Rozdział 8.doc

(83 KB) Pobierz
Rozdział 8

Rozdział 8

 

Czarna limuzyna zatrzymała się na rogu tuż po dziesiątej wieczorem. Znajdowaliśmy się w dzielnicy, którą na­zywałam teatralną, choć działał tu tylko teatr Johnny'ego Mercera. Mieścił się on w wielkim gmachu z wysokim łukowym frontonem, który przylegał do budynku Civic Center Arena. W pięknych parkach rosły tu wysokie dęby pokryte porostami zwanymi hiszpańskim mchem.

Obok znajdowała się enklawa japiszonów. Wszyscy szpanerzy pokazywali się w tej okolicy. A łowca wyróżniał się wśród nich jak brudny uliczny włóczęga.

Nie zależało mi na tym, aby tak bardzo się odznaczał, jednak nie chciałam też, by wtapiał się zbytnio w otoczenie. Róg ulic Hulla i Jeffersona znajdował się w pobliżu zabytko­wej dzielnicy, a wszyscy wiedzieli, gdzie jest Civic Center. Odszukanie tego budynku nie powinno nastręczyć mu trud­ności. Głównie na tym mi zależało.

Danaus stał na rogu, poza światłem ulicznej latarni, wciąż w swoim czarnym skórzanym płaszczu. Tylko pod nim mógł ukryć cały swój arsenał. Czarny worek marynar­ski leżał u jego stóp i miałam przeczucie, że znajdują się w nim nie tylko ciuchy na zmianę. Dobrze, że nie musiałam mu wyjawiać, iż wybieramy się w podróż. Oczywiście oboje wiedzieliśmy, że następna rytualna ofiara nie tutaj zostanie złożona. Należało się stąd ruszyć i doprowadzić do spotkania triady.

Z limuzyny wysiadł szofer i obszedł wóz, żeby otwo­rzyć Danausowi drzwi. Łowca zerknął na auto i na kierow­cę z nieufną miną.

- Pan Smith? - zapytał szofer, wskazując ręką wnętrze samochodu. Wcześniej poinformowałam go, że ma zabrać z rogu ulic Hulla i Jeffersona ciemnowłosego dżentelmena, niejakiego pana Smitha.

Powstrzymując śmiech, odezwałam się do Danausa z zaciemnionego wnętrza limuzyny.

- Wsiadaj, Danausie.

Kierowca wziął worek Danausa i umieścił go w bagaż­niku pod czujnym spojrzeniem jego właściciela. Kiedy zo­stał starannie zapakowany, Danaus wsiadł do auta i zajął miejsce naprzeciwko mnie.

Gdy usadowił się wygodnie na fotelu obitym miękką skórą, przyjrzał mi się uważnie. Zaśmiałam się, gdy jesz­cze bardziej ściągnął brwi. Każdy inny rozdziawiłby usta ze zdumienia, ale Danaus po mistrzowsku panował nad swoimi emocjami. Byłby z niego świetny nocny wędrowiec, jednak miałam wrażenie, że wampiryzm nie jest rzeczą dla niego.

Rozsiadłam się wygodnie, ubrana w luźne czarne spodnie i czarny blezer na ciemnofioletowej koszuli. Kaszta­nowe włosy starannie upięłam z tyłu głowy, odsłaniając wy­sokie kości policzkowe na bladej twarzy. Na nosie miałam okulary słoneczne z liliowymi szkłami. W trakcie naszych dwóch poprzednich spotkań ubrana byłam w swój typowy skórzany strój, dość skąpy zresztą. Tym razem musiałam załatwić formalności związane z podróżą przy pomocy swojej asystentki ze świata ludzi, a ona potrzebowała zapewnienia, że jej pracodawczyni to normalna kobieta interesu.

Danaus zmierzył mnie wekiem, a ja odruchowo pod­niosłam rękę, dotykając palcami blizny nad obojczykiem po prawej stronie szyi. Ukąszenie Barretta nie zagoiło się jeszcze od zeszłej nocy. Nocni wędrowcy rzadko miewali blizny, ale pojawiały się one czasami, gdy wampirowi bra­kowało krwi i odpoczynku, podczas tamtej walki straciłam zbyt dużo krwi, a po rozstaniu z Barrettem miałam już za mało czasu na łowy. Szramy na mojej szyi były pierwszymi bliznami, odkąd się odrodziłam, lecz prowadziłam takie ży­cie, że pewnie pojawią się następne.

- Panie Smith... – zaczęłam i urwałam. Walczyłam z pokusą, by się uśmiechnąć, odsłaniając kły. Po wydarze­niach z zeszłej nocy chciałam jakoś poprawić sobie nastrój. To moja asystentka, Charlotte Godwin podjęłam, wska­zując na drobną kobietę, która siedziała obok niego.

Charlotte wyciągnęła rękę na powitanie, ale Danaus tylko skinął jej głową i znowu zwrócił ku mnie swoje po­nure spojrzenie.

- Pani Godwin wysiądzie kilka przecznic dalej. Posta­nowiła pojechać z nami, żeby skłonić mnie do przejrzenia pewnych dokumentów.

- To dlatego, że tak trudno umówić się z panią na spo­tkanie, pani Jones - odparła Charlotte, szczupła brunetka o oczach koloru czekolady. Wypowiedziała te słowa z uroczym południowym akcentem. Miała na sobie zielonkawy kostium, wyglądała bardzo schludnie i profesjonalnie. Długimi palcami obejmowała plik papierów leżący na jej kolanach.

Danaus uniósł w zdziwieniu brwi, kiedy Charlotte zwróciła się do mnie po nazwisku. Było ono w oczywisty sposób zmyślone, nieprawdziwe.

Obojętnym machnięciem ręki próbowałam zignorować ten temat.

- To zupełnie zbyteczne. Sama pani świetnie sobie ze wszystkim radzi.

- Jednak inwestorzy bardzo chcą wiedzieć, dlaczego nie aprobuje pani tej ekspedycji geologicznej do Peru – odparła Charlotte.

- Chcieliby przekopać całą Świętą Dolinę, a ja do tego nie dopuszczę. Jeżeli zamierzają pocić się w słońcu, niech wybiorą jakiś inny kraj. Na przykład Chile – powiedzia­łam wyglądając przez okno, obserwowałam przemykające miasto, pełne barw i nocnych świateł. Wchodziłam w skład konsorcjum inwestorów kierującego firmą zajmującą się wydobyciem złota. Zarobiliśmy już mnóstwo pieniędzy, a teraz pozostali członkowie zarządu postanowili dotrzeć do serca dawnego państwa Inków. Zainteresowali się górami w okolicach Machu Picchu. Nie chciałam mieć z tym nic wspólnego.

- Nie będą zachwyceni. Cichy głos Charlotte zmącił moje przykre wspomnienia.

- Proszę im przekazać, żeby skontaktowali się bezpo­średnio ze mną.

Charlotte oderwała wzrok od moich oczu, zerkając po­nownie na stos papierów na swoich kolanach. Na szczęście dla niej limuzyna zatrzymała się na chodniku przed szere­giem biurowców w sercu śródmieścia. Charlotte prowadzi­ła biura w Savannah i w Charleston, w których panowała niepodzielnie, dopóki nie musiała kontaktować się ze mną.

Pewnie było to dla niej frustrujące. Miała własne asy­stentki i na co dzień podejmowała decyzje dotyczące wielu milionów dolarów. Pieniądze te należały głównie do mnie, choć zarządzała kilkoma innymi spółkami, z którymi mia­łam powiązania. A mimo to nadal musiała stawiać się na każde moje żądanie. Zeszłej nocy zadzwoniłam do niej o czwartej nad ranem ze swojego miejskiego domu, kiedy czekałam, aż Barrett oprzytomnieje, i zażądałam, aby zorganizowała mi dzisiejszą podróż. Wiedziałam, że Charlotte upora się z większością spraw do świtu. Bez względu na to, jak awansowała i ile zarabiała, wciąż pozostawała kimś w rodzaju mojej służącej.

Subtelna brunetka o bladoróżowej cerze uporządkowała dokumenty i zaczerpnęła głęboko powietrza.

- Życzę udanej podróży. Sama marzę o tym, żeby zobaczyć piramidy powiedziała jednym tchem.

- Dziękuję odrzekłam. – Skontaktuję się z panią za kilka dni w kwestii podróży.

Poderwała raptownie głowę i znów spojrzała mi w oczy.

- Powrotnej?

- Mam taką nadzieję. Odezwę się wkrótce. Kiwnęła głową i wyskoczyła z auta, kiedy kierowca otworzył jej drzwi. Mój cichy śmiech pomknął za nią na ulicę.

Danaus odczekał, aż szofer zamknie drzwi, i wtedy się odezwał:

- Ona nie wie?

- Nie, nie wie, kim jestem. Boi się tylko, żeby nie stra­cić pracy.

- Chyba chodzi o coś jeszcze.

- Naprawdę? - Rozparłam się na siedzeniu i wyciągnę­łam do przodu nogi, krzyżując je w kostkach. Zarzuciłam lewą rękę na oparcie fotela i zaczęłam powoli wyrysowywać palcem wskazującym na jego skórzanym obiciu sym­bol nieskończoności. Czego jeszcze może się bać?

- Utraty duszy.

Zaśmiałam się, wyzwalając swoje moce. Przypomi­nało to rozluźnienie mięśni po napinaniu ich przez dłu­gi czas. Starałam się trzymać swoje moce w ryzach, gdy Charlotte znajdowała się w pobliżu. Wprawdzie jako isto­ta ludzka nie była w stanie ich wyczuć, ale instynkt sa­mozachowawczy, typowy dla wszystkich ludzi, mógł coś wychwycić. Zrozumiałaby wtedy, że jest we mnie coś nadnaturalnego.

Danaus wzdrygnął się pod tą nieoczekiwaną falą mocy. Jako łowca czuł się dużo pewniej ze sztyletem w dłoni, ale nadal starał się zachowywać w sposób cywilizowany, tak jak wcześniej w obecności uroczej Charlotte. Gdy tylko szofer siadł ponownie za kierownicą, powściągnęłam swoje moce. Chociaż szklana przegroda tłumiła nasze słowa, nie stanowiłaby przeszkody dla tych sił.

Włączyliśmy się ponownie w ruch uliczny i skierowaliśmy na drogę prowadzącą za miasto. Widziałam przelotnie odblask rzeki, kiedy przejeżdżaliśmy przez duże skrzyżowania. Odkąd przebudziłam się tego wieczoru, od czasu do czasu rozglądałam się wokoło, roztaczając swoje moce tak daleko, jak tylko mogłam. Po zachodzie słońca wszystkie wilkołaki znalazły się w okolicznych wioskach, natomiast wszyscy nocni wędrowcy ściągnęli do miasta. Barrett zmie­nił nawet godziny pracy swojej restauracji, którą zamykano teraz przed zachodem słońca. Choć bardzo nie podobało się to zarówno im, jak i nam, nakreśliliśmy granice oddzie­lające nasze rasy. Po pokonaniu naturi Barrett i ja przystą­pimy do odbudowy wzajemnego zaufania między wilkoła­kami a wampirami.

- Wybieramy się do Egiptu? - zapytał Danaus.

- Miałam nadzieję, że pozostanie to niespodzianką. – Zamilkłam na chwilę, gdyż chciałam się przekonać, czy Danaus zażąda więcej informacji, ale okazał się bardzo cierpliwą istotą. Lecimy do Luksoru, z krótkim międzylądowaniem w Paryżu. Z Luksoru popłyniemy barką po Nilu do Asuanu.

- Szybciej byłoby samochodem, a w ogóle dlaczego nie polecimy wprost do Asuanu?

- To prawda. Kiwnęłam głową, spoglądając znowu na swoje niespokojne palce rysujące znak nieskończoności. – Podróżujesz jednak z wampirzycą, należy więc przestrzegać pewnych... rytuałów. Wkraczam na terytorium Starszyzny, gdzie powinnam przemieszczać się bez pośpiechu z należy­tym szacunkiem dla nich. Nikt nie udaje się wprost do sie­dziby Starszych. Byłaby to oznaka agresywnych zamiarów.

- Jak mi się zdaje, powiedziałaś, że Jabari nie żyje?

Szybko spojrzałam na twarz Danausa.

- A więc ty go nie zabiłeś. Powątpiewałam w te po­głoski.

- Byłem w Egipcie krótko i nie widziałem się z Jabarim.

Sięgające do ramion włosy przesłoniły jego policzek, rzucając cień na oczy.

- Nie wiem, czego się spodziewać – powiedziałam, wzruszając ramionami i wyglądając przez okno wozu. Po osiągnięciu przez nocnych wędrowców pewnego wieku niemal każdy ich gest nabierał wytworności. Jabari znik­nął. Nie szukałam go, ale sądzę, że mógł pozostawić pewne cenne informacje, na przykład dzienniki z opisem pieczęci i triady. Od tego trzeba zacząć. Należy jednak postępować ostrożnie. Jeżeli się pojawi, wolę nie utracić jego łask.

- Moja obecność nie będzie temu sprzyjała.

- Nie, nie będzie.

Nie miało sensu tłumaczenie mu, że w razie potrzeby zamierzam przekazać go Jabariemu lub Sabatowi. Niech wyciągną z niego odpowiednie informacje. Wprawdzie wo­lałabym to zrobić sama, ale nie miałam czasu do stracenia i musiałam pilnować własnych spraw. Moje terytorium za­częło się rozpadać.

Opuściłam wzrok i zobaczyłam, że nieświadomie za­częłam się bawić srebrną obrączką na serdecznym palcu. Był to podarunek od kochanka sprzed lat, z wygrawerowa­nymi ozdobami, które przypominały fale oceanu. Ten grec­ki wzorek przywoływał dawne wspomnienia.

Danaus nie podejmował rozmowy i wyglądał przez szy­bę. Zastanawiałam się, co dzieje się w jego głowie. Dobro­wolnie podążał do siedziby wrogów. Po co? Mógł się ulotnić po tym, jak pokazał mi tamte zdjęcia; pozostawić rozwiąza­nie całej sprawy nocnym wędrowcom. Naturalnie wątpiłam, żeby wierzył w to, iż sami damy sobie z tym radę. Żałowa­łam, że nie wiem, na ile rozumie powagę sytuacji. A jed­nak wszelkie moje pytania mogły dać temu łowcy wampirów cenny, śmiertelnie niebezpieczny wgląd w nasz świat.

Prostując nogi, rozparłam się na siedzeniu. Na razie nie miałam zamiaru się tym przejmować. Jeśli odnajdę Jabariego, on sobie z tym poradzi. A jeżeli go nie odszukam, In dotrę do Sadiry. Nie widziałam jej od czasów tamtej nocy w Machu Picchu i nie paliłam się zbytnio do ponownego spotkania z nią. Nasze relacje nigdy nie były najlepsze w trakcie stulecia, które spędziłyśmy razem. Ona chciała mnie kontrolować, ja dążyłam do niezależności, a tylko jedna z nas mogła postawić na swoim. W efekcie doszło do kilku ostrych starć, pozostały po nich urazy, których nawet pięć wieków nie zdołało zagoić.

- Napotkałeś naturi zeszłej nocy? spytałam, z tru­dem odpędzając od siebie myśli o swojej stwórczyni.

- Nie. A ty?

Zacisnęłam zęby tak mocno, aż poczułam tępy ból w szczęce. Zanim opuściłam Ciemnię, naliczono siedmiu zabitych nocnych wędrowców, sześć martwych wilkołaków i dziewięć ofiar spośród ludzi oraz tylko dwóch unicestwio­nych naturi. Co się stanie, kiedy naturi masowo powrócą do tego świata?

- Dwóch z nich napadło na Port, zabijając kilka osób. Później zjawili się w Ciemni. Zginęło tam kilku nocnych wędrowców i wilkołaków.

- Przykro mi.

- Tak... Zaskoczona jego słowami wypowiedzianymi poważnym tonem, znów na niego spojrzałam. Mnie też.

Dotarliśmy w milczeniu na niemal opustoszały pas star­towy oddalony od miasta o prawie pół godziny jazdy. Cze­kał tam na nas mój prywatny odrzutowiec, już zatankowany. Wolałam podróżować w taki sposób. Załadunek bagażu na pokład i rozładunek mógł się odbywać z dala od wścibskich oczu ludzi przebywających na wielkich lotniskach.

Limuzyna zatrzymała się kilka metrów od samolotu, a kierowca wyskoczył z wozu, nie gasząc silnika. Tej no­cy nie miał już więcej zleceń i wyczuwałam, jak mu pilno, żeby mieć to z głowy. Podwożenie dziwnych osób na od­ległe lotniska nie należało do jego codziennych obowiąz­ków. Otworzył mi drzwi i skłonił głowę, jak gdyby wyczu­wając moją moc i władzę. Uśmiechnęłam się i wsunęłam mu w dłoń pięćdziesięciodolarowy banknot; ceniłam do­brą obsługę. Zamyślony Danaus ruszył bez słowa za mną, a szofer zaczął pospiesznie przenosić nasze bagaże.

W odległości kilku kroków od limuzyny Danaus sięgnął po jeden z noży, które nosił przy boku. W uspokajającym geście położyłam mu dłoń na ramieniu i uśmiechnęłam się. Chodziło o to, że chwilę wcześniej dostrzegł dwóch po­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin