NORA ROBERTS
I ZJAWIŁEŚ SIĘ TY......
MIĘDZY PARYŻEM A HAWAJAMI
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przylot na lotnisko międzynarodowe w Honolulu wyglądał
tradycyjnie. Laine zdecydowanie wolałaby wtopić się w tłum, ale
klasa turystyczna, którą podróżowała, zapewniała dodatkowe atrakcje
w hali przylotów. Pięknie opalone i promiennie uśmiechnięte
dziewczęta, przystrojone w jaskrawe spódniczki, obdarowywały
podróżnych wieńcami z barwnych kwiatów.
Przyjmując powitalne pocałunki i kolejne girlandy, Laine
przedzierała się przez tłum w poszukiwaniu punktu informacyjnego.
Niespodziewanie na jej drodze wyrosła tęga postać. Koszula w
pomarańczowe i żółte kwiaty oraz dwa aparaty zawieszone na szyi nie
pozostawiały złudzeń, że ich właściciel pragnie w pełni korzystać z
wakacji. Być może w innych okolicznościach ten widok rozbawiłby
ją, ale teraz była zbyt zdenerwowana, by zwrócić na niego uwagę.
Nie stała na amerykańskiej ziemi od piętnastu lat. Kiedy podczas
lądowania patrzyła na klify i plaże, wcale nie czuła, że wraca do
domu. Obraz Ameryki, jaki zachowała w pamięci, składał się ze
strzępów wspomnień siedmioletniego dziecka. Dominowały w nich
zielone łąki, upstrzone złotymi jaskrami, sękaty wiąz, strzegący okna
sypialni, i skrzynka na listy, stojąca na końcu alejki.
Ale przede wszystkim było to wspomnienie mężczyzny, który
zabierał ją w fantastyczny, wyimaginowany świat podróży po
afrykańskich dżunglach i bezludnych wyspach. Bujna i egzotyczna
roślinność Honolulu była dla Laine równie obca jak ojciec, którego
przyjechała tu odszukać. Miała wrażenie, że od rozwodu rodziców,
który rzucił ją tak daleko od jej korzeni, minęły już całe wieki.
Bała się, że adres, odnaleziony wśród papierów matki, zaprowadzi
ją donikąd. Nie wiedziała, jak stary jest ten pomięty skrawek papieru.
Nie miała nawet pojęcia, czy kapitan James Simmons wciąż mieszka
na wyspie Kauai. Nie było żadnych listów, potwierdzających
aktualność adresu. Sensowniej byłoby napisać do ojca, ale po
tygodniu rozważań uznała, że lepiej będzie spotkać się z nim
osobiście. Pieniędzy miała zaledwie na tydzień i doskonale wiedziała,
że ta podróż to czyste szaleństwo. Nic jednak nie mogło jej
powstrzymać.
Bała się jedynie, że u celu zostanie odrzucona. W zasadzie nie
mam powodu, by spodziewać się czegoś innego, zganiła się w
myślach. Dlaczego mężczyzna, który opuścił ją w okresie dla dziecka
najważniejszym, miałby teraz interesować się jej losem?
Odetchnęła głęboko i ponownie obiecała sobie, że zaakceptuje
wszystko, co ta podróż przyniesie. A także to, co spotkają na końcu tej
drogi. Już dawno nauczyła się akceptować wyroki losu. Przywykła do
ukrywania uczuć, co utrwaliło się w okresie dojrzewania.
Szybkim ruchem poprawiła biały kapelusz z miękkim rondem i
uniosła głowę. Nikt by nie odgadł, że ta dziewczyna o gęstych
włosach w kolorze lnu, krocząca z gracją wśród tłumu turystów, czuje
narastający wewnątrz niepokój. Wyglądała elegancko w swym
odziedziczonym kostiumie podróżnym z błękitnego jedwabiu.
Kostium trzeba było dopasować do jej delikatnej figury, gdyż matka
miała obfitsze kształty.
Dziewczyna w punkcie informacyjnym zajęta była pogawędką z
jakimś mężczyzną. Laine stanęła z boku i przypatrywała się im z
wyraźnym zainteresowaniem. Mężczyzna miał ciemną karnację i był
bardzo wysoki. Jej uczennice zapewne powiedziałyby o nim, że jest
atrakcyjny. Jego surową twarz okalały czarne, kręcone, zmierzwione,
pozostające w dużym nieładzie włosy. Opalona skóra była dowodem
na to, że nie obce było mu słońce Hawajów.
W jego wyglądzie było coś zawadiackiego. Jakaś zmysłowość,
którą Laine rozpoznawała, ale nie do końca rozumiała. Pomyślała, że
chyba kiedyś miał złamany nos, ale jeśli nawet tak było, to jego profil
tylko na tym zyskał, nabierając bardziej męskiego, zadziornego
wyglądu. Ubrany był zwyczajnie w znoszone dżinsy z postrzępionymi
nogawkami i roboczą koszulę, podkreślającą szeroki tors i muskularne
ramiona.
Laine przyglądała się mu z lekką irytacją. Obserwowała, jak
swobodnie się zachowywał, jak czarował swoją rozmówczynię, jak
nonszalancko opierał się o kontuar i kpiąco uśmiechał. Wspominając z
goryczą matkę, pomyślała, że zna ten typ facetów, krążących nad
kobietą niczym sępy. Pamiętała, że kiedy uroda matki przeminęła,
tłumek adoratorów zainteresował się młodszymi wybrankami. W
takich chwilach Laine czuła wdzięczność, że jej kontakty z
mężczyznami były dotąd tak ograniczone.
Mężczyzna odwrócił się i podchwycił jej spojrzenie.
Zdenerwowana, nie potrafiła odwrócić wzroku. Lustrował ją uważnie,
unosząc ciemne brwi. Prostota stroju Laine podkreślała jej elegancję i
ukazywała piękną budowę młodego ciała. Kapelusz tylko nieznacznie
zakrywał twarz. Widać było delikatne, arystokratyczne rysy, prosty
nos, usta bez uśmiechu i oczy o barwie porannego nieba. Rzęsy miała
gęste, złociste i wyjątkowo długie. Mężczyzna pomyślał, że chyba nie
mogą być naturalne.
Spostrzegłszy, że jedynym widocznym kosmetykiem jest lakier do
paznokci, uznał, że dziewczyna musi być skromna i zrównoważona.
Powoli, z wyrachowaną zuchwałością, uśmiechnął się. Laine starała
się nie dać po sobie poznać żadnych uczuć i ukryć rumieniec, który
pojawił się na jej twarzy.
Urzędniczka, widząc, że jej rozmówca znalazł sobie inny obiekt
zainteresowania, niechętnie przeniosła wzrok na Laine.
- W czym mogę pomóc? - zapytała z wyuczonym uśmiechem.
Laine zignorowała mężczyznę i podeszła do kontuaru.
- Dzień dobry. Muszę się dostać na Kauai. Czy mogłaby mi pani
w tym pomóc?
W głosie Laine dawało się wyczuć francuski akcent.
- Oczywiście. Lot czarterowy na Kauai będzie za... - Urzędniczka
spojrzała na zegarek i uśmiechnęła się ponownie. - Za dwadzieścia
minut.
- A ja ruszam natychmiast - odezwał się mężczyzna.
Laine spojrzała na niego. Zauważyła, że jego oczy były
intensywnie zielone.
- Po co marnować czas na włóczenie się po lotnisku? -
Nieznajomy uśmiechał się szeroko. - A poza tym mój samolot nie jest
tak zatłoczony i kosztowny jak lot czarterowy.
Laine pogardliwie uniosła brew.
- A czy pan ma samolot? - zapytała chłodno.
- O tak, mam samolot. - Mimo iż opierał się o kontuar, nadal był
od niej o wiele wyższy. - Nigdy nie gardzę drobnymi, jakie można
dostać za przewiezienie kogoś z wyspy na wyspę.
- Dillon - odezwała się urzędniczka, ale przerwał jej skinieniem
dłoni i ponownie się uśmiechnął.
- Rose może za mnie ręczyć. Latam dla linii Canyon na Kauai.
- Dillon... Pan O'Brian jest świetnym pilotem - odchrząknęła Rose
i posłała mu znaczące spojrzenie. - Mogę zapewnić, że lot jego
samolotem będzie równie ekscytujący, jak czarterowym.
Przyglądając się jego twarzy, która wyrażała lekceważenie i
rozbawienie, Laine pomyślała, że podróż nie będzie chyba aż tak
ciekawa, jak zapewniała ją urzędniczka. Ale z drugiej strony
wiedziała, że ma mało pieniędzy i warto wykorzystać okazję, by
zaoszczędzić kilka dolarów.
- Świetnie, panie O'Brian. Skorzystam z pana usług.
Wyciągnął rękę przed siebie dłonią do góry. Wściekła, spojrzała
na niego.
- Jeśli poda mi pan swoją stawkę, to chętnie zapłacę po
wylądowaniu.
- Odprawa bagażowa - uśmiechnął się. - Część usługi, proszę
pani.
Pochyliła głowę, żeby ukryć rumieniec.
- W porządku, ruszajmy. Lot zajmie nam dwadzieścia osiem
minut. - Wziął ją pod rękę i poprowadził przed siebie. - Do
zobaczenia, Rose! - Odwrócił się przez ramię i pożegnał z dziewczyną
za biurkiem.
Laine, nieprzyzwyczajona do tego, by ją ktoś tak
bezceremonialnie traktował, z trudem utrzymywała spokój, niemal
biegnąc przy jego boku.
- Mam nadzieję, panie O'Brian, że nie będziemy musieli tak biec
do Kauai.
Zatrzymał się i uśmiechnął szeroko. Laine bezskutecznie starała
się nie dyszeć. Zauważyła, że jego uśmiech ma w sobie niezwykłą
moc. Pomyślała jednocześnie, że nie potrafi się przed nim bronić.
- Myślałem, że się pani spieszy, pani... - Rzucił okiem na bilet i
Laine zauważyła, że uśmiech znika mu z twarzy.
Kiedy uniósł wzrok, nie było już w nim nawet cienia rozbawienia.
Gdyby nie trzymał jej tak mocno, pewno uciekłaby, widząc w tym
spojrzeniu wyraźną wrogość.
- Laine Simmons? - Zabrzmiało to raczej jak oskarżenie, a nie
pytanie.
- Zgadza się, wymówił to pan prawidłowo - przytaknęła.
Oczy Dillona zwęziły się. Poczuła, że jej spokój topnieje w
zastraszającym tempie.
- Czy jedziesz może zobaczyć się z Jamesem Simmonsem?
Patrzyła na niego ze zdziwieniem. Przez moment miała w sercu
nadzieję, jednak po chwili czar prysnął. Wyraz jego twarzy
pozostawał nieprzyjazny. Czując, jak zaciska palce na jej ramieniu,
powstrzymała się przed zadawaniem pytań.
- Nie wiem, dlaczego tak pana to interesuje, panie O'Brian -
zaczęła - ale odpowiedź brzmi: tak. Czy zna pan mojego ojca?
- Tak, znam... Zapewne lepiej niż ty. No cóż, księżniczko. Wątpię,
czy piętnaście lat spóźnienia to lepiej niż nigdy, ale zobaczymy. Linie
Canyon są do twojej dyspozycji. - Ukłonił się nieznacznie. - Jedziemy
do domu. O mało nie policzyłem za podróż marnotrawnej córce
właściciela. - Wziął bagaże i ruszył w grobowej ciszy.
Wstrząśnięta wrogim zachowaniem i tym, co usłyszała, podążyła
za nim. Ojciec jest właścicielem linii lotniczych, huczało jej w głowie.
Pamiętała Jamesa Simmonsa jako pilota, który mógł jedynie marzyć o
własnych liniach. Kiedy ten sen stał się rzeczywistością?
Dlaczego ten mężczyzna, który właśnie pakował walizkę do luku
małego samolotu, tak gwałtownie się zmienił, kiedy poznał jej
nazwisko? Skąd wiedział, że rozłąka z ojcem trwała piętnaście lat?
Otworzyła usta, by zadać te pytania Dillonowi, ale zaraz je zamknęła,
kiedy zobaczyła jego wściekłe spojrzenie.
- No to lecimy, księżniczko. - Złapał ją w talii i podniósł z taką
swobodą, jakby ważyła tyle co puch.
Pomógł jej zająć miejsce w samolocie, a po chwili usiadł obok
niej. Czuła się nieswojo i postanowiła go zignorować, koncentrując
się na swoim pasie bezpieczeństwa. Spod rzęs przyglądała się, jak
Dillon przyciska różne guziki i uruchamia silnik samolotu. Po chwili
samolot wzbił się w powietrze i poszybował w stronę nieba. Morze
otworzyło się pod nimi.
- Kauai to naturalny raj - Dillon zaczął tonem przewodnika
turystycznego. Odchylił się na fotelu i zapalił papierosa. - Na północy
mamy rzekę Wailua, która wpada do Fern Grotto. Roślinność jest tam
wyjątkowa. Rozciągają się tam kilometry pięknych plaż, wspaniałe
pola trzciny i uprawy ananasów. Warte zobaczenia są również
wodospady Opeakea, zatoka Hanalei i wybrzeże Na Pali. Na południu
zaś - kontynuował - mamy park stanowy Kokie i kanion Waimea.
Można tam podziwiać tropikalne drzewa i cudowne kwiaty w
ogrodach Olopia i Menehune. W zasadzie na całej wyspie można
uprawiać wszelkie sporty wodne. Dlaczego, do diabła, tu
przyjechałaś?
To ostatnie pytanie, wypowiedziane tak niespodziewanie i tym
samym tonem co informacje o krajobrazie, wyrwało Laine z
rozmyślań. Popatrzyła na niego zdziwiona.
- Żeby... żeby zobaczyć się z ojcem.
- Nie można powiedzieć, że ci się spieszyło - mruknął Dillon pod
nosem i spojrzał uważnie. - Zgaduję, że byłaś bardzo zajęta, kończąc
tę swoją ekskluzywną szkołę.
Laine zmarszczyła brwi na myśl o szkole z internatem, która
przez ostatnie piętnaście lat była jednocześnie jej domem i azylem.
Pomyślała, że Dillon to jakiś wariat i że nie ma sensu sprzeczać się z
nim.
- Cieszę się, że to rozumiesz - odparła chłodno. - Żałuj, że nie
mogłeś tego doświadczyć. To niesamowite, jak dobrze takie życie
wpływa na brak ogłady.
- Nie, dziękuję, księżniczko. - Wypuścił kłęby dymu. - Mnie tam
brak manier nie przeszkadza.
- Wygląda na to, że masz naprawdę odpowiednie przygotowanie.
- Radzę sobie. Życie na wyspie odbiega czasem od powszechnie
przyjętych standardów cywilizacyjnych. - Uśmiechnął się blado. -
Wątpię, czy będzie odpowiadało twoim potrzebom.
- Potrafię być bardzo elastyczna, panie O'Brian. Potrafię też
znosić cierpliwie czyjaś arogancję, ale krótko. Dwadzieścia osiem
minut akurat mieści się w moim limicie.
- Rewelacyjnie. Powiedz mi, panno Simmons - kontynuował z
przesadnym szacunkiem - jak wygląda życie w Europie?
- Cudownie. - Zaskoczona pytaniem pochyliła głowę i przyjrzała
mu się spod ronda kapelusza. - Francuzi są tacy kosmopolityczni, tacy
otwarci, kulturalni. Czujesz się - naśladując matkę, uzupełniła swoją
wypowiedź gestykulacją i francuskim zwrotem - chez soi, jak wśród
ludzi o podobnych upodobaniach.
- No tak - zauważył ironicznie Dillon. Spojrzał w niebo i dodał: -
Raczej nie znajdziesz na Kauai ludzi, którzy mają upodobania
podobne do twoich.
- Może nie. Ale może wyspa wyda mi się równie urocza jak
Paryż.
- Jestem pewien, że znalazłaś tam sobie jakiegoś sympatycznego
mężczyznę - powiedział, gasząc papierosa.
Laine wyczuła nawrót gniewu w głosie Dillona. Wspomnienie
tych kilku żałosnych facetów, z którymi była w bliższym kontakcie,
sprawiło, że powstrzymała się od wybuchu śmiechu.
- Mężczyźni, których znam - wyjaśniła - to osoby kulturalne,
eleganckie i dobrze wychowane. To ludzie o wysokiej inteligencji i
wyrobionym smaku, o dobrych manierach i dużej wrażliwości. O
cechach, których, jak na razie, nie mogę znaleźć u Amerykanów.
- Doprawdy? - spytał.
- Zdecydowanie tak - odparła dobitnie.
- No cóż, taką opinię należy podtrzymywać. - Przełączył
sterowanie na automatycznego pilota, odwrócił się w jej stronę i
chwycił ją w objęcia. Przywarł ustami do jej warg, nim zdążyła
zareagować.
Była zamknięta w jego silnym uścisku. Oszołomiona jego
zapachem, smakiem i dotykiem nie próbowała się wyrywać. Rozchylił
jej wargi swoim językiem. Wylękniona, że doznanie może być
silniejsze, niż była w stanie sobie wyobrazić, przerwała pocałunek,
gwałtownie chwytając Dillona za koszulę.
Dillon szarpnął głową i uniósł brwi na widok jej zdziwionych
oczu. Odchylił się, włączył ponownie ręczne sterowanie i
skoncentrował się na pilotowaniu samolotu.
- Wygląda na to, że twoi francuscy kochankowie nie nauczyli cię
rozumieć amerykańskich zachowań.
Urażona i jednocześnie wściekła na siebie za swoją słabość, która
ją ogarnęła przed chwilą, spojrzała na niego i odparła:
- Pańskie zachowanie, panie O'Brian, jest równie szorstkie i
nieuładzone, jak pan sam.
Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i wzruszył ramionami.
- Powinnaś być wdzięczna, księżniczko, że zwyczajnie nie
wyrzuciłem cię za drzwi. Walczyłem z tą myślą przez dwadzieścia
- Lepiej hamuj takie zapędy, drogi panie - warknęła Laine, czując,
jak złość pulsuje w niej z niebezpieczną siłą.
Nie stracę nerwów, pomyślała. Nie dam mu satysfakcji i nie
pozwolę, by zobaczył, jak bardzo mnie zirytował.
Niespodziewanie samolot zanurkował w stronę morza, które nagle
znalazło się niezwykle blisko. Niebo, woda i chmury zawirowały jej
przed oczami, mieszając się w jedną bladoniebieską masę, gdy
samolot wykonał kilka szalonych podskoków. Laine wcisnęła się
głęboko w fotel i zamknęła oczy, licząc na to, że ta masa wody i nieba
zniknie z jej mózgu.
Nie była w stanie zaprotestować, ponieważ głos i serce zamarły w
niej już przy pierwszym obrocie. Modliła się tylko, by jej żołądek nie
reagował na to, co dzieje się wokół. Dillon wyrównał lot i zaczął
podchodzić do lądowania. W głowie Laine nadal wszystko wirowało.
Usłyszała głośny, szczery śmiech pilota.
- Panno Simmons, może już pani otworzyć oczy. Za chwilę
lądujemy.
Spojrzała na niego złowrogo i wybuchnęła potokiem słów,
poddając wnikliwej analizie jego charakter. W pewnej chwili
zorientowała się, że mówi to wszystko po francusku, na zakończenie
więc dodała ozięble:
- Pan, panie O'Brian, jest najbardziej wstrętnym facetem, jakiego
kiedykolwiek spotkałam.
- Dziękuję, księżniczko - odparł uradowany i zaczął nucić pod
nosem.
Laine zmusiła się do niezamykania oczu, gdy Dillon zaczął
kierować maszynę na płytę lotniska. Zatrzymali się i wówczas, jeszcze
oszołomiona, zauważyła hangary oraz rzędy rozmaitych samolotów,
od awionetek po pasażerskie odrzutowce. To jakaś pomyłka,
przemknęło jej przez głowę. To wszystko nie może należeć do mojego
ojca.
- Nic nie kombinuj, księżniczko - Dillon skomentował jej
osłupiały wyraz twarzy. Jego usta zacisnęły się. - Straciłaś prawo do
swoich udziałów. I nawet gdyby kapitan planował być szczodry, to
jego partner skomplikuje sprawy. Musisz poszukać sobie innego
miejsca do zdobycia łatwych pieniędzy.
Zeskoczył na ziemię, a Laine przypatrywała się mu z
niedowierzaniem. Odpięła swój pas i przymierzyła się do zeskoku,
kiedy chwycił ją wpół. Przez chwilę nie pozwalał jej dotknąć stopami
ziemi. Jej twarz była tuż przy jego i Laine miała wrażenie, że Dillon
zniewalają swym wzrokiem. Nigdy nie widziała oczu tak
niesamowicie, fascynująco zielonych.
- Patrz pod nogi - ostrzegł ją i postawił na ziemi.
Laine cofnęła się, wystraszona wrogim tonem. Po chwili zebrała
się na odwagę, uniosła brodę i spytała:
- Panie O'Brian, czy byłby pan tak miły i powiedział mi, gdzie
mogę znaleźć mojego ojca?
Przyglądał się jej przez chwilę z wahaniem. Laine wystraszyła się,
że nic nie odpowie i zostawi ją tu, ale Dillon uniósł gwałtownie dłoń i
wskazał mały, biały budynek.
- Tam jest jego biuro - warknął, zanim się odwrócił i odszedł.
ROZDZIAŁ DRUGI
K...
hazet1954