzywałem się do niego aż do połowy marca. Może dlatego, że palił, że bardzo łysiał, nie wiem... Dałem mu spokój aż do tego marcowego wieczora, gdy kilka razy ponawiał swoje zaproszenie na rozmowę. Odpowiedziałem. Chwilę pogadaliśmy. Wtedy nie miałem żadnej ofiary na oku, trochę pochłonęła mnie praca, bo ograniczenie zleceń ograniczyło mi fundusze i musiałem to nadrobić. Z drugiej strony nie chciałem nikomu niszczyć marzeń albo nadziei na związek, na który sam nie byłem gotowy. Dlatego najlepszym sposobem na to było nie poznawać nikogo. Dopiero wtedy to zrozumiałem. Zawsze myślałem o sobie i tylko sobie, a wszystkie nadzieje, jakie dawałem komuś, były złudne. W ciągu tygodnia, góra dwóch, trzech, nic z nich nie zostawało, nawet popiół. Choć odczuwałem samotność, nie doskwierała mi ona tak bardzo, abym na siłę kogoś szukał.
  Po godzinie takiego klikania spytałem, czy moglibyśmy pogadać w realu, że mam po prostu ochotę wyjść na spacer, czy dołączy do mnie. Chętnie! Park? – Tak, to dobre miejsce. Potem mieliśmy iść na kawę do jakieś knajpy. Był w tej samej kurtce, tych samych dżinsach, chyba buty też miał te same. Było zimno. Rozmowa jakoś się nie kleiła. Więc idziemy na kawę. Wtedy spytał, czy nie moglibyśmy na tę kawę pójść do mnie. Do akademika mnie nie zaprosi,  a sam nie ma dzisiaj nastroju na miejsca publiczne. Więc poszliśmy do mnie. Zrobiłem kawę i wtedy zaczęła się taka zwykła rozmowa o życiu, o wszystkim i o niczym. Nie było konkretnego tematu, a gadaliśmy do trzeciej w nocy! Gdy spostrzegliśmy, która to już jest godzina, jednomyślnie doszliśmy do wniosku, że pora do snu i że on prześpi się u mnie. Pościeliłem mu na sofie, lecz po dziesięciu minutach przyszedł do mnie, zapytał, czy może, bo... zimno mu. Mogło mu być zimno, spał tylko w slipkach i w podkoszulku, pod kocem, bo nie chciał mi robić kłopotu, jak mówił. Przytulił się do mnie, dał mi całusa w policzek – i usnęliśmy. Co za uczucie: śpię z kimś, z kim nie będę uprawiał seksu! Ciężko było nam wstać o ósmej, ale na oczy przejrzeliśmy dopiero wtedy, kiedy zrobiłem mocną kawę.
  Czas upływał mi bardzo powoli, czasami wręcz wydawało się, że się zatrzymał, abym mógł spojrzeć w przeszłość, w to, co minione, co gdzieś zostało już poza mną, ale wciąż jeszcze tkwiło w pamięci. Porządek dnia był z góry ustalony, te same ścieżki, drogi, trasy wędrówek. Po jakimś czasie zacząłem zauważać, że o tej samej porze spotykam tych samych ludzi. Z wyjątkiem sobót, która była dla mnie dniem poświęconym na siedzenie w domu i pełne lenistwo. Czasem byłem kompletnie ubrany, czasem tylko w szlafroku. Nie miałem potrzeby patrzeć na ludzi, wychodzić z domu... Tylko gdy zastanawiałem się nad doborem słów do jakiegoś tłumaczenia, zapatrywałem się w okno, jakbym tam szukał podpowiedzi. I tłumaczyłem wtedy smutne wiersze: o miłości niespełnionej, o śmierci i zagładzie, o rozczarowaniu i łzach, o tym szarym, brudnym życiu… Zdarzało się, ze sam nawet coś pisałem, ale tak dla siebie, do szuflady. Bo nastrój się udziela i zawsze było to coś smutnego, nostalgicznego. Papier jest cierpliwy, ale gdy ten nastrój jakby mnie pozera całego – ten papier stawał się mokry od łez...
  Kiedyś spotkałem się ze Sławkiem po raz drugi, potem kolejne przypadkowe spotkanie, po nim następne, już umówione. Zaczęliśmy się spotykać raz, dwa, a czasem i więcej razy w tygodniu. Wtedy czas jakby przyśpieszył, jakby chciał mi pokazać, że to nie ja decyduję o tym, kiedy co się ma wydarzyć, ale właśnie on, bezduszny, nieczuły, który raz daje, raz odbiera i robi to bez żadnych ludzkich uczuć. Jakby się mną bawił. Najbardziej bolało to, że byłem Don Kichotem, który walczy z wiatrakiem o nazwie Czas. Godzin już nie dzieliłem na sekundy, lecz na minuty, tygodnie nie były zbiorem godzin, lecz dni. Czas upływał mi jak wartki górski strumień. Zanim się obejrzałem – dopiero był świt, a już jest noc.
  Zaprzyjaźniłem się ze Sławkiem.
  Moje życie zmieniło się. Wróciłem do systematycznej pracy nad tekstami, starałem się je bardziej doszlifować, aby żyły swoim własnym życiem, zacząłem codziennie gotować, aby zjeść obiad gorący, a wcześniej zależało to od mojego nastroju.
  Sławek pozwolił mi uporać się z przeszłością, która tkwiła we mnie i jątrzyła rany. Gdy czułem, że już wszystko się zagoiło, nagle powstawał krwotok. Wystarczyło małe wspomnienie, jakaś twarz, jakiś dowcip, mała niewinna rzecz, która dla mnie stawała się powodem ucieczki. Do domu! I łykałem tabletki antydepresyjnych. Sławek mnie zmienił. To przed nim otworzyłem się, jemu opowiedziałem o tym, co bolało mnie kiedyś i co boli teraz. On to rozumiał. Pocieszał... Przestałem chodzić do lekarza, żeby wypisywał mi kolejne dawki lub inne leki, abym się przypadkiem nie uzależnił. Już nie musiałem ich brać, ale byłem od nich uzależniony psychicznie, a to jest najgorsze uzależnienie.
  Kiedyś, gdy mnie objął i mocniej przytulił, gdy mnie pocałował, powiedział, że dziś chce u mnie zostać na noc. U mnie – i ze mną. Byłem zdziwiony. Myślałem, że z nim wciąż będę tylko na przyjacielskiej stopie, że z założenia wykluczyliśmy między sobą coś więcej. Jednak – nie... Pierwszy raz zdarzyło mi się, że tek długo znam chłopaka, że dopiero po takim długim czasie znajomości miałem z nim seks. Bo zwykle – najdłużej po tygodniu; najkrócej – zaraz, nawet nie po godzinie znajomości. Sławek był inny. On mnie rozpieścił i roznamiętnił,  potem miękko wpłynął w moje ramiona, a mój penis w niego... Pierwszy raz kochałem nie-mechanicznie. Kochałem sercem i ciałem. Kochałem całym sobą, aż do ostatniej kropli potu, do ostatniej kropelki spermy... Byłem szczęśliwy.
  Kiedy miałem zły dzień, dzwoniłem do Sławka. Tak samo, gdy coś mnie rozbawiło lub ucieszyło. On cieszył się razem ze mną. Lecz nie okazywał zbytnio swoich uczuć, a od pewnego czasu wydawał mi się jakby chłodny, zimny. Jego zachowanie czyniło go dla mnie zagadką, którą pragnąłem rozwiązać. Dalej chodziliśmy do kina, na zakupy... Raz w kinie, gdy się trochę rozkleiłem, zauważył to, choć chciałem to ukryć, wziął moją dłoń w swoją i trzymał do końca seansu. Więc nie zwróciłem na to większej uwagi.
  Marzec, kwiecień, maj – mijały mi nadzwyczaj szybko. Gdzieś ginęły mi te godziny i dni. Czasem budziłem się w piątek jakby z jakiegoś letargu i myślałem, że jest dopiero wtorek. Nie wiem, jak te dni spędziłem, co robiłem, tylko w kalendarzu znajdowałem jakieś zapiski. To, co zostawało w mojej pamięci. Poza tym – nic. Ludzie, których spotykałem, byli bez wyrazu, bez twarzy, nie potrafiłbym ich zidentyfikować. Pojawili się i po chwili znikali tak samo szybko, jak moje przelotne spojrzenie skierowane w ich stronę.  
  Moje życie w tym tempie nie mogło się toczyć zbyt długo, bo za dobrze by mi było, wreszcie byłem szczęśliwy, miałem kogoś, kto był słońcem w czasie burzy i księżycem na zachmurzonym nocnym niebie. Zawsze świecił dla mnie... Czy tylko dla mnie? Nie, tak dzieje się tylko w bajkach. A ja nie jestem królewiczem zaklętym w żabę.
  Któregoś dnia mi powiedział, że już od jakiegoś czasu jest związany z kim innym, że już dawno chciał mi to powiedzieć, ale nigdy nie dopuszczałem go do słowa. Że nie mam tego blasku w oku, którego on poszukiwał. Że miał nadzieję, gdy mnie poznał... Że na początku wszystko było jak należy, że byłem jego ideałem...
  Byłem. Skończyło się. Może na szczęście dla mnie, bo przecież nie zakładałem, że on będzie już tym jedynym, wymarzonym, moim partnerem na całe życie... Rozstaliśmy się w przyjaźni. Bez wzajemnych wyrzutów. Dalej się widujemy, czasem pogadamy, wyślemy kilka sms-ów, co tam u ciebie słychać...
  Zmieniłem mieszkanie. Nawet było mi to na rękę. Uciekłem z miasta, aby nie chadzać więcej tymi samymi drogami, nie widzieć tych samych miejsc, nie spotykać już tych samych ludzi. Wróciłem rodzinnego do domu, daleko od zgiełku miasta, gdzie cisza była tak głośna, że huczała w uszach, taka, że nie mogłem spać. Mały remont, ale zabrał mi ponad miesiąc. Teraz podłączyć Internet i mogłem powiedzieć, że znów jestem u siebie. Wreszcie mogę spacerować, słuchając szumu drzew, a nie odgłosów ulicy. Pracuje się mi o wiele lepiej, nawet te nudne powieści mnie zachwycają i z większą przyjemnością je tłumaczę. Planuję jeszcze zrobić duży taras przed domem, aby móc wieczorami siadać w fotelu bujanym i rozkoszować się ciszą.
  Czasem idę na piwo. Poznałem pewnego barmana, który jest bardzo miły. Spodobał mi się. Siedziałem z nim aż do zamknięcia baru. Gdy zostaliśmy sami, postawił jeszcze po piwie. Alkohol rozwiązał mu język i dopiero zaczęła się właściwa rozmowa. Powiedział, że gdy tylko przyjeżdżałem tu na wakacje, zawsze wodził za mną wzrokiem... Pomyślałem, że oto okazja sama wpada mi w rękę.
  Zmieniałem chłopaków jak rękawiczki. Potem sam znalazłem się w tej roli, gdy zostawił mnie Sławek. Czy tym razem pojawia się moja kolejna „rękawiczka”. Ile z nim będę? Tydzień, dwa?
  Jestem z nim już pół roku.
  Przestałem zdradzać, bawić się uczuciami innych. Coś zrozumiałem, czegoś się nauczyłem. Myślę, że ten samolub i egoista, który tkwił we mnie, zakończył swój żywot śmiercią naturalną. Ja, być może, odzyskałem siebie. Martwię się tylko, żeby nie stracić... kogoś, kto mi zaufał, kto wierzy we mnie, kto dzieli się ze mną swoim największym uczuciem. Żebym to ja znowu nie został tą „rękawiczką”. Mam nadzieję, że nie. Ale to pokaże czas... a ten, jak wiadomo, igra sobie z nami.
                                                                                                               Wejdawustus

Zgłoś jeśli naruszono regulamin