Roberts Nora - Miasteczko Innocente.doc

(1974 KB) Pobierz
Tytuł oryginału CARNAL INNOCENCE

Nora Roberts

 

 

 

 

 

 

MIASTECZKO INNOCENTE

Tytuł oryginału CARNAL INNOCENCE

 

PROLOG

Był mroźny lutowy poranek, kiedy Bobby Lee Fuller znalazł pierwsze ciało. Ludzie mówili „znalazł”, choć tak naprawdę potknął się o to, co zostało z Arnette Gantrey. Nieważne zresztą, jak to nazwać. Grunt, że Bobby Lee jeszcze długo widywał w snach bladą twarz o szeroko otwartych oczach.

Gdyby poprzedniego wieczora nie zerwał - po raz kolejny - z Marvella Truesdale, tkwiłby przy biurku łamiąc sobie głowę nad Szekspirowskim Makbetem zamiast wędkować w Gooseneck Creek. Ale ta ostatnia kłótnia w ich burzliwym romansie zupełnie go wykończyła. Postanowił zrobić sobie wolny dzień, odpocząć, podumać. I pokazać tej pyskatej Marvelli, że nie jest bezpłciowym mięczakiem, lecz mężczyzną.

Mężczyźni w rodzinie Bobby'ego Lee zawsze dzierżyli ster w dłoni - albo przynajmniej udawali, że to robią. Bobby nie miał zamiaru zrywać z tradycją.

Jako dziewiętnastolatek był już zupełnie dorosły. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, chude, nieproporcjonalne ciało nastolatka i duże, silne dłonie pracującego mężczyzny. Ciemne, gęste włosy matki lubił zaczesywać do tyłu, wzorem swego idola Jamesa Deana. Po matce odziedziczył również wspaniałe rzęsy.

Bobby Lee uważał Deana za „swego chłopa”, takiego, co to nie cierpi ślęczenia nad książką. Podobnie jak Bobby Lee. Gdyby to zależało od niego, pracowałby na pełnym etacie w garażu Sonny'ego Talbota zamiast przebijać się przez trzecią klasę liceum. Ale jego matka była odmiennego zdania. Nikt w Innocence, w stanie Missisipi, nie wchodził w drogę Happy Fuller, jeżeli mógł tego uniknąć.

Happy - imię pasowało do niej jak ulał; potrafiła, uśmiechając się przepięknie, zrobić z człowieka sieczkę - nigdy nie wybaczyła swemu pierworodnemu, że dwa razy powtarzał rok. Gdyby nie kłótnia z Marvella, Bobby Lee nie ośmieliłby się wagarować. Ale Marvella należała do dziewcząt, które popychają mężczyznę - prawdziwego mężczyznę - do czynów pochopnych i nierozsądnych.

Tak więc Bobby Lee zarzucił wędkę nad posępnymi, brązowymi wodami Gooseneck Creek i skulił się z zimna w wytartej dżinsowej kurtce. Tata zawsze mówił, że kiedy mężczyznę zaprzątają wielkie sprawy, najlepiej jak usiądzie nad wodą i zobaczy, co bierze.

Nieważne, czy coś złapie, liczy się tylko obecność nad wodą.

- Cholerne baby! - mruknął Bobby Lee i wykrzywił usta w pogard­liwym grymasie, który ćwiczył przez wiele godzin w łazienkowym lustrze. - Niech je czort!

Niepotrzebne mu były zmartwienia, których Marvella mu nie szczędziła. Od kiedy zrobili to na tylnym siedzeniu cutlassa, rozbierała go na części pierwsze i składała na powrót według własnego wzoru.

Takie numery nie przejdą z Bobbym Fullerem, o nie! Nawet jeżeli czuł się ogłupiały z miłości, w chwilach kiedy nie darli ze sobą kotów. Nawet jeżeli wydawało mu się, że te wielkie, niebieskie oczy powierzają mu jakąś tajemnicę, kiedy mijali się na zatłoczonych korytarzach szkoły średniej imienia Jeffersona Davisa, Nawet jeżeli pieprzyła się jak szatan, kiedy już udało mu się dopaść jej nago.

Może ją kochał, może była od niego mądrzejsza, ale niech go diabli, jeżeli pozwoli jej ciągnąć się na postronku jak prosię.

Bobby Lee usadowił się w trzcinach wąskiego strumienia zasilanego przez Missisipi. Słyszał samotny gwizd pociągu zmierzającego do Greenville, szept wilgotnego zimowego wiatru pośród bezwolnych trzcin. Spławik tkwił nieruchomo.

Ryba brała? A jakie. To jego brała - cholera!

A może ruszy do Jackson, strząśnie pył Innocence ze swych stóp i spróbuje szczęścia w mieście? Był dobrym mechanikiem, cholernie dobrym, i wykombinował sobie, że mógłby znaleźć pracę i bez świadectwa maturalnego. Zasraństwo! Człowiek nie musi wiedzieć o jakimś fagasie Makbecie, trójkącie rozwartym czy jakimś tam, żeby naprawić zanieczysz­czony gaźnik. W Jackson mógłby znaleźć pracę w warsztacie, zostać głównym mechanikiem. Cholera, sam mógłby założyć warsztat, i to migiem. A Marvella Jak Jej Tam Truesdale niech sobie w tym czasie wypłakuje swoje niebieskie oczy.

Potem on wróci. Uśmiech rozjaśnił jego ostre, męskie rysy i nadał czekoladowym oczom ciepły wyraz, który przyprawiłby Marvelle o migotanie przedsionków. Tak, wróci, z kieszeniami wypchanymi dwudziestodolarówkami. Wjedzie do miasta cadillakiem rocznik 62, jednym z wielu swoich samo­chodów, wbity we włoski garnitur i bogatszy niż Longstreetowie.

A oto i Marvella, wychudła i blada z udręki. Stoi na rogu, przed drogerią Larssona, przyciskając dłonie do miękkich, poduszastych piersi, a po jej twarzy płyną łzy.

A kiedy opadnie na kolana, szlochając i zawodząc, i powie, jak jej przykro, że była taką cholerną dziwką, on może, kto wie, może jej wybaczy.

Cudowna wizja wpłynęła kojąco na jego nerwy. Kiedy słońce przygrzało łagodząc ostry chłód, a jasne ogniki zatańczyły w mrocznej wodzie, zaczął rozważać fizyczny aspekt ich pojednania.

Zabierze ją do Sweetwater po odkupieniu uroczej starej plantacji od Longstreetów, którym powinęła się noga. Będzie zachwycona, zadziwiona jego bogactwem. Jako dżentelmen o romantycznej naturze, powiedzie ją po długich, kręconych schodach.

Ponieważ Bobby Lee nigdy nie był na piętrze w Sweetwater, musiał uruchomić wyobraźnię. W rezultacie sypialnia, do której miał wnieść drżącą Marvelle, przypominała apartament hotelowy w Vegas, szczyt dobrego smaku według wyobrażeń Bobby'ego Lee Fullera.

Ciężkie czerwone kotary, łoże w kształcie serca wielkie jak jezioro, dywany tak puszyste, że się w nich brodzi. Gra muzyka. Coś klasycznego, pomyślał. Bruce Springsteen albo Phil Collins. Tak, Marvella miała hopla na punkcie Phila Collinsa.

Potem położy ją na łóżku. Jej oczy będą wilgotne, kiedy ją pocałuje. Będzie powtarzała w kółko, jaka była głupia, jak bardzo go kocha. Poświęci resztę życia, by uczynić go szczęśliwym, by uczynić go swym królem.

Potem przesunie dłońmi po tych niewiarygodnych białych piersiach, ściskając je tylko trochę, tak jak lubiła.

Ona rozchyli miękkie uda, wbije mu paznokcie w ciało, a z jej gardła wydrze się ten chrapliwy jęk. A potem...

Wędka skoczyła mu w ręku. Bobby Lee usiadł krzywiąc się z bólu, kiedy dżinsy opięły bulwę, która urosła mu w kroku. Na wpół przytomny, wyrwał ogromną rybę z wody. Zamigotała w słońcu. Drżącymi, niepewnymi dłońmi, ciągle z bulwą w kroku, poderwał zdobycz i cisnął ją w trzciny.

Wyobrażał sobie, że za chwilę zatopi ptaka w Marvelli, i zaplątał żyłkę! Dźwignął się, klnąc własne niedbalstwo. Dobra żyłka była równie cenna jak ryba, którą złowił, wlazł więc w trzciny i zaczął rozplątywać linkę.

Okoń ciągle się miotał. Bobby słyszał odgłosy wodnej walki. Szczerząc zęby w uśmiechu, szarpnął żyłkę. Ani drgnęła. Mamrocząc przekleństwa, kopnął zardzewiałą puszkę po piwie i zrobił kolejny krok w wysokiej, mokrej trawie. Poślizgnął się na czymś gęstym. Bobby Lee Fuller wylądował na kolanach. I znalazł się oko w oko z Arnette Gantrey.

Jej twarz zdawała się odbijać jego własne zdumienie - szeroko otwarte oczy, rozdziawione usta, białe, bardzo białe policzki. Okoń podrygiwał ostatkiem sił na jej nagich, okaleczonych piersiach.

Wiedział, że jest martwa, martwa jak kamień, i ta świadomość była wystarczająco paskudna. Ale dopiero widok krwi, matowych kałuż wsiąkają­cych w mokrą ziemię, oblepiających ciemną mazią jej utlenione włosy, zaskorupiałych w otworach dziesiątek dziur okalających szyję, gdzie widniało szerokie cięcie, dopiero widok krwi wyrwał mu z gardła chrapliwy, zwierzęcy pomruk i kazał cofać się na czworakach. Nie wiedział, że ten dźwięk pochodzi od niego. Nie wiedział, że klęczy w jej krwi.

Bobby Lee podniósł się i zrzucił cale śniadanie na swoje nowe czarne kowbojki.

Zostawiwszy okonia, żyłkę i sporą część dzieciństwa w cholernych trzcinach, pognał do Innocence.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Lato, to zdradzieckie, zielone kurestwo rozpostarło wilgotne ramiona i zdławiło Innocence w stanie Missisipi. Nie było to rzeczą trudną. Nawet przed wojną secesyjną Innocence było jedynie niewidocznym punkcikiem na mapie. Choć ziemia nadawała się pod uprawę (zakładając, że ktoś przetrwałby wilgotne upały, gwałtowne powodzie i podstępne susze), Innocence nie było sądzone rozkwitnąć.

Tory kolejowe ciągnęły się daleko na północ i zachód, budząc nigdy nie zaspokojoną tęsknotę za dobrobytem i postępem. Autostrada, przekopana przez deltę sto lat po przeprowadzeniu torów, połączyła Memphis i Jackson, zrobiła w tył zwrot i pozostawiła Innocence w tumanie kurzu.

Nie było tu żadnego pola walki, żadnego dziwu natury, który przyciągnąłby turystów z aparatami fotograficznymi i forsą. Żadnego luksusowego hotelu, jedynie żałośnie schludny dom noclegowy prowadzony przez Koonse'ów. Sweetwater, jedyna plantacja ocalała z czasów przedwojennych, stanowiła prywatną własność Longstreetów niezmiennie od dwustu lat, i tak miało pozostać. To gwoli informacji.

Sweetwater została kiedyś opisana w „Southern Homes”. Ale to zdarzyło się w latach osiemdziesiątych, kiedy żyła jeszcze Madeline Longstreet. Gdy ona i jej mąż moczymorda umarli, dom przeszedł na własność trójki ich dzieci. To oni władali miastem, nic sobie z tego właściwie nie robiąc.

Można by rzec - i powiedziano to nie raz - że trójka młodych Longstreetów odziedziczyła wygląd i urodę po swych przodkach, ale żadnych ambicji. Trudno byłoby im się oprzeć, nawet gdyby mieszkańcy sennego miasteczka w delcie Missisipi zebrali dość energii, by spróbować. Prócz ciemnych włosów, złocistych oczu i okazałej postury, Longstreetowie mieli jeszcze tę cechę, że potrafili zapędzić każdego w kozi róg szybciej, zanim by się człowiek obejrzał.

Nikt specjalnie nie potępiał Dwayne'a za to, że poszedł w ślady przeważnie nietrzeźwego tatusia. Synek rozbijał od czasu do czasu samochód albo wywracał parę stołów w tawernie „U McGreedy'ego”, ale po trzeźwemu grzecznie przyrzekał poprawę. Niestety, w miarę jak płynęły lata, przytomniał coraz rzadziej. Mówiono, że wszystko mogłoby wyglądać inaczej, gdyby Dwayne nie uciekł z ekskluzywnej szkoły, do której posłano go we wczesnym dzieciństwie. Albo gdyby wraz z zamiłowaniem do gorzałki odziedziczył po ojcu jego miłość do ziemi.

Inni mieszkańcy, mniej uprzejmi, twierdzili, że za pieniądze można kupić piękny dom i piękne samochody, ale nie kupi się kręgosłupa.

W osiemdziesiątym czwartym Dwayne wpędził Sissy Koons w kłopoty i ożenił się z nią bez słowa skargi. A kiedy Sissy zażądała rozwodu (dorobili się już dwojga dzieci i niezliczonych butelek whisky wypitych przez Dwayne'a) zakończył małżeństwo równie pokojowo, jak je zawarł. Bez awantur, pretensji i żalów. Sissy wyruszyła z dziećmi do Nashville, by zamieszkać ze sprzedawcą obuwia, który chciał być drugim Wyalonem Jenningsem.

Josie Longstreet, jedyna córka i najmłodsze dziecko, zaliczyła dwa małżeństwa, zanim dobiegła trzydziestki. Oba związki były krótkotrwałe, ale dostarczyły mieszkańcom Innocence niewyczerpanego materiału do plotek. Josie odniosła się obu tych przeżyć tak, jak inne kobiety odnoszą się do pierwszych siwych włosów. Z mieszaniną gniewu, goryczy i strachu. Potem wszystko zostało ładnie zatuszowane. Co z oczu, to i z myśli.

Kobieta nie chce osiwieć, tak jak nie chce się rozwodzie, skoro już powiedziała „tak”. Ale świat jest pełen niespodzianek. Jak mawiała filozoficz­nie Josie do swojej przyjaciółki od serca i właścicielki salonu piękności, Crystal, chciała uniknąć kolejnego błędu w ocenie, testowała zatem wszystkich mężczyzn od Innocence po granice Tennessee.

Parę złośliwych starych kwok szeptało po kątach, że Josie Longstreet robi w „tych sprawach” tylko to, co koniecznie musi. Ale mężczyźni uśmiechali się tęsknie, wiedząc, że robi o wiele, wiele lepiej.

Tucker Longstreet lubił kobiety, może nie tak bardzo jak jego siostra lubiła mężczyzn, ale miał w tej dziedzinie spore osiągnięcia. Znany był z tego, że zagląda do kieliszka, choć z mniejszym zamiłowaniem niż jego starszy brat.

Dla Tuckera życie było długą, spokojną drogą. Nie przeszkadzało mu, że musi nią kroczyć, dopóki mógł to robić we właściwym dla siebie tempie. Chętnie też z niej zbaczał, zakładając, że i tak trafi do celu podróży. Jak dotąd omijał ścieżkę prowadzącą do ołtarza; doświadczenia rodzeństwa napełniły go lekkim niesmakiem. Zdecydowanie wolał nie być niczym skrępowany.

Był łatwy we współżyciu i powszechnie lubiany. Fakt, że urodził się bogaty, mógł uderzyć mu do głowy, ale nie uderzył. Jego bezgraniczna hojność sprawiała, że łatwo zdobywał przyjaciół. Człowiek wiedział, że może walić jak w dym do starego Tucka. Pieniądze będą na niego czekały i zostaną mu wydane bez lepkiej kołtunerii, która czyni akt brania niezwykle przykrym. Oczywiście, zawsze znalazł się ktoś, kto mamrotał, że łatwo pożyczać, kiedy się siedzi na forsie. Ale to nie zmieniało koloru banknotów. Pozostawały zielone.

W przeciwieństwie do swego ojca, Tucker nie obliczał co wieczór procentów i nie chował w szufladzie biurka skórzanej teczki z listą osób, które mu winne pieniądze. I które będą mu winne pieniądze, chyba że zaharują się na śmierć. Tucker brał tylko dziesięć procent.

Nazwiska i cyfry przechowywał w swoim bystrym i często nie docenianym umyśle.

Pożyczał nie dla zysku. W ogóle rzadko robił coś dla zysku. Pożyczał, ponieważ pożyczanie nie wymagało wysiłku. A także dlatego, że w jego smukłym, rozleniwionym ciele biło hojne i zwykle współczujące serce.

Nie zrobił kompletnie nic, by zapracować na swój majątek, co sprawiało, że roztrwanianie go wydawało mu się najłatwiejszą rzeczą pod słońcem. Jego odczucia w tej kwestii wahały się między pełną znudzenia akceptacją status quo a okazjonalnym pieczeniem sumienia.

Kiedy sumienie dopiekało mu za mocno, rozciągał się w hamaku w cieniu wielkiego dębu, zsuwał kapelusz na oczy i sączył drinka, dopóki dolegliwość nie ustąpiła.

To właśnie czynił, kiedy Delia Duncan, gospodyni Longstreetów od trzydziestu lat, wychyliła głowę z okna na drugim piętrze.

- Tucker Longstreet!

Licząc na cud. Tucker zacisnął powieki i huśtnął mocniej hamakiem. Jedną dłonią podtrzymywał niedbale puszkę piwa, stojącą na jego płaskim, nagim brzuchu.

- Tucker Longstreet! - Na grzmiący głos Delii z gałęzi dębu poderwały się ptaki.

Tucker pomyślał - szkoda, tak dobrze mu się drzemało przy akom­paniamencie świergotu ptaków, któremu towarzyszyło brzęczenie pszczół oblegających gardenie.

- Mówię do ciebie, chłopcze!

Tucker westchnął i otworzył oczy. Jaskrawe, gorące słońce sączyło się przez słomkowe rondo jego kapelusza. To prawda, że wypłacał Delii pensję, ale mężczyźnie trudno zachować autorytet wobec kogoś, kto podcierał mu kiedyś pupę i zmieniał pieluchy. Niechętnie zsunął kapelusz w tył głowy i zerknął w stronę, skąd dobiegał głos.

Niemalże zwisała z okna, pasma płomiennorudych włosów wymykały się spod chustki. Na jej szerokiej, pobrużdżonej twarzy widniał srogi wyraz, którego Tuck lękał się od dzieciństwa. Trzy sznurki kolorowych paciorków postukiwały groźnie o parapet.

Na ustach Tuckera pojawił się chytry uśmieszek chłopca przyłapanego z palcem w słoiku marmolady.

- Taaak?

- Powiedziałeś, że pojedziesz do miasta i przywieziesz mi worek ryżu i skrzynkę coca - coli.

Fakt. - Tucker potarł sobie tors zimną jeszcze puszką piwa, zanim podniósł ją do ust. Pociągnął spory łyk. - Faktycznie mówiłem. Pojadę, jak się trochę ochłodzi.

- Zbierz dupę w troki i ruszaj! Albo nie dostaniesz dzisiaj kolacji.

- Za gorąco, żeby jeść - mruknął pod nosem, ale Della miała uszy jak zając.

- Co mówiłeś, synku?

- Że już idę.

Lekko jak tancerz zsunął się z hamaka i ruszył w stronę domu, dopijając po drodze piwo. Podniósł głowę i uśmiechnął się, a w jego złocistych oczach pojawił się iście szatański błysk. Della zmiękła. Nadal trzymała usta gniewnie zaciśnięte, ale kosztowało ją to sporo wysiłku.

- Przyrośniesz kiedyś do tego hamaka. Przekonasz się. Zachowujesz się jak stary pryk, więcej czasu leżysz niż chodzisz.

- Leżąc mężczyzna może dokonać bez porównania więcej niż chodząc. Roześmiała się w końcu, głośno i szczerze.

- Uważaj tylko, żebyś od tego leżenia nie wylądował przed ołtarzem z taką łajzą Sissy, co to złapała mojego Dwayne'a.

- Nie ma mowy.

- I kup moją wodę toaletową. Jest na przecenie u Larssona.

- Zrzuć mi portfel i klucze do wozu.

Głowa zniknęła, by pojawić się w chwilę później. Tucker złapał portfel błyskawicznym ruchem, który przypomniał Delii, że chłopak nie jest tak powolny, za jakiego chce uchodzić.

- Włóż koszulę... I schowaj ją w spodnie - rozkazała, jak robiła to, gdy miał dziesięć lat.

Tucker wziął koszulę z hamaka i obszedł dom od frontu, gdzie tuzin doryckich kolumn podpierało rzeźbiony taras na pierwszym piętrze. Bawełna przylgnęła mu do skóry, zanim dotarł do samochodu.

Wcisnął się do porsche'a - nabytku sprzed sześciu miesięcy, który jeszcze mu się nie znudził. Przez chwilę zastanawiał się, co lepsze; klimatyzacja czy wiatr uderzający w twarz, i zostawił opuszczony dach.

Jedyną rzeczą, jaką Tucker robił szybko, była jazda samochodem. Żwir prysnął spod kół, kiedy docisnął gaz i ruszył w dół krętą aleją. Z wizgiem opon objechał gazon, na którym jego matka zasadziła peonie, hibiscus i czerwone geranium. Aleja wysadzana była starymi krzewami magnolii; pachniały odurzająco i przyjemnie. Minął w pędzie biały kamień pamiątkowy w miejscu, gdzie praprawujek Tyrone został zrzucony przez rozhukanego wierzchowca i skręcił swój szesnastoletni kark.

Kamień umieścili tam zrozpaczeni rodzice, by upamiętnić smutne wyda­rzenie. Najmłodszym Longstreetom przypominał jedynie, że gdyby Tyrone'owi nie strzeliło do głowy dosiąść złośliwej bestii, nie skręciłby upartego karku i jego młodszy brat, prapradziad Tuckera nie odziedziczyłby Sweetwater i nie przekazałby go swoim potomkom.

I Tucker mieszkałby obecnie w jakimś blokowisku w Jackson.

Mijając ten smętny kawałek skały, nie mógł się zdecydować, czy odczuwać żal czy wdzięczność.

Za wysoką bramą unosił się już tylko zapach smoły topniejącej w słońcu i woń rozlewisk ciągnących się za ścianą drzew. I samych drzew. Ostry, świeży zapach, który oznajmiał, że lato nadeszło, chociaż według kalendarza miało się zjawić w delcie dopiero za tydzień.

Wsunął na nos okulary przeciwsłoneczne, wybrał kasetę i włożył ją do odtwarzacza. Tucker był gorącym wielbicielem muzyki lat pięćdziesiątych, w samochodzie nie znajdowało się nic, co powstałoby po tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku. Rozległy się dzikie wrzaski Jerry Lee Lewisa i ochrypły od whisky głos Killera.

Kiedy strzałka szybkościomierza znacznie przekroczyła setkę. Tucker dołączył swój znakomity tenor. Jego pałce biegły w górę i w dół kierownicy, jak po klawiszach saksofonu.

Na szczycie wzniesienia odbił gwałtownie w lewo, żeby nie wjechać w bok wypucowanego BMW. Prześlizgując się obok eleganckiego błotnika, nacisnął klakson w geście pozdrowienia. Nie zmniejszył prędkości, ale zerknął we wsteczne lusterko. BMW stanęło tylnymi kołami na szosie, przednimi zaś na drodze prowadzącej do domu Edith McNair.

Tucker pomyślał przelotnie o samochodzie i kierowcy. Panna Edith umarła przed dwoma miesiącami, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy znaleziono drugie okaleczone ciało dryfujące w okolicach Spook Hollow.

Był kwiecień i skrzyknięto ekipę do poszukiwań zaginionej Francie Alice Logan. Tucker zacisnął szczęki na wspomnienie dnia, kiedy brodził po bajorach z butelką whisky, przepełniony nadzieją, że nie natknie się na nic.

Ale znaleźli ją, on i Burke Truesdale mieli tego pecha.

Niechętnie myślał o tym, co woda i ryby zrobiły z maleńkiej Francie, ślicznego rudzielca, z którym kiedyś flirtował, umówił się parę razy na randkę, ba, którego próbował zaciągnąć do łóżka.

Poczuł skurcz żołądka i podkręcił głośniej Jerry Lee Lewisa. Nie będzie myślał o Francie. Pomyśli o pannie Edith, która dożyła dziewięćdziesiątki i umarła spokojnie we śnie.

Przypomniał sobie, że zapisała w spadku swój dom, schludny, dwupiętrowy pałacyk z czasów Rekonstrukcji, jankeskiej krewnej.

Ponieważ Tucker wiedział, że nikt w promieniu osiemdziesięciu kilometrów nie posiada BMW, wywnioskował, że Jankeska zdecydowała się przyjechać i rzucić okiem na swoje dziedzictwo.

Po chwili zapomniał o inwazji z Północy, wziął papierosa, odciął koniuszek i zapalił.

 

Caroline Waverly siedziała ściskając kurczowo kierownicę i czekała, aż jej serce opuści przełyk i wróci na swoje miejsce.

Idiota! Dureń! Zwariowany czubek!

Zmusiła się do zdjęcia nogi z hamulca. Samochód stoczył się z szosy w zarośniętą aleję.

Centymetry, myślała. Zabrakło centymetrów! I miał jeszcze czelność trąbić na nią! Szkoda, że się nie zatrzymał. Och, jaka szkoda, że się nie zatrzymał! Powiedziałaby temu kretyńskiemu samobójcy, co o nim myśli.

Wyładowała złość i ulżyło jej. Sumiennie doskonaliła się w sztuce złorzeczenia odkąd doktor Palamo powiedział jej, że wrzody i bóle głowy są bezpośrednim rezultatem tłumienia naturalnych odruchów. 1 chronicznego przepracowania, rzecz jasna.

Cóż, Caroline miała zamiar rozprawić się z obiema dolegliwościami. Zdjęła spocone dłonie z kierownicy i otarła je o szorty. Zrobi sobie długi, spokojny szabas w Grajdole, w stanie Missisipi. Po paru miesiącach, jeżeli nie umrze w tym zjadliwym upale, będzie mogła przygotować się do wiosennego tournee.

A jeżeli chodzi o tłumienie odruchów, mogła uznać sprawę za odfajkowaną. Ostatnia, brzydka awantura z Luisem była tak oczyszczająca, tak cudownie nieskrępowana, że pragnęła niemal wrócić do Baltimore i odbyć ją ponownie.

Niemal.

Przeszłość - a Luis ze swoją elokwencją, wspaniałym talentem i włóczęgowską żyłką, należał definitywnie do przeszłości - pozostawiła szczęśliwie za sobą. Przyszłość, przynajmniej do czasu, aż podleczy nerwy i zdrowie, nie była specjalnie pociągająca. Po raz pierwszy w życiu Caroline „Waverly, genialne dziecko, natchniony muzyk i emocjonalny wrak, będzie żyła tylko i wyłącznie słodką, słodką teraźniejszością.

Tutaj założy dom. Własny dom. Koniec z uciekaniem przed problemami. Koniec z potulnym spełnianiem żądań i oczekiwań matki. Koniec z walką o to, by stać się odbiciem pragnień wszystkich wokół.

Zapuści korzenie, osiedli się. A pod koniec lata dowie się z całą pewnością, kim jest Caroline Waverly.

Czując się o wiele lepiej, położyła znowu dłonie na kierownicy i zjechała w aleję. Pamiętała mgliście, że biegła nią kiedyś podczas wizyty u dziadków. Była to oczywiście krótka wizyta, matka Caroline zrobiła bowiem, co w ludzkiej mocy, żeby odciąć się od swoich korzeni. Ale Caroline pamiętała dziadka, potężnego mężczyznę o czerwonej twarzy, który zabrał ją na ryby pewnego spokojnego ranka. Pamiętała również swoją niechęć do założenia przynęty na haczyk. Przełamała ją dopiero wtedy, gdy dziadek powiedział, że glista tylko czeka na to, by złapać dużą, tłustą rybę.

Pamiętała swoje podniecenie, kiedy spławik drgnął, i poczucie grozy i wielkiego sukcesu, kiedy przynieśli do domu trzy łuskowate zębacze.

Babcia, żylasta kobieta o stalowoszarych włosach, usmażyła zdobycz w wielkim czarnym rondlu. Matka Caroline nawet nie tknęła ryby, Caroline natomiast pałaszowała, aż jej się uszy trzęsły. Wątła, zielonooka sześciolatka o długich, smukłych palcach.

Caroline uśmiechnęła się, kiedy jej oczom ukazał się dom. Niewiele się zmienił. Farba obłaziła płatami, trawa sięgała kolan, ale był to ciągle solidny dwupiętrowy dom z zadaszoną werandą i kamiennym kominem przechylonym odrobinkę w lewo.

Łzy zapiekły ją pod powiekami. Nie powinna odczuwać smutku. Jej dziadkowie mieli za sobą długie, udane życie. Nie powinna czuć się winna. Kiedy dwa Jata temu umarł dziadek, Caroline była w Madrycie, w środku tournee, uwikłana w sieć zobowiązań. Przyjazd na pogrzeb nie wchodził w rachubę.

A potem próbowała, naprawdę próbowała namówić babcię na prze­prowadzkę do miasta, gdzie mogłaby ją odwiedzać między koncertami.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin