Cecil Scott Forester - Cykl Powieści Hornblowerowskie 01 - Pan midszypmen Hornblower.rtf

(1334 KB) Pobierz
Rozdział pierwszy

 

C.S. Forester

 

 

 

Pan midszypmen Hornblower

 

 

 

(Mr Midshipman Hornblower)

 

 

 

 

 

 

Przełożyła: Henryka Stępień

 

 


Rozdział pierwszy

Równe szanse

 

Styczniowy sztorm przewalał się z łoskotem po Kanale niosąc w swym łonie szkwały; grube krople bębniły głoś­no o nieprzemakalne okrycia oficerów i marynarzy, których obowiązki służbowe trzymały na pokładzie. Wichura dęła już od jakiegoś czasu tak, że nawet na osłoniętych wodach Spithead[1] okręt wojenny jeździł niespokojnie na kotwi­cach, trochę kołysząc się wzdłużnie na zbitej fali i szar­piąc nagłymi ruchami napięte liny. Od brzegu szła ku niemu łódź z dwiema mocnej budowy niewiastami u wio­seł, tańcząc jak szalona na stromych drobnych fa­lach i od czasu do czasu ryjąc w którejś dziobem, aż bryz­gi wody leciały na rufę. Wioślarka na dziobie znała się na swojej robocie. Rzucając krótkie spojrzenia przez ra­mię nie tylko utrzymywała łódkę na kursie, ale kierowała ją dziobem pod najgorsze fale, aby zapobiec wywróceniu. Łódź przeszła powoli wzdłuż prawej burty “Justiniana”, a gdy podchodziła do ławy wantowej grotmasztu, obwołał ją służbowy midszypmen[2].

-Aye, aye[3] -dobiegła odpowiedź wyrzucona z sil­nych płuc drugiej wioślarki. Nie wiadomo czemu w języku marynarskim ten okrzyk od wieków oznaczał, że w łodzi jest oficer - pewnie to była ta skurczona postać na ławce rufowej, przypominająca kupę zużytych lin, na którą narzucono plandekę.

Tyle tylko potrafił dojrzeć pan Masters, oficer służbowy, ukryty po zawietrznej za pachołami stermasztu, zanim łódka, posłuszna nakazowi pełniącego służbę midszypmena, podeszła do ławy wantowej i znikła mu z oczu. Nastąpiła długa przerwa - widocznie oficer miał pewne trudności z wchodzeniem po burcie. Wreszcie łódka znowu pojawiła się w polu widzenia Mastersa; niewiasty odbiły i postawiły mały żagielek lugrowy, pod którym łódź, teraz już bez pasażera, sunęła z powrotem ku Portsmouth, skacząc po falach jak sportowiec w biegu z przeszkodami. Gdy już się oddaliła, pan Masters uświadomił sobie, że ktoś zbliża się ku niemu pokładem rufowym w asyście służ­bowego midszypmena, który, wskazawszy gestem Master­sa, cofnął się ku ławie wantowej. Mastersowi włosy zdążyły posiwieć w służbie na morzu; miał szczęście dochrapać się rangi porucznika, a od dawna zdawał sobie sprawę, że nigdy nie awansuje na kapitana, lecz nie martwił się za bardzo tą myślą i znajdował rozrywkę w zgłębianiu charak­terów swoich współtowarzyszy.

Patrzył zatem uważnie na zbliżającą się postać. Był to kościsty młodzian, ledwie wychodzący z wieku chłopięce­go, nieco ponad średniego wzrostu, o stopach, których młodzieńczą długość w stosunku do całej postaci pod­kreślały przy szczupłości łydek wielkich rozmiarów półkamaszki. Widać było, że przybysz nie bardzo wie, co robić z rękami. Ubrany był w źle dopasowany mundur na wskroś przemoczony bryzgami fal; nad wysokim kołnierzem sterczała chuda szyja, a nad nią blada twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi. Blada twarz była rzadkością na okręcie wojennym, gdzie załoga szybko opalała się na ciemny mahoń; zapadłe policzki chłopca miały w dodatku odcień zielonkawy -niewątpliwie doznał on choroby morskiej płynąc tu na łodzi z lądu. W bladej twarzy tkwiła para ciemnych oczu, które przez kontrast wyglądały jak otwory wycięte w kartce papieru. Masters stwierdził z pew­nym zainteresowaniem, że chociaż ich właściciel przebył chorobę morską, oczy te rozglądały się czujnie, chłonąc wyraźnie nowe dla niego widoki. Ani choroba morska, ani onieśmielenie nie przytłumiły ciekawości i zainteresowa­nia, i pan Masters wybiegając swoim zwyczajem myślami w przód pomyślał, że tego chłopca cechuje przezorność i rozwaga i że już w tej chwili bada on swe nowe otoczenie, jak gdyby przygotowując się do tego, co go tu może spotkać. Tak mógł Daniel patrzeć na lwy, gdy wszedł po raz pierwszy do ich jaskini.

Ciemne oczy napotkały wzrok Mastersa i niezgrabna postać zatrzymała się. Przybysz podniósł nieśmiało dłoń do ronda ociekającego wodą kapelusza i otworzył usta, jakby chcąc coś powiedzieć, lecz zażenowany zamknął je bez słowa, by następnie zebrać się w sobie i zmusić do wyrzeczenia wyuczonej formułki.

- Stawiłem się na okręt, sir.

- Nazwisko? -zapytał Masters, daremnie czekając, by przybyły sam je podał.

- H-Horatio Hornblower, sir. Midszypmen -wyjąkał chłopiec.

- Doskonale, panie Hornblower -odrzekł Masters tak samo ceremonialnie. -Czy zabrał pan ze sobą swoje klamoty?

Hornblower nigdy dotąd nie słyszał tego określenia, lecz był na tyle przytomny, by sobie wydedukować jego znacze­nie.

- Moja skrzynka z rzeczami, sir. Jest... jest na dzio­bie, przy furcie wejściowej.

Hornblower wyrzekł to wszystko z ledwie dostrzegal­nym wahaniem; wiedział, że marynarze mówią na “dziobie” , zamiast “przedzie”, i ze przybył na okręt przez “furtę wejściową”, lecz zastosowanie tych słów samemu wymaga­ło odrobiny wysiłku.

- Dopilnuję, żeby ją zniesiono na dół - powiedział Masters - a i pan niech tam lepiej zejdzie. Kapitan jest na lądzie, a jego zastępca przykazał, żeby pod żadnym pozo­rem nie wzywać go przed ósmym dzwonem, radziłbym więc, panie Hornblower, skorzystać z tego i zrzucić z siebie mokre odzienie.

- Dobrze, sir - odparł Hornblower; w tej samej chwili spostrzegł, że użył niewłaściwego wyrażenia, wyczytał to z twarzy Mastersa, poprawił się więc (nie wierząc właś­ciwie, że ludzie naprawdę mówią w ten sposób gdziekol­wiek poza sceną), zanim Masters zdążył go skorygować. - Tak jest, sir - rzekł i przyłożył znowu dłoń do ronda kapelusza.

Masters odwzajemnił pozdrowienie i zwracając się do jednego z chłopców pokładowych dygocących za skąpą osłoną nadburcia rozkazał: - Chłopcze, zaprowadź pana Hornblowera do mesy midszypmenów.

- Tak jest, sir.

Hornblower poszedł za chłopcem ku dziobowi, w stro­nę głównego luku. Wystarczyłoby samej choroby morskiej, by chwiał się na nogach, lecz na tym krótkim odcinku potknął się dwukrotnie, w momencie gdy ostry poryw wiatru szarpnął “Justinianem”, naprężając liny kotwiczne. U wejścia do luku chłopiec ześliznął się w dół po trapie jak węgorz po skale; Hornblower zaczął schodzić bardzo ostrożnie i niepewnie w przymglone rejony dolnego po­kładu działowego, a potem w półmrok międzypokładów. W nozdrzach czuł zapachy równie dziwne i pomieszane jak dźwięki atakujące jego uszy. U stóp każdego trapu chłopiec czekał na niego ze słabo maskowaną niecierpliwością. Zeszli z ostatniego - Hornblower stracił już orientację i nie wiedział, czy był na dziobie, czy na rufie - i uczyniwszy kilka kroków znaleźli się w ciemnej wnęce, której mrok bardziej podkreślał, niż rozjaśniał, stoczek łojowy osadzony na kawałku blachy miedzianej na stole, wokół którego siedziało sześciu ludzi w koszulach z zawiniętymi rękawami. Chłopiec znikł, zostawiając Hornblowera, i upłynęła chwila, zanim mężczyzna z bokobrodami, zajmujący miej­sce u szczytu stołu, spojrzał w jego stronę.

- Odezwij się, ty zjawo - rzekł.

Hornblower poczuł, że ogarniają go mdłości - skutki podróży w łodzi nasiliły się w niewiarygodnym zaduchu i smrodzie międzypokładów. Było mu trudno mówić, a fakt, że nie wie, w jakie słowa ubrać to, co chce powiedzieć, jeszcze bardziej sprawę pogarszał.

- Nazywam się Hornblower, sir - wydusił wreszcie z siebie drżącym głosem.

- Cóż to za diabelny pech dla ciebie - odezwał się drugi przy stole, z absolutnym brakiem sympatii.

W tym momencie wiatr wyjący wokół okrętu zmienił nagle kierunek, przechylając “Justiniana” lekko na bok i obracając go, tak że znów naprężyły się liny. Hornblower miał wrażenie, że to świat zerwał się z uwięzi. Zatoczył się i chociaż drżał z zimna, pot ciekł mu po twarzy.

- Coś mi się zdaje - odezwał się ten z bokobrodami u szczytu stołu - że przybyłeś, żeby wsadzać nos w sprawy swoich zwierzchników. Jeszcze jeden głupawy nieuk zwala się na głowę, żeby zanudzać tych, co go będą musieli uczyć jego obowiązków. Spójrzcie tylko na niego - mówca gestem przywołał uwagę wszystkich przy stole - patrzcie na niego, powiadam wam. Oto najnowszy nędzny nabytek królewski. Ile ty masz lat?

- S-siedemnaście, sir - wyjąkał Hornblower.

- Siedemnaście! - niechęć w głosie mówiącego była aż za wyraźna. - Trzeba zaczynać w dwunastym roku życia, jeśli się chce w ogóle zostać marynarzem. Siedemnaście! A znasz ty różnicę między flagą a flaglinką?

Słowa te wzbudziły śmiech zebranych, a z tego, jak on brzmiał, Hornblower zorientował się, że czy powie “tak” czy “nie”, jednakowo zostanie wyśmiany. Spróbował od­powiedzieć wymijająco.

- To jest pierwsza rzecz, jakiej szukałbym w “Wiedzy okrętowej” Noriego - powiedział.

Okręt zatoczył się znowu i Hornblower chwycił się stołu.

- Panowie - zaczął patetycznie, zastanawiając się, jak wyrazić to, co chciał powiedzieć.

- Na Boga - zawołał ktoś od stołu - on ma chorobę morską!

- Chorobę morską w Spithead! - dorzucił ktoś inny tonem równie rozbawionym co pogardliwym.

Ale Hornblowerowi było już wszystko jedno; przez jakiś czas potem nie zdawał sobie sprawy, co się działo wokół niego. Było to spowodowane w równym chyba stopniu napięciem nerwowym ostatnich dni i jazdą w łodzi z lądu, co obłędnym miotaniem się “Justiniana” na kotwicy, lecz dla niego oznaczało, że od razu zyskał etykietkę midszypmena wymiotującego w Spithead, i nie było w tym nic dziwnego, że wzmogła ona jeszcze tak naturalne uczucie samotności i tęsknoty za domem trawiące go w ciągu tych dni, gdy ta część floty Kanału, której nie udało się skompletować załóg, stała na kotwicach po zawietrznej wyspy Wight. Godzina w hamaku, do którego wciągnął go mesowy, pozwoliła mu wrócić do siebie na tyle, by mógł zameldować się u pierwszego oficera. Po kilku dniach potrafił już poruszać się po okręcie, nie tracąc (jak mu się to zdarzało na początku) orientacji pod pokładami, kiedy to nie wiedział, czy stoi twarzą do dziobu, czy rufy. W tym okresie oblicza kolegów oficerów przestały być dla niego zamazanymi plamami i zaczął je rozróżniać. Sporo go kosztowało, by nauczyć się, jakie stanowiska są pod jego pieczą, gdy na okręcie jest zarządzony alarm bojowy, kiedy on sam ma wachty i kiedy załoga jest wzywana do stawia­nia czy zwijania żagli. Na tyle już się orientował w swojej nowej egzystencji, by sobie uświadomić, że mogła być gorsza - że los mógł rzucić go na pokład okrętu z rozka­zem natychmiastowego wyjścia w morze, zamiast stania na kotwicy. Ale marne to było zadośćuczynienie; czuł się samotny i nieszczęśliwy. Już sama jego nieśmiałość wy­starczała, aby znacznie opóźnić nawiązanie przyjaźni, a na domiar tego wszyscy z mesy midszypmenów na “Justinianie” byli znacznie starsi od niego; podstarzali oficero­wie niższych rang, rekrutujący się z floty handlowej, i midszypmeni dobrze po dwudziestce, którym czy to z braku poparcia, czy niezdania koniecznego egzaminu nie udało się uzyskać stopnia porucznika. Po pierwszym okre­sie, kiedy ich trochę śmieszył, a trochę zaciekawiał, zaczęli go ignorować, a on był zadowolony z takiego obrotu rze­czy, rad, że może skryć się w swej skorupie i nie zwracać na siebie niczyjej uwagi.

Co się tyczy “Justiniana”, nie był to przyjemny okręt w czasie tych ponurych dni styczniowych. Kapitan Keene

- to właśnie wtedy, gdy przybył on na pokład, Hornblower po raz pierwszy ujrzał pompę i ceremoniał otaczający dowódcę liniowca - był chorym człowiekiem, o naturze melancholika. Nie cieszył się sławą, jaka niektórym do­wódcom pozwalała ściągać na swe okręty tłumy zapalo­nych ochotników, był też pozbawiony tego rodzaju oso­bowości, która czyniłaby entuzjastów z tych ponurych, znękanych ludzi, dzień po dniu przywożonych dla skom­pletowania załogi przez oddziały werbujące siłą do mary­narki. Oficerowie widywali go rzadko i bez entuzjazmu. Wezwany do kajuty kapitana na pierwszą rozmowę Hornblower nie odniósł zbyt silnego wrażenia - przy stole zarzuconym papierami siedział mężczyzna w średnim wieku, z policzkami zapadłymi i pożółkłymi od długo­trwałej choroby.

- Panie Hornblower - przemówił urzędowym tonem - miło mi powitać pana na pokładzie mego okrętu.

- Tak, sir - odrzekł Hornblower - odpowiedź ta wydała mu się właściwsza na tę okoliczność niż “tak jest, sir”, a od oficerów najniższej rangi we wszelkich okolicz­nościach oczekiwano, że wypowiedzą albo jedną formułkę, albo drugą.

- Pan ma - chwileczkę, niech zobaczę - siedemnaście lat? - Kapitan Keene wziął do rąk papier, który najpraw­dopodobniej opisywał przebieg krótkiej kariery służbowej Hornblowera.

- Tak, sir.

- 4 lipiec 1776 - zadumał się Keene, odczytując datę urodzenia Hornblowera. - Pięć lat przed dniem, w którym otrzymałem stanowisko dowódcy okrętu. Byłem od sześciu lat porucznikiem, gdy pan przyszedł na świat.

- Tak, sir - powtórzył Hornblower; moment nie wydawał się stosowny do jakichkolwiek uwag.

- Syn lekarza - trzeba było wybrać sobie lorda na ojca, jeśli pan chce zrobić karierę.

- Tak, sir.

- A jak z pańskim wykształceniem?

- Byłem w liceum klasycznym, sir.

- A więc potrafi pan rozbierać zarówno Ksenofonta, jak i Cycerona?

- Tak, sir. Ale niezbyt dobrze, sir.

- Lepiej byłoby, gdyby pan miał jakie takie pojęcie o sinusach i cosinusach. I umiał przewidzieć szkwał na tyle wcześnie, aby zdążyć zwinąć bramsle. W marynarce wojennej nie mamy zastosowania dla ablatiwów ab­solutów.

- Tak, sir - odrzekł Hornblower.

Dopiero niedawno dowiedział się, co to bramsel, ale mógł powiedzieć kapitanowi, że w matematyce jest dosyć zaawansowany. Poniechał tego; instynkt i ostatnie do­świadczenia zalecały mu się nie spieszyć z informacjami, których się od niego nie żąda.

- No cóż, proszę słuchać rozkazów i uczyć się swo­ich obowiązków, a nic złego się panu nie stanie. To wszystko.

- Dziękuję, sir - powiedział Hornblower i wyszedł.

Wyglądało jednak, że z miejsca wszystko zaczęło iść inaczej, niż mu kapitan życzył. Już od następnego dnia źle się zaczęło dziać Hornblowerowi, mimo posłuszeństwa rozkazom i pilnej nauki obowiązków, a powodem stało się przybycie na okręt Johna Simpsona i objęcie przez niego stanowiska starszego mesy midszypmenów. Hornblower siedział w mesie z kolegami, gdy ujrzał go pierwszy raz. Krzepki, przystojny mężczyzna około trzydziestki wszedł i stanął, objąwszy ich spojrzeniem, jak Hornblower przed paru dniami.

- Halo! - odezwał się któryś niezbyt serdecznie.

- Cleveland, mój stary przyjacielu - powiedział przy­bysz - rusz no się z tego siedzenia. Mam zamiar znów zająć swoje miejsce u szczytu stołu.

- Ale...

- Powiedziałem, ruszaj się - powtórzył ostro Simpson.

Cleveland ustąpił z ociąganiem, a Simpson usiadł na jego miejscu i w odpowiedzi na zaciekawione spojrzenia ze­branych potoczył groźnym wzrokiem wokół stołu.

- Tak, moi mili bracia oficerowie - mówił. - Jestem z powrotem na łonie rodziny. I wcale mnie nie dziwi, że nikt się nie cieszy. Będziecie wszyscy jeszcze mniej zadowoleni, kiedy się do was zabiorę.

- A pański awans?... - zapytał ktoś odważniejszy.

- Mój awans? - Simpson pochylił się do przodu i bębniąc palcami w stół obrzucił spojrzeniem ciekawskich siedzących z obu stron stołu.

- Odpowiem na to pytanie ten jeden raz, a kto zapyta o to znowu, zapragnie, żeby się był wcale nie narodził. Komisja jajogłowych kapitanów nie raczyła mnie awan­sować. Uznała, że moje wiadomości z matematyki nie wystarczają, aby można było polegać na mnie jako na nawigatorze. I tak p.o. porucznik Simpson jest znowu panem midszypmenem Simpsonem, do waszych usług. I niech Pan ma litość nad waszymi duszyczkami.

W miarę jak czas upływał nie wyglądało na to, że Pan zna w ogóle takie uczucie jak litość, gdyż wraz z powrotem Simpsona życie w mesie midszypmenów zmieniło się w istny koszmar. Simpson musiał być zawsze pomysłowym tyranem, a teraz, rozgoryczony i poniżony niezdaniem egzaminu na samodzielne stanowisko, stał się jeszcze gorszy, w swoich pomysłach przechodząc samego siebie. Mógł być słaby w matematyce, ale był szatańsko prze­myślny w zamienianiu życia innych w piekło. Jako starszy w mesie miał z urzędu szeroki zakres władzy; jako czło­wiek o kąśliwym języku i chorobliwej żądzy szkodzenia rządziłby się tam, nawet gdyby “Justinian” miał rozsąd­nego i stanowczego zastępcę dowódcy, który by przywoły­wał go do porządku, a pan Clay nie posiadał żadnej z tych cech. Dwukrotnie midszypmeni zbuntowali się przeciwko arbitralnej władzy Simpsona i za każdym razem Simpson stłukł buntownika, okładając go do nieprzytomności swymi ogromnymi pięściami, z którymi miałby doskonałe wyniki na ringu. Ani razu Simpson nie miał na sobie śla­dów walki, natomiast widząc podbite oko i spuchnięte wargi jego przeciwnika, oburzony pierwszy oficer za karę posyłał biedaka na wierzchołek masztu czy narzucał mu jakiś nadprogramowy obowiązek. Mesa wrzała od bezsil­nej wściekłości. Nawet lizusy i pochlebcy - naturalnie było kilku takich wśród midszypmenów - nienawidzili tyrana.

Rzecz ciekawa, największe oburzenie budziły nie jego zwykłe poczynania - nakładanie haraczu na skrzynki z dobytkiem marynarskim w formie dostarczania mu czystych koszul, wybieranie sobie przy posiłkach najlep­szych kawałków mięsa czy nawet zabieranie tak pożąda­nych przydziałów alkoholu. To wszystko mogliby mu jeszcze wybaczyć jako rzecz zrozumiałą, gdyż sami robili­by tak samo, gdyby mieli władzę. Okazywał on jednak kapryśną arbitralność, przypominającą Hornblowerowi, który miał klasyczne wykształcenie, kaprysy cesarzy rzym­skich. Zmusił Clevelanda do zgolenia bokobrodów, z któ­rych chłopiec był niezwykle dumny; nakazał Hetherowi budzić Mackenziego co pół godziny, w nocy i w dzień, tak że żaden z nich nie mógł spać, a zawsze znalazł się lizus gotowy donieść, że Hether nie wykonał swego obowiązku. Podobnie jak u wszystkich innych rychło odkrył on słabe punkty i u Hornblowera. Wiedział, że jest nieśmiały. Początkowo bawiło go zmuszanie Hornblowera do recy­towania przed całą mesą urywków z “Elegii na wiejskim cmentarzu” Graya. Lizusy potrafiły zmusić Hornblowera do tego; Simpson kładł przed sobą pochwę od swego sztyletu, a lizusy otaczały ciasnym kołem Hornblowera, który zdawał sobie sprawę, że najmniejsze wahanie z jego strony spowoduje, iż zostanie rozciągnięty na stole i obity pochwą; uderzenia jej płaskimi bokami były bolesne, a kanty zadawały ból nie do wytrzymania, ale ból był niczym w porównaniu z głębokim poniżeniem.

Udręka stała się jeszcze gorsza, gdy Simpson wymyślił coś, co trafnie nazwał “postępowaniem śledczym”, w cza­sie którego Hornblower był poddawany powolnemu i systematycznemu przesłuchiwaniu na temat jego życia w do­mu rodzinnym i przeżyć okresu chłopięcego. Na każde pytanie trzeba było dać odpowiedź, pod groźbą użycia pochwy sztyletu; Hornblower mógł odpowiadać wymija­jąco, lecz jakąś odpowiedź dać musiał i wcześniej czy później bezlitosne badanie wydobywało z niego zwykłe przyznanie się, kwitowane wybuchem śmiechu słuchaczy. Bóg świadkiem, że w samotnym dzieciństwie Hornblowera nie było nic, czego mógłby się wstydzić, lecz chłopcy to dziwne stworzenia, szczególnie ci nieśmiali, jak Horn­blower, co wstydzą się rzeczy, którymi nikt inny nie zaprzątałby sobie w ogóle głowy. Z tej ciężkiej próby wychodził zgnębiony i pełen obrzydzenia. Ktoś mniej se­rio znalazłby wyjście z trudnego położenia, robiąc błazna z siebie i zdobywając poklask wszystkich w ten sposób, lecz siedemnastoletni Hornblower zbyt poważnie traktował własną osobę, by robić z siebie błazna. Musiał znosić prześladowania, doświadczając całej głębi niedoli, jaką można odczuwać tylko w tak młodym wieku. Nie zapłakał nigdy w czyjejś obecności, lecz nocą nieraz ronił gorzkie łzy siedemnastolatka. Myślał często o śmierci; przycho­dziło mu nawet do głowy, by zdezerterować lecz zdawał sobie sprawę, że dezercja miałaby dla niego skutki znacz­nie gorsze niż śmierć. A wówczas myślami znów zwracał się do śmierci, napawając się wyobrażeniami o samobójst­wie. Pozbawiony przyjaciół traktowany z okrutną brutal­nością i samotny, jak tylko chłopiec - szczególnie bardzo skryty chłopiec - może być między mężczyznami - zaczął pragnąć śmierci. Coraz częściej myślał, by położyć temu kres w sposób możliwie najłatwiejszy, lecz taił ten zamiar w głębi swej samotnej duszy.

Gdyby tylko okręt znalazł się na morzu, nawał roboty wybiłby im wszystkim figle z głowy, a nawet i w czasie postoju na kotwicy energiczny dowódca i jego zastępca mogliby znaleźć dość zajęć dla całej załogi, by nie dopusz­czać do głupstw, lecz pech Hornblowera sprawił, że “Justinian” stał na kotwicy przez cały fatalny styczeń 1794 roku pod dowództwem chorego kapitana i niedołężnego pierwszego oficera. Nawet jeśli czasem któryś z nich zmuszony był zadziałać, ich reakcja często obracała się przeciw­ko Hornblowerowi. Pewnego razu, gdy oficer nawigacyjny, pan Bowles, miał wykład z nawigacji dla swoich zastępców i midszypmenów, nieszczęsnym trafem nadszedł przypad­kowo dowódca okrętu i rzucił okiem na zadania, które słuchacze mieli rozwiązać. Choroba uczyniła Keene'a złoś­liwym, a ponadto nie lubił Simpsona. Spojrzał na jego kartkę i zachichotał sarkastycznie.

- Cieszmy się wszyscy pospołu - powiedział - al­bowiem odkryte zostały wreszcie źródła Nilu.

- Przepraszam, sir? - rzekł Simpson.

- O ile mogę się zorientować z tych bazgrołów - mówił Keene - okręt pański, panie Simpson, znajduje się w Af­ryce Środkowej. Zobaczmy więc, jakie jeszcze terrae incognitae zostały udostępnione przez innych nieustraszo­nych badaczy z tej grupy.

To musiał być Los - przypadek tak dramatyczny, że wyglądał raczej na grę wyobraźni niż na zdarzenie z życia realnego; Hornblower wiedział, co się stanie już w chwili, gdy wśród kartek zebranych przez Keene'a znalazła się i jego praca. Jego wynik był jedynym wynikiem prawid­łowym: wszyscy inni dodali poprawkę na refrakcję, zamiast ją odjąć, lub wykonali źle mnożenie czy też, jak Simpson, sknocili całe zadanie.

- Gratulacje, panie Hornblower - przemówił Keene. - Powinien pan być dumny z tego, że wśród tej gro­mady intelektualnych gigantów jest pan jedynym, któremu się udało dać prawidłową odpowiedź. Ma pan chyba połowę lat Simpsona. Jeśli dochodząc do jego obecnego wieku podwoi pan swoje osiągnięcia, zostawi pan nas wszystkich daleko za sobą. Panie Bowles, proszę łaskawie dopilnować, by pan Simpson bardziej się przyłożył do matematyki.

Rzekłszy te słowa kapitan odszedł międzypokładem potykającym się krokiem człowieka śmiertelnie chorego, a Hornblower siedział ze spuszczonymi oczyma, niezdolny napotkać wlepionych w niego spojrzeń, wiedząc aż za dobrze, co one wróżą. Zapragnął śmierci w owej chwili, tej nocy modlił się nawet o nią.

Po dwóch dniach Hornblower znalazł się na brzegu jako podkomendny Simpsona. Obaj midszypmeni mieli ze sobą oddział marynarzy wysadzony na ląd dla wzięcia udziału, wraz z podobnymi grupami z innych okrętów eskadry, w łapaniu mężczyzn do służby na morzu. Wkrótce miał przybyć konwój zachodnioindyjski i większość załóg zostanie wzięta siłą na okręty marynarki wojennej już w momencie wpłynięcia konwoju do Kanału, a reszta, pozostawiona dla doprowadzenia statków do kotwicowiska, ucieknie potem na ląd, używając wszelkich sposo­bów, by zatrzeć ślady za sobą i znaleźć bezpieczną kryjów­kę. Zadaniem oddziałów było odciąć im wszystkim drogę ucieczki, stwarzając kordon wzdłuż całej długości nabrze­ży. Lecz nie było jeszcze sygnału o nadpływaniu konwoju, a przygotowania zostały już zakończone.

- Wszystko w porządeczku - rzekł Simpson.

Niezwykłe to było dla niego odezwanie, ale też znajdował się w niecodziennych warunkach. Siedział w fotelu w tyl­nym pokoju “Gospody pod...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin