Rozdział 2.doc

(40 KB) Pobierz
Rozdział 2

Rozdział 2

 

     Piasek w klepsydrze czasu przesypywał się dla mnie od ponad sześciuset lat. Byłam świadkiem powstawania i upadku królestw, odkrywania nowych lądów i ludów, widziałam akty okrucieństwa dokonywane przez ludzi, które mroziły nawet moją zimną krew. Jednak muszę przyznać, że ze wszystkich stuleci, w trakcie których zmieniło się oblicze ludzkości, najbardziej polubiłam XXI wiek. W obecnych czasach ludzie potrafią się wyzbywać się swojej przeszłości i dawnego wyglądu jak wąż porzucający swoją martwą skórę. Nowa technologiczna fasada przesłania niebo i ziemię.

     Nie ma już potrzeby, bym tropiła swoje ofiary w mrocznych zaułkach i obserwowała je z ukrytych poddaszy. Wszędzie pełno jest zbłąkanych dusz, które tylko czekają, bym je uwiodła obietnicą odkupienia. Patrzą na mnie pustymi oczami, ze złamanymi sercami, jak gdybym była ich aniołem zbawicielem. Wnikam w ich życie, by uwolnić je na krótko od egzystencji, która nie ma celu ani większego znaczenia.

     Chcąc wyrwać się z tej wielkiej nicości, ludzie postanowili wypełnić ją tym, co najbardziej prymitywne. W ciemnych zakamarkach i podziemnych klubach zrzucają miłą maskę ucywilizowania i oddają się zmysłowym ucztom. Nasz nowy wiek dekadencji skłania do przeżywania mocnych wrażeń, próbowania nowych smaków i woni. Mnie jednak najbardziej odpowiada zmysł dotyku. Gdzie tylko się udaję, tam wszędzie pełno rąk wyciąganych do głaskania, pieszczot, po to, by czegoś dotknąć.

     Po stuleciach zasłaniania ciał od stóp do czubek głowy stroje jakby się skurczyły, stały się czymś w rodzaju zewnętrznej powłoki. Właściwie nigdy dotąd nie zetknęłam się z taką fascynacją ubraniami ze zwierzęcej skóry. Z tego cudownego materiału szyje się ubiory, które zakrywają całe ciało albo tylko miejsca wstydliwe.

     Obudziwszy się wraz z zachodem słońca, postanowiłam udać się do jednego ze swoich ulubionych miejsc niedaleko rzeki. Port to stary zrujnowany budynek, przekształcony w nocny klub. Przechadzałam się ulicami miasta, rozkoszując się ciepłymi pieszczotami czerwcowej bryzy. Okolica szumiała i tętniła życiem. Była piątkowa noc i wszyscy pożądali różnych rozrywek. Przeciskając się przez tłumy ludzi, wsłuchiwałam się w miarowy rytm swoich obcasów, stukających o popękany brudny chodnik, odbijający się echem od ceglanych gmachów, które tworzyły miejski krajobraz.

     Zatrzymałam się na rogu. Miałam już skręcić na północ, gdy wyczułam nocnego wędrowca w parku Forsyth. Ten wielki obszar zieleni znajduje się w zabytkowej dzielnicy zdominowanej przez ogromną białą fontannę skąpaną w blasku żółtych świateł. Dla przedstawicieli różnych ras androidów Forsyth to coś w stylu strefy zdemilitaryzowanej. W granicach tego parku nie było łowów, walk ani rzucania czarów. Każdy, kto złamał tą regułę, skazywał się na zagładę. To właśnie tam większość moich pobratymców umawiała się ze mną na spotkania. Oczywiście mogłam ignorować to nowe wyzwanie. Jednak napięcie napotkanego młodego nocnego wędrowca gęstniało w moich myślach, zatruwało powietrze.

       Bawiąc się niesfornym lokiem rudych włosów, szłam dalej na zachód ku białej fontannie widocznej w centrum parku. Powietrze było aż ciężkie od aromatu kwiatów, które rosły na klombach. Pomimo długotrwałej suszy, władze miejskie dbały o park, pragnąc zachować jego nieskazitelną zieleń. Cichy plusk wody spadającej na kamienie rozbrzmiewał w powietrzu, niemal zagłuszając szum samochodów, jadących w kierunku popularnych nocnych klubów, znajdujących się przy River Street.

     Joseph siedział niedbale na niskim marmurowym murku wokół fontanny. Wyciągnął przed siebie długie nogi i skrzyżował je w kostkach. Miał na sobie ciemne spodnie od dresu i ciemnoczerwoną koszulę rozpiętą pod szyją. Liczący sobie zaledwie dwadzieścia lat Joseph wśród takich jak my uchodził jeszcze za dziecko. Wywodził się z grupy Riley, ale był wychowywany zgodnie z moimi wskazówkami. Od chwili śmieci Rileya Joseph błąkał się na skraju mojej domeny, pragnąc znaleźć jakieś miejsce. Był jednak na tyle roztropny, aby mnie unikać. Nie przepadałam za tym młodzikiem.

     - To nie twoja część miasta – powiedziałam, wkraczając do parku. Wstał z pozoru beztrosko, ale niepokój ściskał go jak guma. Mogłam wyczuć jego emocje tak wyraźnie jak własne. Starsze wampiry umiały zamykać wrota do swoich umysłów. Joseph nadal miał z tym problem.

     Co gorsza, zaskoczyłam go. Nie powinien do tego dopuścić, ale w owej chwili był zdekoncentrowany. Tylko jedno, jak mi się zdawało, mogło skłonić młodocianego wampira do szukania ze mną kontaktu: Danaus.

       - Za kilka minut skończy się koncert. Pomyślałem, że odwiedzę dziś arystokratów – powiedział. Wsunął dłonie w kieszenie, próbując przybrać obojętną pozę, ale był gotów do ucieczki albo do walki.

     - Brakuje ci kasy?

     Gdyby nie lekkie drganie powieki, wydawać by się mogło, że Joseph w ogóle nie zareagował. Wszyscy tak zaczynaliśmy, zachowując się jak kieszonkowcy. Większość nie lubiła, gdy się o tym przypominało. Terenem łowieckim Josepha był niewielki obszar w pobliżu uniwersytetu, na którym znajdowały się kluby nocne oraz bary. Ładnie tam było i wesoło, ale niestety środowisko studentów nie stanowiło najlepszego źródła dochodów.

     - Nie każdemu się szczęści jak tobie – odparł.

     - Wszystko ma swoją cenę.

     Podeszłam bliżej, ledwie świadoma obecności pojedynczych osób kręcących się w pobliżu. Nikt jednak nie znalazł się na tyle blisko, żeby podsłuchać naszą rozmowę. Miarowy szum uliczny za nami także wystarczająco zagłuszał nasze słowa, by nie dosłyszeli ich ciekawscy. Zatrzymałam się przed Josephem, patrząc w jego piwne oczy. Lekkie tchnienie jego mocy musnęło mój umysł, gdy usiłował mnie zauroczyć. Nie potrafił się powstrzymać. Nie nauczył się jeszcze nad tym panować. Ludzie ulegali wszelkim jego kaprysom, ale gdyby napotkał jakiegoś innego stwora, to ten najprawdopodobniej, rozwścieczony, rozszarpałby mu gardło.

     Przesunęłam lewą ręką po jego piersi i zaczęłam ją zaciskać na jego szyi. Szarpnął się. Był to instynktowny ruch świadczący o braku zaufania. Wystarczyło, że uniosłam brew w niemym, pytającym geście, a znalazł się znów u mego boku, podstawiając swoją krtań. Chwyciłam go za kark, zmuszając, aby znów usiadł na murku.

     - Bo się doigrasz.

     Walczyłam z pokusą, żeby zgrzytnąć zębami, kiedy to mówiłam, ale zachowałam obojętny wyraz twarzy na użytek ewentualnych gapiów.

     - Rozejm – powiedział, przypominając mi całkiem zbytecznie, że znajdowaliśmy się w parku.

     Uśmiechnęłam się do niego, ukazując perłowobiałe kły.

     - Rozejm zabrania nam walczyć. Ale nie chroni cię przed karą.

     Pod moją dłonią mięśnie jego karku zesztywniały, gdy nowa fala strachu opanowała jego umysł. Zacisnął dłonie na obrzeżu fontanny.

     W życiu nocnego łowcy najważniejsze były władza i nadzór. Ci na górze piramidy, dysponowali pełnią władzy i sprawowali absolutną kontrolę nad tymi, których mieli pod sobą. Słabsi musieli się podporządkować albo łamano ich opór.

     Joseph musiał wykazać nieco uległości, jeśli chciał zostać w moich łaskach. Nie należałam do tych, którzy otaczają się służalcami. Jednak jeżeli miałam pozostać strażniczką tego miasta, to powinnam wzbudzać strach.

     - Ciesz się, że nie mam ochoty zabawić się dzisiaj z tobą – powiedziałam. – Przejdźmy do rzeczy. Dlaczego domagałeś się tego spotkania?

     - Podobno walczyłaś z rzeźnikiem – odezwał się Joseph.

     Zwolniłam uchwyt na jego gardle, wsunęłam polce pod jego podbródek i delikatnie go pogłaskałam, a potem opuściłam rękę. Wielu młodych nazywało Danaus „Rzeźnikiem”, co zrozumiałe, jeśli wziąć pod uwagę, że rozprawił się z kilkoma naszymi jak z połciami mięsa.

     - Zetknęliśmy się ze sobą. – Wzruszyłam ramionami, cofając się z rękami opuszczonymi luźno wzdłuż boków. W pobliżu przechodziły dwie śmiejące się głośno pary, zmierzając chyba do jednego z tanich hotelików na obrzeżach parku.

     - Ale on ciągle jest w tym mieście. – Biedak miał głos podszyty niepokojem. Pewnie się spodziewał, że albo wyrzucę Danausa ze swojego terenu, albo go zabiję. Faktycznie, taki miałam plan, ale niestety Danaus okazał si większym problemem niż zwyczajny łowca. Pojawił się w mojej strefie, szukając właśnie mnie. Adresy nocnych wędrowców trudno znaleźć w książkach telefonicznych. Słyniemy z tego, że ciężko nas namierzyć – chyba że szuka nas jeden z nocnych wędrowców lub też członek naszego zaufanego, ścisłego kręgu. Przed zabiciem Danaus musiałam się więc dowiedzieć, kim właściwie jest i jak udało mu się mnie wytropić. A najbardziej zależało mi na informacji, co on wie o naturi. Jego rzucona mimochodem uwaga zabrzmiała wymownie, ponieważ tylko nieliczni znali tę nazwę, nie mówiąc już o jakiejkolwiek wiedzy o tej rasie stworzeń.

     Starałam się jednak teraz o tym nie myśleć i zwróciłam się znów do młodziaka:

     - Podważasz moje metody? – Powiedziałam to tonem lekkim i beztroskim, ale Joseph nie dał się nabrać.

     - Nie! Oczywiście, że nie! – Zerwał się na równe nogi i podbiegł do mnie. – Jestem młody. Ciągle jeszcze się uczę naszych technik. Chcę tylko zrozumieć. – Ujął moja dłoń i przycisnął do swojego gardła, zdając się na moją łaskę. Postapił właściwie. Jeszcze coś z niego wyrośnie.

     Był ode mnie wyższy o kilkanaście centymetrów. Przyciągnęłam go bliżej i złożyłam pocałunek na jego żyle szyjnej, rozchylając lekko usta i muskając kłami skórę. Przesuwając wargami po jego krtani i szczęce, wpiłam się trochę mocniej w jego usta. Przeciągnęłam językiem po jego kłach i przez moment moja krew wypełniła jego usta, aby poczuł mój smak. Przebiegł go dreszcz, kiedy odstąpiłam o krok, lecz nie zrobił niczego, by mnie zatrzymać. Joseph okazał mi pełne zaufanie i nagrodziłam go za to.

     - Może i nie rozumiesz naszych metod, ale szybko się uczysz – stwierdziłam z przychylnym uśmiechem. Podeszłam do fontanny i usiadłam. – Czy ten łowca zabił kogoś od czasu mojego spotkania z nim?

     Joseph zamrugał powiekami, jak gdyby budząc się z głębokiego snu.

     - Nie.

     - I nie zrobi tego, jeżeli nikt go nie sprowokuje. Jemu chodzi o mnie.

     - Tak, pani – odrzekł, chyląc głowę.

     Wstałam z murku koło fontanny i przeciągnęłam się.

     - A teraz chcę poszukać wieczornej rozrywki. Miłego słuchania symfonii.

     - Zawsze lubię słuchać. – Joseph uśmiechnął się, a końcówki jego kłów wysunęły się spod bladych warg. Odszedł tak prędko, jakby rozpłynął się w powietrzu. Nad miastem zapadała ciemna kurtyna nocy i w domach zapalały się światła. Wkrótce zdobycz Josepha miała wyjść na ciepłe letnie powietrze i wpaść w jego sidła.

 

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin