Krzywicka Irena - Wyznania gorszycielki.rtf

(1221 KB) Pobierz
IRENA

IRENA

KRZYWICKA

Wyznania gorszycielki

Opracowała Agata Tuszyńska

Czytelnik • Warszawa 2002

.

Posłowie, nota edytorska i przypisy: Agata Tuszyńska Opracowanie graficzne: Zbigniew Czarnecki

Na okładce wykorzystano

portret Ireny Krzywickiej pędzla Witkacego.

Ze zbiorów Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku

Ilustracje ze zbiorów Ireny Krzywickiej

Wybór zdjęć: Agata Tuszyńska

Reprodukcje: Anna Jarosz

© Copyright by Andrzej Krzywicki, 1995

„Czytelnik", Warszawa 2002. Wydanie V

e-mail: sekretariat@czytelnik.pl     http://www.czytelnik.pl

Ark. wyd. 30,6; ark. druk. 28,25

Druk z gotowych diapozytywów

Łódzkie Zakłady Graficzne

Zam. wyd. 636; zam. druk. 91/12/2002

Printed in Poland

ISBN 83-07-02881-7

Tę książkę wspomnień poświęcam pamięci Eli, drogiej mojej synowej, dobrej, dzielnej i pięknej.

Urodziłam się na Syberii 28 maja 1899 roku. Rodzice wyjechali z Jenisiejska, kiedy miałam dwa lata. Pierwsze moje wspomnienie pochodzi z tego właśnie okresu, a że hierarchia ważności jest inna u dziecka niż u dorosłego, więc pamiętam... muchy na ścianie. Bałam się ich okropnie, ojciec trzymał mnie na ręku, pokazywał z bliska, że nie straszne, łapał je i puszczał, ale nic nie pomagało, wstręt do nich pozostał mi na całe życie.

Pisanie autobiografii jest zawsze przedsięwzięciem karkołomnym. Trzeba sobie powiedzieć z góry, że żadną miarą nie da się uniknąć zakłamania. Ten, kto przystępując do pisania sądzi, że będzie całkowicie szczery, myli się, zanim sformułował pierwsze zdanie. Przyczyny są oczywiste. Każdy człowiek ma na swoim życiowym koncie postępki i postawy, o których nie tylko nie lubi opowiadać, ale o których sam woli nie pamiętać. Pominięcie jednak tych spraw grozi sfałszowaniem życiorysu, a sfałszowany życiorys w ogóle przestaje być interesujący. Nawet Rousseau, który postawił sobie za zadanie mówić w swoich Wyznaniach wszystko, nakłamał potężnie, i to w sprawach istotnych. Ale gdyby ktoś nawet zdobył się na szczerość absolutną i nie oszczędzał S1ebie ani przez chwilę, w imię rzetelności i dokładności, to pozostają Przecież inni ludzie, którzy odgrywali rolę w jego życiu. Mówić o nich wszystko? Jakim prawem?! A znów pomijać ich milczeniem, to fałszować i swój życiorys. Sytuacja bez wyjścia, albo też wyjście chyba jedyne: opowiadać, ale fragmentami, mówić, ale tylko tyle, ile się może i chce powiedzieć.

Dziadek, ojciec mojej matki, nazywał się Leon Barbanel i pochodzi) z rodziny o dawnych, niemal arystokratycznych tradycjach. Początki rodu Abarbanelów sięgają bodaj XII wieku. Podobno — jak mówi tradycja rodzinna — istnieją spisane dzieje tego rodu, ale owej książki nigdy nie widziałam. Jednego z Abarbanelów, wybitnego wodza z XV wieku wymienia Stryj kowski w swoim Przybyszu z Narbony. Zachował się chyba w Madrycie obraz ukazujący przyjęcie ministra Abarbanela przez królową Izabelę. Za sprawą Inkwizycji rodzina Abarbanelów została jednak wygnana z Hiszpanii, rozproszyła się, niektórzy zagubili w nazwisku swoje początkowe A. Ale w tradycji pozostał zwyczaj nadawania synom imion zaczynających się od pierwszej litery alfabetu (moi wujowie nazywali się August i Albert). Dwaj bracia Barbanelowie w XVII stuleciu we Włoszech zyskali sławę jako lekarze. Inni członkowie rodu wyemigrowali zapewne do Polski, a może i do Rosji. Spotykam tu i ówdzie to nazwisko we Francji, w Ameryce, ale żadnej łączności rodzinnej niepodobna odnaleźć. O ile jednak wiem, w Polsce poza moim dziadkiem innych Barbanelów (czy Abarbanelów) nie było. Dziadek był niezwykle piękny. Zapewne z powodu wielu przemieszań zatracił typ semicki, miał rzymską, patrycjuszowską twarz. Aby utrzymać rodzinę, pracował jako agent giełdowy, ale pisywał również artykuły ekonomiczne do „Kuriera Warszawskiego". Bakcyl pisania zakradł się do rodziny dość wcześnie. Dziadek nie odgrywał wielkiej roli w domu, zwykle przesiadywał na giełdzie albo w redakcji. Zmarł dosyć wcześnie na raka mózgu.

Babka moja, Balbina, pochodziła ze znanej z urody rodziny Baumrit-terów. Elegancka, dystyngowana, miała znakomite maniery i silny charakter. Ona rządziła domem — trzymała twardą ręką służące i dzieci, przejmowała strachem także dziadka, który ją uwielbiał. Była surowa i wymagająca, nosiła stale przy sobie koszyczek z domowymi kluczami. Ona też, gdy zachorowała na dyfteryt, przywiązywała sznurkiem młodszą córkę do swojego łóżka, by ją budzić w miarę potrzeby-Pogardzała własnymi córkami, kochała tylko synów.

Mieli czworo dzieci. Najstarszy, August, ożenił się dla pieniędzy z bardzo posażną, ale brzydką panną o długim czerwonym nosie i wiecznie zmartwionej twarzy. Biedna ciotka Mania — maniaczka na ( punkcie higieny — żyła w obłędnym strachu przed mikrobami (co ten j

narobił!). Nie dość, że nieustannie sprzątała i ścierała kurze

mimo licznej służby, ale też myła ręce uścisnąwszy czyjąkolwiek

!«  'i zakrywała bibułkami szklanki, aby mikroby nie wpadały do

'   dka  Bała się ich długo, aż wreszcie, po śmierci wuja, utraciwszy

aiatek, zmuszona była odnająć jeden z pokoi swego dużego miesz-, • Lokatorka, czy to udręczona jej narzekaniem, a może z wrodzonego chamstwa, zrobiła jej na złość olbrzymią kupę na środku przedpokoju. Ciotka musiała sama ją sprzątnąć i okazało się to najważniejszym wydarzeniem w jej życiu! Ten potworny fakt nie spowodował niczyjej śmierci na cholerę czy dżumę, toteż przestała się bać. „Tak to z małych przyczyn skutki są ogromne".

Z tym odłamem rodziny mało miałam styczności. Matka nie lubiła głupiej ciotki Mani i pokłóciła się z bratem Augustem, bo wyraził się źle o rewolucji. Dlatego prawie nie znałam ich córki Jadzi, która mnie zresztą traktowała jak ubogą krewną. Wiem tylko, że Jadzia dokazała rzeczy niemałej, mianowicie „niepokalanie poczęła". Musiała być przesadnie ostrożna i w rezultacie jej nikomu niepotrzebna cnota wraz z niewiadomego pochodzenia płodem padły ofiarą noża chirurga. Mówiło się o tym w rodzinie szeptem, z lubością i zgrozą, w każdym razie tak, żeby bezwiednie pobudzić moją ciekawość i raz na zawsze zniechęcić do półdziewictwa.

Drugi mój wuj, Albert, był podobny do dziadka, przystojny, inteligentny, błyskotliwy, oczekiwano, że z niego „coś będzie". Tymczasem pojechał na studia prawnicze do Paryża, tam zaprzyjaźnił się z grupą intelektualistów, z Janem Lorentowiczem i Stanisławem Posnerem (później jednym z przywódców PPS-u i redaktorem „Robotnika"), z Władysławem Reymontem. Romansował też z Gabrielą Zapolską, sam zaczął pisać, słowem, żył Paryżem swojej epoki. Niestety zdarzyło mu się dziecko z córką konsjerżki. Wrócił do kraju jak niepyszny, z uszami po sobie, i wyznał swoją winę. Rodzina, a zwłaszcza dorosłe już siostry zadecydowały, że w takim wypadku trzeba się żenić. Wuj Albert wrócił do Paryża, uznał dziecko, ożenił się na swoje nieszczęście z jedną z najniegodziw-szych kobiet, jakie znałam, i został „przetrącony" na zawsze. Do historii wuJa Alberta jeszcze wrócę, zwłaszcza że życie dało jej nieoczekiwaną Pointę:

Starsza z dwu sióstr Alberta, Zosia, była aniołem. Kiedy w dojrzałym wieku umarła, ubodzy z całej ulicy odprowadzali ją z płaczem. Miała szczególny dar świadczenia dobrego wszystkim, których spotkała na swojej drodze.

Matka, korzystając z jej łagodności i uległości, wydała ją za mąż mężczyznę starszego od niej o trzydzieści lat. Mąż Zosi, Julian Ben stanowił dobrą partię — miał przedstawicielstwo maszyn do szyć Pfaffa, a też i innych firm. Mimo że nie wyszła za mąż z miłości, cenił męża i została mu wierną i dobrą żoną. Nie mam pojęcia, czyim bv> synem wuj Berg, zapewne jakiegoś szlachcica z okolic. Krótki r błękitne oczy i sumiaste blond wąsy, typ czysto polski. Wyglądał szlagon. W swej niezwykłej głupocie wygłaszał prawdy typu: ,,nal być uczciwym i oszczędnym", „rodzina jest kolebką społeczeństw Jednym z jego ulubionych twierdzeń było: „każdy kęs należy przeżuć razy", co też czynił, upodobniając się do krowy. Owo przeżuwanie wyszło mu zresztą na dobre, dożył bowiem równych stu lat. Nazywałam go jako dziecko, nie wiem czemu — Bubery. Miał siostrę Bubę (Marię) Grossmanową, żonę właściciela znanej firmy fortepianów — Ludwika. Pani Grossmanową, melomanka i osoba światowa, prowadziła bardzo uczęszczany salon i rzekomo na wieku jej fortepianu widniały wyryte rylcem autografy Chopina, Moniuszki, Mendelssohna, Rubinsteina i innych. Wuj Berg nie był jednak dość znaczący zdaniem siostry, toteż nie zapraszała go do siebie nigdy, ani samego, ani z żoną. Rodzina Grossmanów pozostała dla mnie jedynie w legendzie, nie poznałam z nich nikogo. Ciocia Zosia — nazywałam ją Godek, miałam bowiem manię przezwisk — byłaby z mężem niezmiernie szczęśliwa, gdyby nie parę cierni. Przede wszystkim nieustanne skrobanki. Poza tym stała obecność w domu brata męża,  Seweryna, niezdolnego do niczego imbecyla, który jednakże, co rano, prześladował Zosię, wmawiając jej uporczywie, że mu w nocy potajemnie zdziera zelówki. Wreszcie mania wuja Berga — jego ambicje rzeźbiarskie. Co drugi dzień przychodził „artysta", w pelerynie, z bródką, i uczył wuja rzeźby. Ten, nie mając innego modela, rzeźbił żonę — i oto, wśród szaf gdańskich, bieder-meierowskich mebli, wśród firanek z festonami, wśród pluszowych foteli, wisiały płaskorzeźby przedstawiające biedną ciocię Zosię na gołe w sugestywnych pozach. Nie raziło to jakoś nikogo, ale przyprawiał' nieszczęsną kobietę o męki wstydu. Nie miała jednak odwagi sprzeciwi^ się woli męża. Do drobnych udręk należało też cotygodniowe sprawdzanie przez wuja zeszyciku z wydatkami. Był bardzo skąpy i biedna ciotka wiła się jak mogła, zwłaszcza że przy całym szacunku nabierała męża, powiększając tę czy inną sumę, by oszczędzić i komuś pomóc. Jakoś to się jej udawało i żyli szczęśliwie.

10

artym i najmłodszym dzieckiem dziadków Barbanelów była moja _ Felicja * — zbuntowana i nieposłuszna. Nieudana, zdaniem Nie cierpiała własnej matki i była z nią w bezustannym konflikcie, chciała nosić gorsetu, co uznawano za szczyt nieprzyzwoitości, ysoki kołnierzyk z fiszbinami miała stale rozpięty. Wychodziła sama

ulicę (o zgrozo!), bez obowiązującego wówczas towarzystwa „młod-zei" Chciała koniecznie studiować, ale że kobiet na uniwersytet nie przyjmowano, więc zapisała się na dentystykę i ukończyła kurs. Babka aż do końca nie domyślała się, że jej córka się uczy. Fenia odrzucała wszystkie „partie", a zwłaszcza te proponowane przez rodziców. Co zaś najgorsze, wdała się w działalność podziemną, czytała zakazaną literaturę, Mickiewicza, Marksa, Kautsky'ego, znała studentów wywrotowców, „socjałów", i nawet odwiedzała ich czasem w mieszkaniach (do niczego „zdrożnego" rzecz jasna nie dochodziło). Uważała się za socjalistkę, choć nie miała dość odwagi, żeby się przyznać do tego przed rodzicami. Czasem tylko wymieniała znaczące spojrzenie z bratem Albertem, który ją rozumiał i nawet, jak się wiele lat później dowiedziałam, należał do Związku Robotników Polskich. Krótko, bo nieszczęsne małżeństwo założyło mu pętlę na szyję. Ten brat był najbliższy sercu mojej matki.

Do Alberta, jeszcze za jego kawalerskich czasów, przychodził przyjaciel, Stanisław Posner, inteligentny, oczytany i elokwentny, co Feni niezmiernie imponowało. Nie była jednak dopuszczana do rozmów tych „wyższych istot", tak że często, kiedy nikt nie widział, podsłuchiwała pod drzwiami pokoju brata. Kiedyś na tym podsłuchiwaniu przyłapała ją matka i wybuchła burza. Świat mężczyzn był dla pani Balbiny odrębnym od świata kobiet i dla kobiet zakazanym.

Matkę moją trudno było wydać za mąż, nie tylko z powodu jej oporów. Miała prześliczny uśmiech, zęby naprawdę jak perły, z księżycowym połyskiem, i nieopisany wdzięk, ale nos za długi i figurę, jak na owe czasy, niemożliwą. Piersi małe, nie chciały ułożyć się w obowiązujący wówczas wałek, cała postać chuda, z długimi, „niekobiecymi" nogami. Tak więc uchodziła za nieładną. Była bez posagu i w dodatku przylgnął do niej przydomek „socjalistki" i „emancypantki". Sprawa wyglądała beznadziejnie.

Wkrótce Fenia sama znalazła sobie męża. Poznała go w czasie

* Przypisy znajdują się na s. 413—424.

11

zebrania jednego z tajnych kółek studenckich, których podówczas spój działało w Warszawie. Mój przyszły ojciec, Stanisław Goldberg *, chłopcem bardzo zdolnym, bardzo przystojnym i bez grosza. Nie wiei czy pokochał moją matkę, ona jedynie bardzo go lubiła. Los związał i w dość szczególny sposób, o czym nieco później.

Niewiele wiem o rodzinie dziadka ze strony ojca, podobno pochoź z Kurlandii. Prawdziwe nazwisko brzmiało bodaj Schlesinger (al Seliger). Aby uchronić dziadka Aleksandra przed wojskiem, adoptowi go bezdzietny krewny nazwiskiem Goldberg, bo według prawa rosyj kiego syn jedynak nie podlegał służbie wojskowej. Babka miała na imię Klotylda, z domu Justman. Rodzina nie była spolonizowana, lecz zniemczona, i dziadek z babką mówili po niemiecku.

Dziadek miał jakieś przedsiębiorstwo: fabryczkę czy sklep. Gdy zbankrutował, powiesił się, aby ocalić choć część mienia dla żony i dzieci. Wówczas nazywano to honorowym wyjściem z hańbiącej sytuacji bankructwa, choć działo się to z niewątpliwą szkodą dłużników. Był rok 1890. Babce zatem pozostała część majątku, z którego korzystała krótko, bowiem umarła na gruźlicę. Trzej synowie oddali całą sumę spadkową dwóm siostrom, nie zostawiwszy sobie ani grosza. A oto obie siostry mojego ojca, młodziutkie i prześliczne. Starsza, Stefania, mądra, dość bezwzględna, powiedziała mniej więcej te słowa do młodszej siostry, szesnastoletniej Haliny, ciężko już wówczas chorej na płuca: „Czy chcesz żyć dość długo, ale po sanatoriach, lecząc się, czy wolisz żyć krótko, ale przyjemnie?"

Halinka wybrała to drugie: bawiła się, tańczyła, zapewne flirtowała niewinnie i wkrótce potem umarła. Ciotka Stefa wstąpiła na medycynę w Zurychu i została jednym z pierwszych lekarzy-kobiet w Polsce i pierwszą kobietą, która nostryfikowała swój dyplom lekarski w Petersburgu. Wielkiej urody (portretowano ją wielokrotnie), fanatycznie przywiązana do swojej niezależności, do swoich praw indywidualnych, nie ugięła się przed opinią przez całe życie, nawet gdy wyszła za mąż. Z trzech stryjów najmłodszy, Juliusz, został inżynierem, a jako nadzwyczaj  zdolny,  otrzymał stypendium Rockefellera.  W owych czasach na takie wyróżnienie trzeba było naprawdę zasłużyć. Stryj Julek jakiś czas funkcjonował jako naukowiec, po czym doszedł do wniosku, że z jego wynalazków i prac korzystają inni, i zaczął sam „robić pieniądze". Dochrapał się wkrótce dużej fortuny. Na starość jednak uważał, że zmarnował życie, co było chyba prawdą, wszyscy inni

12

kefellerowcy" zostali sławnymi uczonymi. Z całej rodziny tylko on rr°°n b j chciwy na pieniądze, które, jak morał tego wymaga, nie dały

mu jednak szczęśca.

Młodszy stryj, Henryk, został chirurgiem, co jak najbardziej kłóci-

•   z jego naturą melancholijną, wrażliwą, subtelną. Miał jakieś

oty plastyczne, rzeźbił w drzewie i malował. Ożenił się ze śliczną

na Ąnną Hertzówną (ciotka Stefa zaś wyszła za znanego baj-

kopisarza Benedykta Hertza, brata Anny, tak że obie rodziny prze-

krzyżowały się podwójnie). Hertzowie to rodzina o wielkiej tradycji

patriotycznej. Trzech braci Hertzów, ojciec i dwaj stryjowie Benedykta,

brało udział w powstaniu 1863 roku.

O skłonnym do melancholii stryju Henryku chętnie powtarzano w rodzinie, iż pojechawszy z uroczą żoną w podróż poślubną, nie przemówił do niej ani słowa. Pech chciał, że w owych przedpenicylino-wych i prymitywnych dla chirurgii czasach stracili oni na skutek zapalenia ślepej kiszki jedyną, niezwykle udaną córeczkę. Stryj zupełnie się załamał, rzucił chirurgię, został rentgenologiem i umarł w wiele lat później na raka (nie rozumiano bowiem wówczas szkodliwości promieni X). Miał jeszcze dwóch synów, z których jeden, Juliusz, zginął w powstaniu warszawskim (czwarty powstaniec w rodzinie Hertzów!), drugi, Jan, żyje dotąd i jest naukowcem.

Najstarszy z braci, mój ojciec, Stanisław, również studiował medycynę, a poza tym mocno zaangażował się w działalność socjalistycznych kółek studenckich, pod egidą PPS, i tam poznał przyszłą żonę. Zdarzyła się obojgu dość groteskowa przygoda, o nieobliczalnych skutkach. Głośno było o niej wówczas w Warszawie, a Zapolska zużytkowała ją częściowo w Tamtym. * Otóż pewnego dnia umówili się w bramie domu, a że było zimno, ojciec mój zdjął swój studencki szynel i zarzucił go na ramiona Feni. Natychmiast podszedł do nich żandarm rosyjski i powiedział: „Czto eto za maskarad? Pażałujtie w uczastok". („Co to za maskarada? Proszę do komisariatu"). Tam ich zatrzymano i zrobiono rewizję w obu mieszkaniach, gdzie znaleziono nielegalną literaturę, zwłaszcza u ojca. Matka błagała policjantów: „Róbcie ze mną, co

cecie, tylko nic nie mówcie matce". Nie żandarmów się bała, tylko surowej pani Dulskiej-Barbanelowej.

Cala sprawa skończyła się wyrokiem pół roku więzienia dla matki

woch lat dla ojca, po czym pięcioletnią zsyłką „na osiedlenie" na yoern.  Matka źle znosiła więzienie.  Była nerwowa,  cierpiała na

13

klaustrofobie (którą po niej odziedziczyłam) i poczucie zupełnej zamknięcia doprowadzało ją niemal do obłędu. Przyzwyczaiła jednak — zwolniono ją po upływie przewidzianej kary. Z ojo w śledztwie nastąpiła rzecz przykra, straszna, taka, z której nie mógł na dobre wygrzebać przez całe życie, a nawet po śmierci ciążyła na ji imieniu. Oto urządzono mu „doproś" (badanie) niezawodnymi roś-kimi metodami. Przestał dwie doby w ciemnym karcerze, w zi wodzie po kostki. I załamał się. Na pół przytomny „sypnął" kolegów z kółka. Na szczęście nikomu nic złego się nie stało. Kolec spodziewając się rewizji uprzątnęli swoje mieszkania, aresztowano i ale wobec braku dowodów szybko wypuszczono. Wiedząc o tortur; ojca, przebaczyli mu. Rzecz jednak się stała, do ojca przylgnęła na j; czas etykietka „tego, który sypie". Po tym chwilowym załamaniu oj< wziął się w garść i trzymał się dzielnie, zarówno w więzieniu, jak zesłaniu.*              ; Matka, mimo że nie była zakochana w Stachu, bardzo ciężko przeżyj tę sprawę. Należała do ludzi o wielkim poczuciu odpowiedzialnoś obarczona była dotkliwym kompleksem winy i skłonnością do cierpi nictwa. W nastroju przygnębienia, w jakim się wówczas znajdował przyśnił się jej sen (który mi wiele lat później opowiedziała). Zobaczy siebie w jadalni Goldbergów, dookoła stołu siedziała cała rodziE i oskarżała ją, że to z jej winy Stach wpadł i załamał się w więzieni) Obudziła się dygocząca i zlana potem. Pobiegła do Goldbergów i tam s; okazało, że wszystko odbyło się poprzedniego wieczora tak, jak w j| śnie. Rodzina siedziała koło stołu i oskarżała ją o zbrodniczą lekkomyśl ność. Wtedy Fenia powzięła nieodwołalne postanowienie. Wyszła za Stacha za mąż, aby dźwigać z nim jego winę. Ślub odbył się w więzieniu, co w owym czasie było rzadkością, po czym, kiedy nadszedł czas, pojechała z mężem na Syberię. Przy pomocy łapówek rodzina na pewno zdołałaby ją od tego uwolnić, szczególnie że dostała tylko dwa lata zsyłki, a ojciec pięć. Przesiedziała z nim jednak w tajdze całą wyznaczoną karę.

Nie było jeszcze wówczas kolei transsyberyjskiej i sama podróż trwała kilka miesięcy. Odbyli ją częściowo etapem, to znaczy pieszo, ale potern, jako inteligentom (takie były czasy), pozwolono im jechać na własny koszt kibitką. Dziadek mój już wtedy nie żył, babka nie odprowadziła Feni, przynoszącej hańbę rodzinie. Zjawił się jednak niezawodny Godełp z pieniędzmi i ciepłą odzieżą oraz brat Albert z kolegami.

14

da kibitką bez resorów, po drodze, która w niczym nie przypomi-^ becnych dróg, była torturą, zwłaszcza kiedy się okazało, że matka tw ciąży. Trzeba wziąć pod uwagę, że oboje byli bardzo młodzi, mieli JCS wiele ponad dwadzieścia lat, że wychowali się w mieszczańskich, niebiednych rodzinach, przyzwyczajeni do obsługiwania przez służące, . • jy przedtem nie pracowali fizycznie. Mimo to znieśli dzielnie całą tę londonowską epopeję, a nawet ojciec w pewnym momencie, przy pomocy ciemnego „muzyka", zbudował łódź, na której przepłynęli ponad l 000 km po Angarze. We wnętrzu łodzi był malutki stolik, piecyk

koza" i dwie „koje", tak wąziutkie, że kiedy leżący chciał przewrócić się z boku na bok, musiał najpierw wstać. Nie wiem dokładnie, w jakich warunkach matka moja urodziła pierwsze dziecko, ale wiem, że niemowlę podróżowało wraz z nimi łodzią. Zdarzało się im przejeżdżać przez „porohy", czyli kamieniste wiry. Brali wówczas z pobliskiej wsi przewoźnika, który za kilka kopiejek (suma olbrzymia na Sybirze) pomagał im pokonać wodę. Stawał z wiosłem na przodzie łodzi, żegnał się trzykrotnie i — jazda. Nie wywrócili się ani razu, mimo że woda przelewała im się nad głowami. Pewnej jednak nocy rozległ się przeraźliwy trzask i ścianki łodzi popękały jak zapałki. Okazało się, że Angara „stanęła", czyli zamarzła. Trzeba było wśród nocy polarnej wynieść wszystko, co się dało, bo lody zaciskały się coraz bardziej i groziły zupełnym zgnieceniem. Lichy dobytek i dziecko załadowano na sanie, które ojciec, po długiej wędrówce w śniegu po pas, zdołał znaleźć w jakiejś zapadłej wsi. Kiedy przybyli do następnej osady i rozwinęli synka ze szmat i futer, okazało się, że dziecko nie żyje — udusiło się. Matka szalała z rozpaczy — znowu to poczucie winy. Ale czyż można było się jej dziwić, że zrobiła wszystko, aby uchronić niemowlę od 50-stopniowego mrozu? Widząc jej rozpacz chłopka powiedziała surowo. „Dążę spakojno nie dajosz pomieriet' riebionku" („Nawet nie dasz dziecku umrzeć spokojnie"), po czym siadła i zaczęła się modlić. Dla niej śmierć dziecka to nie pierwszyzna.

otem rodzice zamieszkali w Jenisiejsku, tam wyznaczono im osied-

enie i tam przyszłam na świat. W nie najgorszych warunkach. Rodzice

zyrnah do wyłącznego użytku chałupę, w której matce udało się

Y ?pic karaluchy (wyczyn jedyny w swoim rodzaju na wsi rosyjskiej).

y też ogródek, w którym latem hodowało się ogórki. Matka dobrze

15

wspominała chłopów rosyjskich, uczynnych i życzliwych. Rodzice j cierpieli biedy. Ojciec zaczął leczyć, w miarę swoich medycznj wiadomości, matce Godek przysłał maszynę dentystyczną i troc szczypiec chirurgicznych, tak że mogła świdrować i rwać zęby. A zarabiali po trochu. Dostawali od ciotki paczki, od wujów trocl pieniędzy. Tylko nieugięta babka Balbina nie dawała znaku życjf I wszystko byłoby wcale nie najgorzej, gdyby nie...

Gdyby nie „towarzysze" zesłańcy. Jakoś dotarło do nich, że ojcil „sypnął". Zaczęli go traktować niemal jak szpiega, jak prowokatoij Trzeba tu dodać, że jak w łonie wszystkich emigracji, ludzie wyrwa z dawnego życia z korzeniami stawali się zgorzkniali i żarli się na wszelk sposoby. Co chwila odbywały się jakieś sądy „honorowe", ktoś musif się bronić czy atakować, zapadały wyroki. W tej sytuacji ojciec mój się wymarzoną ofiarą. Wśród zesłańców byli Polacy, Żydzi, Rosjac nadbałtyccy, Niemcy, a wszystkich łączyła (czy dzieliła) wzajemij nienawiść. Inaczej wyobrażali  sobie rodzice towarzyszy-zesłańcóy toteż doznali ogromnego wstrząsu. Ojciec, nie negując swojej wir usiłował się tłumaczyć, obiecywał, że zrobi wszystko, aby odzysk^ dobre imię — nic nie pomagało. W ramach malutkiej społeczności obc zostali skazani na banicję, nikt się do nich nie odzywał, nikt nie poda\ ręki. Matka znosiła to ciężko, płakała całymi dniami, proponowała ojd wspólne samobójstwo. Ale on okazał ogromną siłę charakteru.Uległsa raz słabości — zmienił się gruntownie i nie zamierzał się poddaj Zachowywał pogodę (przynajmniej pozorną), pocieszał matkę, że przeminie, że on zmusi ludzi, aby go szanowali. Leczył więc chorycJ uczył się nadal medycyny i czytał, czytał bez ustanku. Przynosił do dom| zdychające koty i psy z połamanymi łapami, tak powstał niezł; zwierzyniec, a pewnego razu przyniósł nawet malutkiego niedźwiadka którego matkę zabito. Brunatny Miszuk stal się jedyną poza radością w ich ponurym życiu.

Matka opowiadała mi, że żadne zwierzę nie jest tak zabawne i miłej jak mały niedźwiadek, że żadna małpka nie da się z nim porównać! Miszuk rósł w oczach i wygłupiał się rozkosznie, ale chłopi zaczęli! sarkać: konie chrapały i stawały dęba przejeżdżając koło naszego domu,| psy wyły, dzieci płakały ze strachu. W dodatku Miszuk miał nienasyco- j ny apetyt i złodziejskie skłonności. Raz wyciągnął szufladę szafy i wyjadł j cały półroczny zapas cukru. Rodziców nie stać było na jego utrzymanie, •• które z dnia na dzień stawało się droższe. Znosić wrogość wsi obok

16

wrogości „towarzyszy" przerastało ich siły. Postanowili wiec Mis^ zabić — był za młody, aby go puścić samego do lasu. Tego dnia OK wyszedł na całą dobę z domu, potem przez tydzień nie otworzył usr nikogo.

W jakiś czas po śmierci Miszuka zjawił się w Jenisiejsku nov członek politycznej emigracji — towarzysz Józef (używało się w tyr środowisku  raczej pseudonimów niż nazwisk).   Był to mężczyzna l wysoki, bardzo piękny,  o wyniosłym czole, krzaczastych brwiach l i półokrągłym wąsie, opadającym na ładne usta. Był powszechnie i szanowany, znany z prawości i nieskazitelnego charakteru. Nazywał się \ naprawdę Noe Portnoj, albo raczej Portney, bo kiedyś jakiś urzędnik l tak właśnie wypisał jego nazwisko, tłumacząc z rosyjskiego, i to już pozostało. * To końcowe „ey" bardziej pasowało do jego wytwo sylwetki, wyglądał bowiem jak lord angielski i nigdy przez nikogo nj bywał brany za Żyda. To mu zresztą przysparzało niespodziewanyci przyjaciół wśród antysemitów, którym musiał mozolnie tłumaczyć ich omyłkę. Towarzysz Józef był jednym z twórców i przywódców żydowskiej socjaldemokratycznej partii Bund, której program kładł nacisk na autonomię kulturową Żydów, bez konieczności asymilacji. Najbliższymi przyjaciółmi Józefa byli Ehrlich i Alter, których potem bolszewicy rozstrzelali za ich stanowisko w sprawie Polski.* Józef zainteresował się sprawą mojego ojca. Z właściwą sobie energią i nieustępliwością zajął się wyjaśnieniem wszystkich okoliczności, skomunikował się z rzekomymi „ofiarami", którym, jak wpomniałam, nic się nie stało i ludzie ci nie mieli żadnych pretensji. Doprowadził w końcu do całkowitej rehabilitacji ojca.

Ulga była nieopisana i matka moja, która z wrodzoną wesołością łączyła ciągłe zatroskanie, niepokój, przewidywanie najgorszego — odżyła. Ojciec przyjął rehabilitację spokojnie, był w jakiś sposób pewny, że wcześniej czy później to nastąpi, i umiał czekać. Ale matka była nerwowa, niecierpliwa, skłonna do depresji, toteż oboje uważali, że towarzysz Józef ich uratował. Wdzięczność ich przejawiła się w dwojaki sposób. Ojciec rozżalony trochę na PPS, że nie załatwiła tej sprawy wcześniej i z własnej inicjatywy, przystąpił do Bundu. Matka zaś zakochała się śmiertelnie i na resztę życia w Józefie. Chwilowo zniknąć miał jej z oczu, uciekł bowiem ze zsyłki (uciekał tak trzy razy, co było połączone z tysiącem niebezpieczeństw i wysiłków), zrealizować tę miłość (zresztą obopólną) mieli dopiero po kilku latach, już po śmierci mego ojca.

18

d przeszła w znośnych warunkach, nikt się już od rodziców

"^      cał  ale też przyjaźni nie nawiązali żadnej. Z owego czasu nie °   ałam w pamięci kilka epizodów, które mi opowiadała matka. 23 Jeden dotyczył młodej dziewczyny, która przyszła do matki prosząc,

6 'gj wyrwać ząb. Usiadła w fotelu, przerzuciła sobie malowniczo 3 rkocz przez ramię i zaczęła omdlewająco wykrzykiwać „ach" i „och", Wanim jeszcze matka zdążyła dotknąć szczypiec. Przy czym nie chciała Ztworzyć ust. Swoim zachowaniem tak zdenerwowała moją łagodną matkę, że ta dała pacjentce w końcu w twarz (z nie bolącej strony), a kiedy panna zdumiona otworzyła usta, jednym ruchem wyrwała jej ząb po czym opadła na stołek płacząc. W gruncie rzeczy nie cierpiała swojego zawodu, bo musiała zadawać ból. Po powrocie z Syberii rzuciła dentystykę i została nauczycielką języka polskiego w szkole średniej.

Drugi epizod był innego rodzaju. Oto rodzice przygarnęli jakiegoś robociarza — zesłańca, Rosjanina, chorego na tyfus. Oboje zajmowali się nim troskliwie, co nie było ani łatwe, ani przyjemne, a w dodatku groziło zarażeniem. Chory wyzdrowiał i jakoś zniknął na pewien czas, nie było wiadomo, co się z nim działo. I oto pewnego dnia matka zobaczyła go stojącego w drzwiach kuchni z dziwnym wyrazem twarzy i nożem w ręku. Nie było wątpliwości, że przyszedł ją ograbić i zabić, zwłaszcza że u Feni pieniądze leżały często na wierzchu. Długą chwilę patrzyli sobie w oczy, zmagając się spojrzeniem. Matka zdawała sobie sprawę, że wszystko zależy od siły jej wzroku, tak, jak kiedy się wejdzie do klatki z dzikim zwierzęciem. Rosjanin patrzał, patrzał, wreszcie rzucił nóż na środek kuchni i wyszedł. Więcej go już rodzice nie widzieli. Czy zaszył się gdzieś w tajdze, czy przeniósł w inne miejsce? Wówczas nadzór nad więźniami nie był taki ścisły, zresztą władze wiedziały, że uciekinier daleko nie zajdzie. Takich szaleńców jak Józef, którzy ważyli się na wszystko, nie było wielu.

Koło izby rodziców, zbudowanej z okrąglaków, ciągnęła się niezliczonymi kilometrami tajga, monotonny las złożony z chuderlawych drzewek, wszystkich, zdawałoby się, jednakowych, a za tajgą była tundra, czyli nieprzebyte bagna. W zimie bywało około 50 stopni mrozu, a e ze nie było wiatru (tak mówiła matka), więc się tego specjalnie nie żuto, w izbie zaś palono drzewem, którego nie brakowało. Sybiracy

najsroższą zimę mieli zwyczaj siadywać przed domem i gryźć ziarna,

• "Siemieszki", Latem bywało pięknie i nawet gorąco, ale prze-

aaowała plaga maleńkich muszek, które, niby gęsty dym, dostawały

19

się do gardła, nosa, do oczu. Trzeba było zas^amac so ie gałganami, co zasobniejsi zaś nosili maski z siatki drucianej

Jeszcze parę szczegółów z syberyjskiego życia, które z opowiadań matki zapamiętać. Jeden to był oby(°zaJ me ZIQJ^   C powszechny: chłop chwytał żonę za warkocz, owija1* &° S° ńK,- °,° ^ i tłukł jej głową o próg. Kiedy matka, usłyszawsz^ nie u      .        y

sąsiadki, nadbiegła i oddzieliła oprawcę od ofiary,

zuc              '

,              , pazurami: „Co się wtrącasz. Bije mnie, bo kocna •   s         .' prostych kobiet rosyjskich uważało, że bicie jest dow'odem mltosci m Istnieje nawet przysłowie rosyjskie: „Lubi żenu kak (iuszu' tnasi jejo gruszu" („kochaj żonę jak własną duszę, potrząsaj f11^^   ^     f* /' tym doświadczeniu rodzice przestali raz na zawsze w sąsiedzkich nieporozumień małżeńskich.

Drugim osobliwym zjawiskiem były „klikusze". ^to Je czy to w cerkwi (najczęściej), czy na ulicy, czy też w domu, zaczy

•, r              i              i      i-     - • A      • i- '   łowo  Natychmia: przenikliwym głosem wykrzykiwać jedno jakieś s'uw          /         ,

,       v     •   j      • • •        • • i      \       •       •     /vtomne, krzyczą1 przyłączały się do mej mnę i jak w transie, meprr^u              .   ^

razem bez końca. Widzowie patrzyli na ten obja/ ZDi°r     J       _ spokojnie i czekali, aż minie, klikusze zaś były otoczone nie ^     P co pobłażliwą serdecznością.

W ogóle myliłby się ten,  twierdziła  matka, kto  by sa^zlł' . w prymitywnych warunkach jest mało osób chorych nerwo    ' nie, mówiła, że nigdzie poza Jenisiejskiem nie wi^zia   , f, l^°    , gromadzenia idiotów (których zwano „nieszczastme    Je        , . ,. zdrobnienie od „nieszczęśliwca"). Rosjanie mieli wire serae niedorozwiniętych, wariatów, a nade wszystko histerykow'

Stwarzały ich tak licznie warunki odcięcia od śv')ata' ZU^?y,   • , wrażeń i jakichś nowych bodźców, brak też nadz161 nar Ja ^ ? W1 , zmianę sytuacji-. Z tych samych powodów zesłańcy na °S°      znosi J s    ' . los, chyba że mieli dość hartu, żeby pracować fizyc;:me czy.     ys. W przeciwnym razie zaczynali pić, wszystko stawa° im S1^       ^ zaniedbywali się zupełnie. Byli też i tacy, którzy żerih S1? z Jakutkal" i całkowicie zespalali z tubylczą ludnością. To jednjk "^° fla °^° widziane przez innych zesłańców, jako zaparcie f1? sie    '      d    . Sieroszewski miał podobno taką żonę Jakutkę i nawę- sVna' a , .l^ , do tego nie przyznawał.* Była to osobliwa forma rasi'mu u ludz1' kt°rzy

mieli często przekonania socjalistyczne. Rosjanie i

P §a

tubylczymi kobietami, tak jak Amerykanie indiańsk™ scluaw'

20

Po pięciu latach zsyłka się skończyła, ale nie wolno jeszcze, wracać do Warszawy, za którą matka tak tęskniła. Zamieszkać ^ musieli okresowo w Smoleńsku. Ale wreszcie i ten okres wyczekiwa minął, rodzice wrócili do rodzinnego miasta, wynajęli mieszkanie Pięknej róg Marszałkowskiej (mieszkanie, które do dziś' pamiętaj i rozpoczęli normalne życie. Na pewien czas przynajmniej. Ojciec już A studiował. Nałykawszy się wiedzy na Syberii, postanowił przekazać s innym i poznawszy Ludwika Krzywickiego i innych profesorów Uni\vej> sytetu Latającego, począł wraz z nimi wykładać w tej osobliwej, bo tajni' instytucji, a poza tym pisywać artykuły pod pseudonimem Aleksani rowicz. Wszedłszy w te intelektualne koła warszawskie, zaprzyjaźni} si> bardzo blisko ze Stanisławem Brzozowskim.* Pamiętam go dokładnie, Był przeraźliwie chudy, na policzkach miał okrągłe czerwone plamy, twarz przedłużała rzadka bródka. Sprawiał wrażenie oberwanego i cały płonął nieustanną gruźliczą gorączką. Mówił dużo, urzekająco, błyskotliwie. Pamiętam też (miałam wówczas pięć lat) mieszkanie państwa Brzozowskich — zupełnie puste, bez mebli, na które zapewnię nie mieli pieniędzy. Przypominam sobie, jak bawiłam się z ich córeczką. Dalszy ciąg znam już tylko z opowiadań matki. Szpicle zaczęli deptać ojcu po piętach, zmuszony więc był się ukryć. Znalazł pokój na dale] Mokotowie, który był wówczas wsią. Adres ściśle zatajony, znany ,_ tylko matce, Stanisławowi Brzozowskiemu i chyba nikomu więcej. Mi|| to, po bardzo niedługim czasie przyszła policja i aresztowała ojca, Powodem tak rychłej „wsypy" mógł być tylko donos, ale czyj?*              j Cała ta sprawa na tym nie miała się jeszcze skończyć i wracała jak zła» choroba. Na razie ojciec, rozmyślając gorzko i nie wierząc własnym i domysłom, poszedł do więzienia, które stało się dla niego wyrokiernj s'mierci. Gruźlicę zapewne wyniósł z rodzinnego domu, skoro i jej matka, i siostra umarły na tę chorobę, ale wybuchła z całą siłą wówcza™ kiedy w więzieniu stał bosymi nogami w zimnej wodzie w karcerze! Syberia, paradoksalnie, uratowała mu życie na jakiś czas. Czyste powietrze syberyjskie wolne było od mikrobów i proces płucny wyraźnie się zaleczył, po powrocie ze zsyłki ojciec mógł normalnie żyć i pracować. Kiedy jednak został ponownie zamknięty, choć nie siedział długo, sprawa się dokonała. Gdy wypuszczono go po ciężkim krwotoku, pojechał natychmiast do Szwajcarii,  ale w parę tygodni choroba posunęła się trybem galopującym i wkrótce przyszła depesza, że ojciec jest umierający.

22

zabrała mnie ze sobą do Szwajcarii. Kiedy przyjechałyśmy, ^ a 'e żył Był rok 1905. Miałam wtedy sześć lat. Matka popełniła ojciec już n • ty bją(j, bo chcąc, abym na zawsze ojca zapamiętała W°W(f tam go do dziś żywego), zaprowadziła mnie do trupa. Zobaczy-(pa oskową, niepodobną do tej, którą znałam, twarz i nagle z ust polał 'amW noliczek strumyk czarnej prawie krwi. Wstrząs był tak silny, że Sl? ^ bardzo długie lata nie mogłam się pozbyć lęku przed śmiercią, H hodzącego aż do spazmatycznych ataków. To stało się zmorą mojego dzieciństwa.

Ze Szwajcarii wróciłyśmy do Warszawy. Pamiętam, że matka była wielokrotnie aresztowana. Na całe życie miał mi pozostać koszmar przeraźliwych dzwonków w nocy, wpadających żandarmów, którzy myszkowali po całym mieszkaniu wywracając wszystko do góry nogami. Zabierali matkę,  a ja zostawałam sama wśród nocy, płacząc rozpaczliwie. Rankiem zjawiał się mój ukochany Godek (ciocia Zosia) i zabierał mnie do siebie. Godka bardzo kochałam, więc pobyty u niej wspominam dobrze. Miała dwie córki, Stefę i Nelę, starsze ode mnie i dosyć mi obojętne. Młodsza, Nela, bliższa mi wiekiem, była niedorozwinięta. Ładna,  łagodna i cicha, jakby nieobecna.   Mimo  swego niedorozwoju kochała książki. Czytała niewiele, ale kochała książki po bibliofilsku. Kiedy dostawała jakieś pieniądze, biegała po antykwariu-szach na Świętokrzyskiej i szukała ładnych wydań, zwłaszcza starych. Pamiętam, jak raz tryumfalnie przyniosła wielką Biblię z ilustracjami Dorego (co mi objaśniła zwycięsko, więc zdawała sobie sprawę z tego, kim był Dore) i jak obie utonęłyśmy w przeglądaniu pięknych obrazków. Biedna Nela w niemałym stopniu przyczyniła się do mego rozwoju. Mieszkanie Godka było zamożne, położone przy wykwintnej ulicy Włodzimierskiej (później Czackiego). Jego osobliwością było to, że nie znajdowało się od frontu domu, co niemal obowiązywało we wszystkich eleganckich mieszkaniach, tylko w podwórzu.  Ale za to z okien rozciągał się nieoczekiwany i prześliczny widok na ogrody rosyjskiego u °ficerskiego (wejście od Nowego Światu), na pejzaż Warszawy, aż P     lać Saski i złocone kopuły znajdującej się tam podówczas cerkwi, ora car kazał wybudować w sercu miasta na złość Polakom i którą po zyskaniu niepodległości zburzono. Godek miał dwie służące, jak j yPacłało:  kucharkę,  której  nigdy nie widziało  się na pokojach, »m odszą", w białym fartuszku i białym czepeczku, do sprzątania, awama do stołu i otwierania drzwi. Kuchnia znajdowała się daleko

L

23

+

 

 

 

 

od drzwi wejściowych, ale kiedy odzywał się dzwonek, nikt nigdy kwapił się do otwierania, póki w tym celu nie przybiegła trucht^ „młodsza". Otwarcie samemu drzwi uważano by za ujmę. God i Bubery mieli piękny salon urządzony antykami, z wiszącym u sufij kryształowym „pająkiem" o niezliczonej — jak mi się wydawało ilości świec i kandelabrami na ścianach. Okna wychodziły na duj balkon i wspomniane wyżej ogrody. Dla mnie, małej, ten salon K'; szczytem przepychu. My bowiem żyliśmy na walizkach, w byle jaj. urządzonych mieszkaniach i z braku pieniędzy, i z powodu ciągły^, aresztowań i przeprowadzek. W czasie moich pobytów u Godlca łóżeczko rozstawiano mi w tym właśnie salonie — bowiem, na dobra sprawę, nie był on prawie wcale używany. W razie nieoczekiwanej wizyt\ korzystano ze znajdującego się po drugiej stronie przedpokoju gabinetu, z pięknym garniturem biedermeierowskich, mahoniowych mebli. Spałam więc sama w wielkim salonie i nawet przyjemnie by mi się mieszkało między dwiema ślicznymi konsolkami „Ludwik XV", z widokiem na olbrzymie lustro-tremo w złoconej, grubej ramie — gdyby nie to, że wśród obrazów wisiał jeden przedstawiający naturalnej wielkości łeb tygrysa, z wyszczerzonymi zębami. Kiedy wchodziłam do salonu, chowałam się głęboko pod kołdrę, bo nic tak jak kołdra nie chroniło od zębów tygrysich.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin