Piekara Jacek_Mordimer Madderdin_04_02_Mlot na czarownice_opowiadania.rtf

(2225 KB) Pobierz

Jacek Piekara

Młot na czarownice

 

Mordimer Madderdin

Zbiór 2


 

Motto:

Obleczcie pełną zbroję Bożą, byście się mogli ostać wobec podstępnych zakusów diabłów. Stańcie do walki przepasawszy biodra wasze prawdą i oblókłszy pancerz, którym jest sprawiedliwość, a obuwszy nogi w gotowość głoszenia dobrej nowiny.

św. Paweł, List do Efezjan

 

 

 

I wielu fałszywych proroków powstanie i wielu zwiodą.

Ewangelia według św. Mateusza


Ogrody pamięci

Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hezhezronu. Dobrotliwym, łagodnym i przepełnionym pokorą oraz bojaźnią Bożą człowiekiem, który swe powołanie odnalazł w pocieszaniu grzeszników, w naprowadzaniu ich na drogę wytyczoną przez Boga Wszechmogącego, Aniołów oraz święty Kościół... – gdybym pisał pamiętniki, tak właśnie powinny one się zaczynać.

Ale ja nie piszę pamiętników i nie sądzę, bym kiedykolwiek zaczął to robić. Nie tylko z uwagi na fakt, iż są takie miejsca w duszy i myślach człowieka, w które zaglądać nigdy nie należy, ale też z powodu nędznej przyziemności mej pracy. Jestem tylko jednym z wielu robotników naszej Świętej Matki, Kościoła. Sługą Bożym. Najczęstsze wydarzenia w moim życiu to walka z pluskwami oraz wszami w karczmie Pod Bykiem i Ogierem, gdzie mieszkam dzięki uprzejmości właściciela, weterana spod Schengen. A my, którzy przeżyliśmy tę masakrę, mamy zwyczaj trzymać się razem i pomagać sobie nawzajem, choćby dzieliły nas różnice w zawodzie, pochodzeniu lub majątku.

Tego dnia leżałem w pokoju na piętrze karczmy i wsłuchiwałem się w jazgot wichury za okiennicami. Lato właśnie odchodziło, zaczęły się pierwsze zimne, dżdżyste dni. I całe szczęście, gdyż wtedy smród rynsztoków, i tego największego z nich, umownie nazywanego tu rzeką, wydawał się ustępować. A wasz uniżony sługa ma niezwykle czułe powonienie i odór gnijących odpadków oraz nieczystości budzi jego, jakże uzasadniony, wstręt. Rozmyślałem nad własnym, wysublimowanym poczuciem estetyki, kiedy usłyszałem kroki na schodach. Najbardziej rozchwierutany stopień skrzypnął przeraźliwie, a ja uniosłem się na łokciach i spojrzałem w stronę drzwi. Rozległo się ciche pukanie.

– Wejść – powiedziałem i drzwi uchyliły się.

W progu zobaczyłem kobietę okutaną w wełnianą, szarą chustę. Jej twarz była barwy chusty, a długi, haczykowaty nos sprawiał, że wyglądała jak czarownica z sabatowych sztychów. Ach, zresztą mylne wyobrażenie, mili moi. Zdziwilibyście się, wiedząc, że piękne i dobrze urodzone kobiety potrafią oddawać się diabłu. Bo i czegóż miałby on szukać u wyschniętych, wyblakłych niewiast, jak ta, która odwiedziła mnie w pokoju? Wiadomo, że również diabłu bardziej podobają się urodziwe młódki o świeżych policzkach i stromych piersiach. Niemniej kobieta, która mnie odwiedziła, miała piękne, zielonkawe oczy i czujne spojrzenie ptaka.

– Mistrzu Madderdin – powiedziała, pochylając głowę. – Czy zechcecie mnie przyjąć?

– Proszę – odparłem i wskazałem zydel, a ona przysiadła na jego skraju. – Czym wam mogę służyć?

– Nazywam się Verma Riksdorf, szlachetny mistrzu, i jestem wdową po kupcu zbożowym Amandusie Riksdorfie, zwanym Żyłą.

– Aż tak ostrożny był w planowaniu wydatków? – zażartowałem.

– Nie, panie. – Zauważyłem, że rumieniec pojawił się na jej policzkach. – Przezwano go z innego powodu...

Chciałem spytać z jakiego, ale nagle się domyśliłem i roześmiałem.

– Ach, tak – powiedziałem, a ona zaczerwieniła się jeszcze bardziej. – Słucham więc, Vermo. Z jaką sprawą do mnie przychodzisz?

– Potrzebuję pomocy. – Podniosła wzrok i spojrzała na mnie twardo. – Pomocy kogoś znacznego, niestrachliwego i gotowego, by odbyć podróż.

– Gdybym był znaczny, nie mieszkałbym w tej oberży, odbycie podróży w czasie jesiennych deszczów nie uśmiecha mi się, a dnie i noce spędzam w bojaźni Bożej – odparłem. – Źle trafiłaś, Vermo. Do widzenia.

– Ależ panie – usłyszałem zaniepokojenie w jej głosie. – Polecili mi ciebie przyjaciele przyjaciół. Mówią, że jesteś człowiekiem, którego siła jest równa stanowczości, i że nie masz sobie równych w śledzeniu diabła oraz jego uczynków.

– Przesada – ziewnąłem, bo byłem odporny na pochlebstwa. Chociaż... Zawsze to grzeczne słowa mile łechcą serduszko.

Nic tak jak początkowa obojętność nie wpływa na zwiększenie kwoty, którą klient zamierza oferować za usługi. A skoro była wdową po kupcu zbożowym, liczyłem, że dysponuje czymś więcej niż tylko wdowim groszem. Chociaż jej strój zdawał się zaprzeczać moim podejrzeniom. Niemniej widziałem już księżniczki wyglądające niczym żebraczki. Tak, tak, niewiele rzeczy pod szerokim niebem jest w stanie zadziwić waszego uniżonego sługę.

– Nie jestem bogata – powiedziała, a ja wzruszyłem ramionami. Czy klienci nie mogliby wymyślić innej śpiewki? – Ale jestem w stanie wiele ofiarować w zamian za niewielką przysługę.

Gdyby przysługa była rzeczywiście niewielka, nie szukałabyś drogi do mnie. A gdybyś była piękna, znalazłbym sposób, w jaki możesz się odwdzięczyć – pomyślałem, ale nic nie odrzekłem. Patrzyłem na nią chwilę w milczeniu.

– Mów – zdecydowałem w końcu. – Ostatecznie i tak nie mam nic do roboty.

Gdyby była uroczą, młodą kobietą, być może zaproponowałbym jej kieliszek wina, ale ponieważ wyglądała, jak wyglądała, więc nawet nie chciało mi się wstać z łóżka.

– Mam siostrę, która mieszka w Gewicht, czterdzieści mil na północ od Hezu – zaczęła. – To mała miejscowość, a siostra przeniosła się tam po ożenku z kupcem bydła Turelem Vosnitzem, zresztą wbrew woli rodziców, gdyż...

– Nie musisz opowiadać mi historii swojej rodziny. – Uniosłem dłoń. – Lubię tylko zajmujące opowieści.

Zacisnęła wargi, ale nic nie odparła.

– Ta będzie zajmująca. Obiecuję – rzekła dopiero po chwili.

– Skoro obiecujesz... – skinąłem, by mówiła dalej.

– Siostra chowa ośmioletniego synka – powiedziała. I doniosła mi, że dziecko ma pewne... – urwała, nie wiedząc, co powiedzieć, i nerwowo zacisnęła dłonie. – Czy mogłabym dostać kubek wina?

Wskazałem ręką stół, na którym stały dzbanek i dwa brudne kubki. Wytarła jeden krajem chusty – cóż za dbałość o czystość! I nalała wina.

A wy, mistrzu? – zapytała, i nie czekając na odpowiedź, napełniła drugi kubek. Podała mi go.

Usiadła z powrotem na zydlu i spojrzała pod nogi, bo potrąciła stopą leżącą na podłodze książkę. Było to „Trzysta nocy sułtana Alifa”, niezmiernie interesująca opowiastka, którą otrzymałem od mego przyjaciela, mistrza drukarskiego Maktoberta. Znowu zobaczyłem, że się zaczerwieniła. No, no, jeśli ten tytuł coś jej mówił, to musiała nie być taka wyblakła i nieciekawa, na jaką wyglądała. „Trzysta nocy sułtana Alifa” znajdowało się, oczywiście, na indeksie ksiąg zakazanych, ale akurat na tego typu publikacje patrzono przez palce. Sam widziałem ozdobny, wypełniony nad wyraz realistycznymi rycinami, egzemplarz u Jego Ekscelencji Gersarda, biskupa Hezhezronu. Ha, trzysta nocy, trzysta kobiet – ciekawe życie prowadził sułtan Alif! Nawiasem mówiąc, powiastka kończyła się jednak smutno, bo sułtana, pochłoniętego nieustannym chędożeniem i nie zajmującego się sprawami państwa, kazał zabić wielki wezyr.

Po cóż, ach, po cóż swym chuciom hołdowałem

W objęciach nałożnic szukając rozkoszy?

Żałuję tych postępków w obliczu Boga

Patrząc na miecz, co mnie wypatroszy

mówił sułtan pod koniec i był to monolog tak straszny, że aż zęby bolały. Podobno zresztą dodano go wiele lat po śmierci autora, chcąc opowiastkę doprawić moralizatorskim smaczkiem. Całkiem możliwe, gdyż niezmierzona była zawsze fantazja kopistów oraz drukarzy.

Tak zamyśliłem się nad sułtanem Alifem i kolejami jego życia, że prawie zapomniałem o siedzącej obok kobiecie.

– Czy mogę mówić dalej? – zapytała.

– Ach, wybaczcie – odparłem i upiłem łyk wina. Czy ja kiedyś nauczę Korfisa, by chociaż zawartości moich dzbanków nie chrzcił wodą?

– Synek siostry ma szczególny dar – mówiła i widziałem, że przychodzi jej to z trudem. W dni święte przeguby jego dłoni oraz golenie pokrywają się krwawymi ranami...

Uniosłem się wyżej na łóżku.

– ... Takoż rany robią mu się na czole, gdzie Panu naszemu barbarzyńcy włożyli cierniową koronę.

– Stygmaty – powiedziałem. A to ładnie.

– Tak, stygmaty – powtórzyła. – Siostra ukrywała to jak długo mogła, ale w końcu rzecz się wydała.

– I...?

– Miejscowy proboszcz pokazuje chłopca w czasie kościelnych świąt. Ludzie zjeżdżają się z daleka, by na niego patrzeć. No i oczywiście...

– Składają hojne datki – dokończyłem za nią.

– Właśnie – westchnęła. – Tyle że, mistrzu Madderdin – wciągnęła głęboko powietrze. – Sprawa bardzo zajęła miejscowych inkwizytorów.

– Inkwizytorzy? w Gewicht? – zapytałem, bo znam wszystkie lokalne oddziały Inkwizytorium, a o takim miasteczku nigdy nie słyszałem.

– Nie, przyjechali z Cloppenburga – wyjaśniła.

I to się zgadzało. Byłem niegdyś w Cloppenburgu i sam widziałem mały, murowany budyneczek Inkwizytorium, a nawet spożyłem tam wieczerzę. Bardzo interesującą wieczerzę, jak się potem okazało, gdyż dzięki niej odnalazłem w mej pamięci dawno wygasłe wspomnienia.

Niespecjalnie dziwiłem się, że inkwizytorzy ruszyli śladem domniemanego cudu. W końcu byliśmy tylko gończymi pieskami, a tu trop był aż nadto wyraźny. Proboszcz nie wykazał się inteligencją, nagłaśniając to, co się działo z dzieckiem. Czy nie uczono go, że w najgorszym wypadku może skończyć na stosie razem z chłopcem i jego matką? My, inkwizytorzy, nie lubimy cudów, bo wiemy, że wiele jest obliczy Bestii i znamy jej zdradliwe działania. A na torturach każdy przecież przyzna, iż jest konfratrem diabła.

– Przykra sprawa – powiedziałem szczerze, bo żal mi było chłopca. – Ale cóż ja mogę poradzić?

– Jedźcie tam, mistrzu – poprosiła z żarem w głosie. – Błagam was, jedźcie i zobaczcie, co da się zrobić.

– Nie mogę kontrolować pracy miejscowych inkwizytorów.

Była to nie do końca prawda, gdyż mając licencję z Hezu, uzyskiwałem teoretyczną władzę nad wszystkimi szeregowymi inkwizytorami z lokalnych oddziałów Inkwizytorium. Czy zwróciliście uwagę na słowo „teoretyczną”, mili moi? Otóż miejscowi inkwizytorzy bardzo nie lubili, jeśli ktokolwiek wtrącał się w ich sprawy, a niepisany kodeks mówił, że bez polecenia biskupa staramy się nie wchodzić nikomu w drogę. I bardzo słusznie. Mamy dość wrogów na całym świecie, by jeszcze tworzyć sobie następnych, we własnym gronie. Ale przecież i u nas trafiały się parszywe owce, które należało eliminować. Lecz to nie było rolą waszego uniżonego sługi, a od tych, którzy się tym zajmowali, wolelibyście się trzymać z daleka. Przypomniałem sobie Mariusa von Bohenwalda – łowcę heretyków I zrobiło mi się zimno. Choć zwykle nie mam strachliwego serca, a Mariusa mogłem wspominać przecież tylko z wdzięc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin