Rozdział 15.doc

(89 KB) Pobierz
Rozdział 15

Rozdział 15

 

Danaus był koło mnie. To pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy, gdy mój mózg powrócił do świadomości. Danaus znajdował się w tym samym pomieszczeniu, gdzieś blisko. Poruszyłam ręką, aby otworzyć trumnę. Moja dłoń natrafiła na grube aksamitne obicie. Raptownie otworzy­łam oczy, a przez zaciśnięte zęby wyrwało mi się warknię­cie. - Leżałam w wielkim łożu w luksusowej sypialni, gdzie stały ciężkie meble z ciemnego drewna, a grube kotary za­słaniały okna. Danaus siedział na fotelu przy drzwiach; rę­ce miał skrzyżowane na piersi. Wpatrywał się we mnie; jego czujny wzrok badał wyraz mojej twarzy, każde poruszenie mięśni. Otulony swoim całunem mocy siedział tam niczym jakiś strażnik, niechętnie spełniający swoją powinność.

- Dlaczego wyjęto mnie ze skrzyni?

Byłam zła na siebie i na tych, co mi towarzyszyli. Naj­wyraźniej zasnęłam w trumnie z otwartym wiekiem, nie zamknęłam się w niej od wewnątrz. Zostałam przeniesio­na na to łoże. Ktoś dotykał mnie, kiedy spałam. Wstrząs­nął mną zimny dreszcz strachu. Nikt dotąd mnie nie widy­wał za dnia; ani służący, ani ochroniarze. Nienawidziłam tej swojej całkowitej bezsilności w trakcie długich godzin dnia.

- Michael powiedział, że w domu nie sypiasz w trum­nie - stwierdził Danaus. - Dodał też, że krzyczałaś, kiedy przebudziłaś się zeszłej nocy.

- Dopadły mnie koszmary. - Wbiłam wzrok w delikat­ny wzorek na szalu, którym byłam okryta. Na szczęście te­go dnia nic mi się nie śniło. Spojrzałam na Danausa. - Kto mnie przeniósł?

- Ja - odrzekł, wytrzymując moje spojrzenie.

- Dlaczego?

- Chciałem widzieć, jak śpisz. - Nie odrywał oczu od mojej twarzy. Było w nim jakieś dziwne napięcie, które mnie krępowało. - Nawet się nie poruszyłaś. Przypomina­łaś zwłoki. - Gdy wypowiadał te słowa, jego wzrok stężał. Zupełnie jakby nie mógł pogodzić się z faktem, że jeszcze przed chwilą byłam zimna i sztywna, a teraz rozmawiałam z nim, siedząc na łóżku. - Potrafisz się budzić za dnia?

- Na razie nie. Kiedyś może opanuję tę sztukę. Staro­żytni sypiają mniej, ale wszyscy kładziemy się do snu, kie­dy słońce wschodzi o poranku. Wampiry to relikty dawnej wojny - wyjaśniłam.

- Jakiej wojny?

- Odwiecznej bitwy między słońcem a księżycem.

Danaus skinął głową i wstał z fotela, który odsunął na bok.

- Nie wyrządzam krzywdy bezbronnym istotom.

- Honorowy z ciebie łowca.

- Jeden z nielicznych. Spotkanie odbędzie się za godzi­nę - obwieścił, opuszczając pokój. Wpatrywałam się w za­mknięte drzwi, wyczuwając go, jak chodził po hotelowym apartamencie. Nie potrafiłam odczytać jego myśli, ale od­bierałam jego emocje. Złość i wzburzenie kipiały w jego piersi. Nie znał odpowiedzi na wiele pytań dotyczących mojej osoby. Spędził dużo lat na zabijaniu osobników mo­jej rasy, ale, jak sądzę, zaczynał powątpiewać w słuszność swojej życiowej drogi. Być może zaczął rozumieć, że nie je­steśmy bezmyślnymi zabójcami, i to go dręczyło.

Uśmiechając się, przeszłam do łazienki obok sypialni i puściłam wodę z prysznica. Może zdołam wykorzystać te wahania Danausa. Jeszcze nie wiedziałam w jaki sposób, ale warto spróbować. Cieszyłam się, że dysponuję choćby strzępami przydatnych informacji.

Zmywając z siebie warstwy zakrzepłej krwi i sadzy, nu­ciłam jakąś banalną melodyjkę, rada, że w końcu oczyści­łam się ze śladów po naturi. Wysuszywszy włosy, włożyłam czarne skórzane spodnie i jedwabną koszulę z długimi rę­kawami. Miała wyrazisty, błękitny kolor, prawie taki jak odcień oczu Danausa. Wprawdzie nie byłam pewna, czy przedstawiciel Temidy to zrozumie, ale miałam pewne pla­ny na ten wieczór. Na sam koniec nałożyłam prostokątne okulary słoneczne z niebieskimi szkłami. Stanęłam przed wielkim lustrem, oceniając własny wygląd. Pożywny posi­łek, długi sen i gorący prysznic dodały mi energii. Wreszcie dostrzegałam kres tej krętej drogi. Po krótkim spotkaniu z przedstawicielem Temidy miałam znaleźć Sadirę i wyszu­kać następcę Tabora. Potem zamierzałam wrócić do domu i znowu zacząć prowadzić własne życie.

Danaus nawet na mnie nie spojrzał, kiedy wychodzili­śmy z hotelu i wsiadaliśmy do taksówki. Milczeliśmy, jadąc przez miasto do dzielnicy Mayfair. Bywałam w Londynie na tyle często, by widzieć, jak się zmienia w ciągu wieków. Mayfair to teraz szpanerskie centrum światowych elit. Wysiadłam z taksówki i spojrzałam na piękny ceglany dom z kwiatami w skrzynkach na oknach. Nie tego się spodzie­wałam. Myślałam, że wylądujemy w gorszej części miasta, na tyłach jakiegoś podejrzanego baru albo zapuszczonego magazynu zamieszkanego przez szczury.

Naprzeciwko rozciągał się Grosvenor Square, ze swo­imi wiekowymi drzewami, sięgającym nocnego nieba. Wo­kół widziałam stare fasady domów i zarysy czarnych że­liwnych płotów oddzielających tutejszych mieszkańców od motłochu. Na rogach stały równie stare czarne lampy, a ich światło próbowało przedrzeć się przez mgłę, która już za­częła napływać znad Tamizy, gdy wraz z nastaniem nocy spadła temperatura powietrza.

Jakże bardzo to miasto różniło się od Savannah. Sta­ra Europa była cichsza, spokojniejsza, jak gdyby ponura historia tego kontynentu wymagała zachowania powagi i milczenia. Wydawało się wręcz, że w przeciwnym razie wy­łoni się z ciemności i zaatakuje mityczna kostucha. W Europie dłużej przetrwały stare baśnie i przesądy wplecione w prawdziwe historie, których świadkami były dawne wie­ki. Nowy Świat okazał się zupełnie inny, ze swoją krótszą pamięcią i szybszym tempem życia, które wciągało w swój wir wszystkich, nawet zjawy w rodzaju wampirów.

Wzruszyłam ramionami. Weszłam za Danausem na ga­nek domu, starając się nie zwracać uwagi na tę osobliwą atmosferę. Zbyt wiele czarów wisiało tu w powietrzu; za wiele starej magii było na tej nawiedzonej wyspie.

Zauważyłam, że Danaus nawet nie zapukał, tylko od razu wszedł do holu. Nie zatrzymując się, przeszedł prze­zeń do drzwi po lewej stronie schodów, które prowadziły na piętro.

Budynek ten był typowym angielskim miejskim domem, z lśniącymi drewnianymi podłogami i orientalnymi dywa­nami. Obrazy na ścianach przedstawiały sceny z polowań i ogrody na tle mrocznych lasów. Żadnych zdjęć członków rodziny i przyjaciół. Nie licząc nas, wyczułam tu obecność tylko jednej postaci - mężczyzny, bardzo podenerwowane­go. Nie potrafiłam powściągnąć uśmiechu, który rozchylił mi usta, odsłaniając kły. Danaus przystanął przed podwój­nymi drzwiami z mosiężną klamką i obejrzał się na mnie. Poczuł lekką falę mocy, za pomocą której przeczesywałam dom, i ściągnął brwi. Na szczęście był na tyle rozsądny, by mnie nie strofować.

Po otwarciu drzwi weszliśmy do jasno oświetlonej bi­blioteki. Mężczyzna siedzący za biurkiem aż podskoczył na ten odgłos, ale opanował się prędko. Był ubrany w ciem­nobrązowy garnitur, kremową koszulę z brunatnym, wzo­rzystym krawatem. Na ostrym, prostym nosie miał okulary w złotej oprawce.

Wybuchłam śmiechem. Roześmiałam się tak gwałtow­nie i donośnie, że aż oparłam się o ramię Danausa, przy­ciskając sobie dłoń do brzucha. Nie tego oczekiwałam. Stykając się wcześniej z Temidą, natrafiałam na łowców w rodzaju Danausa. Uznałam, że to grupa wyszkolonych zabójców - zimnych, wyrachowanych. A tymczasem ten zmieszany człowiek za biurkiem przypominał biblioteka­rza. Nie przestając się śmiać, zerkałam na niego kątem oka. Sapnął, gdy fala mocy podążająca za moim śmiechem, otar­ła się o niego niczym kot domagający się pieszczot. Pomy­ślałam, że nie powinien był jej poczuć, chyba że w jakiś sposób parał się czarami.

Wtedy przestałam się śmiać. Zupełnie jakbym urucho­miła niewidoczny przycisk. Dopiero co śmiech wypełniał ten pokój, a teraz nagle ucichł. Zapadła cisza, w której słychać było tylko świszczący oddech tamtego mężczyzny. Zerknę­łam na Danausa. Nie ściągnął brwi. Nie patrzył na mnie kar­cąco. Żadnych niemych ostrzeżeń. Jego twarz nie wyrażała niczego. Naturalnie przywołałby mnie do porządku, gdybym pozwalała sobie za wiele, ale na razie miałam wolną rękę.

- Dosyć tych gierek - oznajmiłam, wciąż wspierając się na Danausie. - Nie mamy czasu na taki cyrk. Gdzie ten twój przedstawiciel Temidy?

- Ja... Ja jestem z Temidy - wymamrotał tamten, nadal stojąc przy biurku i unosząc podbródek nieco wyżej.

- Nie mam zamiaru rozmawiać z księgowym.

- Od prawie dziesięciu lat jestem pełnoprawnym członkiem Temidy. - Pod wpływem rozdrażnienia jego głos nabrał mocy. Piwnymi oczami spojrzał przelotnie na Da­nausa, jakby chciał go skłonić do potwierdzenia tych słów, a po chwili znów wbił wzrok we mnie.

- Naprawdę? - Rozejrzałam się po pokoju. Ta biblio­teka była miła, przestronna, z sięgającymi sufitu półkami z ciemnego drewna na dwóch ścianach. Stojące lampy, z kloszami ozdobionymi frędzlami i paciorkami, strzegły czterech kątów, spędzając mrok w miejsca za kanapą i pod wielkie biurko po drugiej stronie pokoju. Pozostałe ściany miały ciemnozieloną barwę, podobnie jak perskie dywany wyściełające drewnianą posadzkę.

Wyszłam zza Danausa i zbliżyłam się do biurka. Usły­szałam za sobą, jak łowca siada na kraciastej kanapie sto­jącej pod ścianą.

Bibliotekarz nie cofnął się, gdy podeszłam bliżej.

- W jaki sposób służysz Temidzie?

- Jako badacz, podobnie jak większość członków Te­midy.

- Większość? - Obróciłam się nieco, aby spojrzeć na Danausa, który nie spuszczał ze mnie z oczu. - A Danaus? Miałam wrażenie, że wszyscy jesteście tacy jak on.

- Och, nie - odparł. Pokręcił przecząco głową, a ni­kły uśmiech pojawił się na jego wąskich ustach. - Danaus wchodzi w skład małej grupy egzekutorów działających w ramach Temidy.

- Czyli fachowców od mordowania - uściśliłam, a moje słowa uderzyły go w pierś niczym pejcz. Drgnął. Próbował cofnąć się o krok, ale w końcu opadł na krzesło. Pobladł, próbując znaleźć właściwe słowa. Spojrzał szybko na Da­nausa, jak gdyby szukał u niego wsparcia, ale tamten nawet się nie poruszył.

- Musimy się jakoś bronić - stwierdził w końcu biblio­tekarz.

- Zabijacie istoty, które nie stanowią dla was żadne­go zagrożenia - powiedziałam spokojnie. Przystanęłam przy jednym z krzeseł przed biurkiem, kładąc rękę na oparciu.

- A wy zabijacie ludzi! - odrzekł.

- Ludzie zabijają się na co dzień, żeby przetrwać. - Wzruszyłam ramionami i podeszłam jeszcze bliżej.

- Ale wy na nas żerujecie.

Uśmiechnęłam się przelotnie, gdy obraz Michaela prze­mknął przez moje myśli.

- Jeśli o mnie chodzi, to tylko na tych, którzy na to ze­zwalają.

- Jednak...

- W ciągu ostatnich dwóch dni pożywiła się co najmniej dwukrotnie. - Obecność Danausa i jego niski głos dawały gwarancję bezpieczeństwa w tym pokoju; pragnęłam wyco­fać się w jego cień. - Żaden z tamtych nie stracił życia.

- To niemożliwe! - powiedział mężczyzna, zrywając się na równe nogi i uderzając dłońmi w blat biurka. Jego oczy rozszerzyły się i błyszczały w jasnym świetle. - Po prostu nie widziałeś zwłok. Zostało w pełni udokumen­towane, że wampiry muszą zabijać swoje ofiary, aby pod­trzymywać własne życie. Do przetrwania nie tyle potrzeb­na im krew, co śmierć ofiar, która daje im moc.

Zaśmiałam się znowu, kręcąc głową. Brzmiało to tak, jakby cytował tekst z podręcznika.

- Od jak dawna zajmujesz się badaniami nad moją ra­są? - spytałam, ocierając łzę z kącika oka.

- Temida obserwuje wampiry od ponad trzech stuleci.

- A z iloma rozmawiałeś?

- Osobiście? Z żadnym. - Jego głos stracił na pewno­ści. Usiadł, wyraźnie poruszony. Ściągnął brwi ponad no­sem i zaciął usta w wąską kreskę. - Aż do teraz.

- A co z innymi?

- Nie rozmawiamy z wampirami. To... zbyt niebez­pieczne. Wy... zabijacie - powiedział, z trudem dobierając słowa.

Uśmiechnąwszy się znowu, obeszłam biurko i stanę­łam za nim. Obrócił się i spojrzał na mnie. Złożyłam ręce na oparciu krzesła i podparłam dłońmi podbródek. Strach, odczuwany przez tego człowieka, był tak silny i przytłaczający, że mogłam poznać jego smak. Przymknęłam oczy i zaczerpnęłam głęboko powietrza, by ten lęk owionął mnie niczym drogie perfumy.

- Tak więc postanowiliście zlikwidować moją rasę na podstawie mitów i fałszywych informacji.

- Ale... wy przecież zabijacie - powtórzył, jak gdyby była to odpowiedź na wszelkie wątpliwości.

- Wy także - wyszeptałam, wpatrując się głęboko w je­go oczy, zanim znów okrążyłam biurko i stanęłam przed nim. Podeszłam do Danausa, zdjęłam swoje ciemne oku­lary i zaczepiłam je o krawędź bluzki. Poczułam, że biblio­tekarz odprężył się trochę na krześle, gdy od niego ode­szłam. Usiadłam obok Danausa, kładąc mu jedną nogę na kolanach. Nie drgnął. Nie dotknął mnie, ale, co ważniej­sze, nie odepchnął od siebie. Nachyliłam się ku niemu, kła­dąc jedną rękę na jego piersi, a drugą na ramieniu. Kątem oka mogłam dostrzec, że tamten człowiek obserwował nas bacznie, a jego ściągnięte brwi świadczyły o wielkim zmie­szaniu, jakie odczuwał.

Na szczęście Danaus wcześniej się wykąpał i zmienił ubranie. Zmył z siebie odór naturi, a jego zapach znowu skojarzył mi się z ciepłą letnią bryzą muskającą białe grzy­wy śródziemnomorskich fal. Zgolił ciemną szczecinę i wyglądał tak, jakby zdołał przespać kilka godzin.

Pochyliłam się jeszcze bardziej i musnęłam lekko usta­mi ucho Danausa. Jego mięśnie się napięły.

- Czy Temida wie, co potrafisz? - zapytałam szeptem. Czułam, że jak wszyscy ma coś do ukrycia.

- Nie.

- Tak przypuszczałam - rzekłam cicho. Chciałam za­brać nogę z jego kolan, ale Danaus przytrzymał ją. Przez skórzany materiał spodni poczułam żar jego dłoni. Zamar­łam w bezruchu.

Zwrócił głowę, aby na mnie popatrzeć, a ja musnęłam ustami jego policzek i oboje zastygliśmy. Danaus powoli wypuścił powietrze z płuc, a ja przyłapałam się na tym, że wdycham to tchnienie i zatrzymuję je w sobie. Gdyby jedno z nas poruszyło się choćby o centymetr, nasze usta zetknęłyby się. A jednak siedzieliśmy jak dwa kamienne posągi.

- Jabari wie? - zapytał w końcu, szeptem niskim i chro­pawym.

Wpatrywałam się w ostry, wyrazisty profil łowcy, nie­mal zatapiając się w jego szafirowych oczach. Nie powie­działam Jabariemu. Nie przyszło mi nawet do głowy, że­by wspomnieć mu o tym. Gdybym to uczyniła, Danaus nie uszedłby żywy z Asuanu. Dlaczego nie powiedziałam Jaba­riemu? Skoro nie zabił mnie za to, że nie załatwiłam spra­wy z Nerianem, znaczyło to, że jestem mu potrzebna.

Czemu mu nie powiedziałam? Czy dlatego, że nie lubi­łam zdradzać sekretów? Jabari zabiłby Danausa i na tym by się skończyło. A może chodziło o to, że Danaus trochę był podobny do mnie, uważany wśród swoich za odszczepieńca? Naturalnie, nie wiedziałam, kim właściwie jest, więc takie dedukowanie wiodło donikąd.

- Nie - odparłam, nie mogąc ukryć zaskoczenia. Danaus uniósł brwi, parodiując jedną z moich ulubio­nych min. Tak, ostatnio miałam wiele niespodzianek.

- Pachniesz bzem. Bez względu na to, co robisz, pach­niesz jak bez.

Lekko poruszywszy głową, otarłam usta o jego poli­czek. Każda cząstka mego ciała zapragnęła pocałunku, smaku jego warg i ust. Zacisnęłam dłoń na jego barku i przywarłam do niego mocniej.

- Tak jak ty pachniesz słońcem i morzem?

- Tak.

Znowu zacisnął dłoń na mojej łydce, ale nie był to gest ostrzegawczy.

- Czy to coś złego? - Uniosłam usta, muskając jego szczękę i kierując się ku kącikowi jego warg.

- Nie. Ale... nieoczekiwane.

Powoli Danaus zwrócił ku mnie rozwarte usta, a jego gorący oddech pieścił moją twarz.

Wystraszył nas nagły odgłos pióra, które spadło na drewnianą podłogę. Oboje zapomnieliśmy o gapiącym się na nas bibliotekarzu. Odwróciłam głowę w stronę człowie­ka za biurkiem i cicho jęknęłam. Danaus ścisnął mocniej moją nogę, drugą ręką oplatając mnie w talii i przytrzymu­jąc na miejscu.

- Pozwól mi wyrzucić go przez okno - powiedziałam ściszonym głosem.

- Miro...

Znów spojrzałam mu w twarz, szukając w jego oczach choćby śladu frustracji.

- Będę delikatna.

- Ze mną czy z nim? - Chyba wypowiedział to mimo woli, bo szerzej otworzył oczy, wyraźnie zaskoczony. Na­chyliłam się, aby kontynuować pocałunek, brutalnie prze­rwany, gdy Danaus się odezwał: - Naturi. - To jedno słowo natychmiast ostudziło we mnie miłosny zapał.

Opuściłam głowę i wsparłam czoło na jego ramieniu.

- Drań z ciebie - rzekłam cicho. Danaus przeciągnął dłonią po moich plecach, w górę i w dół, jakby próbując złagodzić ów cios. To nie była odpowiednia pora na amory.

Odwróciłam wzrok w stronę widza za biurkiem, ocie­rając się policzkiem o szczękę Danausa. Bibliotekarz poru­szył się na krześle, prostując plecy. Przeciągnęłam dłonią po piersi Danausa i podniosłam się z kanapy jak marionet­ka, wprawiona w ruch za pomocą niewidocznych sznur­ków.

- Jak się nazywasz? - zapytałam, podchodząc znowu do biurka.

- James Parker.

- Jestem Mira. - Zajmując jedno z krzeseł, położyłam skrzyżowane nogi na biurku. Bibliotekarz zmarszczył czoło na ten widok.

- Krzesicielka Ognia - powiedział, odrywając wzrok od moich butów. Długimi, zręcznymi palcami podniósł wieczne pióro, które stoczyło się z suszki koło kałamarza.

- Widzę, że jednak jesteś nieźle poinformowany. Naj­wyraźniej wiecie stosunkowo dużo o naturi... Opowiedz mi o nich.

- O naturi?

- Zacznij od własnej opinii na ich temat - poleciłam, przyglądając się swoim paznokciom.

- Cóż, nie mają nic wspólnego z bajkami na temat ich rasy, wszystkimi tymi bzdurami o elfach i wróżkach - pod­jął. Wyciągnął z kieszeni małą kwadratową chusteczkę, zdjął z nosa okulary i zaczął je przecierać. Miałam wra­żenie, że był to bardziej nerwowy odruch niż rzeczywista potrzeba usunięcia kurzu ze szkieł. - Oni są zimni, bez­względni i uważają ludzi za istną plagę. Czerpią moc ze słońca i z ziemi. Mamy dowody na to, że naturi doprowa­dzili w przeszłości do upadku kilku cywilizacji sprzed oko­ło pięciuset lat.

- A co takiego stało się pięćset lat temu? - Starałam się zachować obojętny ton, ale mój wzrok powędrował z po­wrotem ku jego twarzy. Jego ręce zastygły na chwilę w bez­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin