Pocałunek o północy - Lara Adrian [rozdz. 4].doc

(68 KB) Pobierz

Rozdział 4

 

 

Gabrielle mogłaby policzyć na palcach jednej ręki wszystkie erotyczne sny, jakie przytrafiły mu się w życiu. Jednak jeszcze nigdy nie doświadczyła czegoś równie silnego – ani tak rzeczywistego – jak seksualna fantazja, którą sprowadził na nią Lucan Thorne. Nocny wietrzyk wpadający przez otwarty świetlik był jego oddechem. Głęboka ciemność wypełniająca kwadrat okna nad jej łóżkiem była jego włosami, zimny blask księżyca był jego srebrzystymi oczami. Jedwabiste fały prześcieradła, owinięte wokół jej ciała były jego rękami, otwierającymi ją szeroko, przytrzymującymi.

              Żar jej skóry był jego ustami przesuwającymi się po niej jak niewidzialny ogień. „Jaśmin”, powiedział do niej we śnie. Cichy szmer tego słowa wibrował w jej wilgotnym ciele. Czuła, jak jego ciepły oddech porusza jej skręcone włosy łonowe.

              Wiła się i jęczała pod dotykiem jego wprawionego języka, poddawała się tej torturze i miała nadzieję, że nigdy się nie skończy. Ale wszystko minęło zbyt szybko. Obudziła się sama w ciemnościach szepcząc imię Lucana. Jej ciało było znużone i bezsilne, domagało się więcej.

              Nadal czuła się obolała, a to martwiło ją dużo bardziej niż fakt, że detektyw Thorne najwyraźniej wystawił ją do wiatru.

              Oczywiście jego zapowiedź, że wpadnie dziś wieczorem niemiała nic wspólnego z randką. Tyle, że bardzo chciała znów go zobaczyć. Chciała dowiedzieć, się więcej o mężczyźnie, który potrafi ją rozszyfrować jednym spojrzeniem. Miała nadzieję, że nie będą mówić wyłącznie o tej koszmarnej sprawie, ale że porozmawiają spokojnie, przy kolacji i winie. I oczywiście był to czysty przypadek, że akurat dziś dwukrotnie ogoliła nogi, a pod jedwabną bluzkę z długimi rękawami i ciemne jeansy włożyła seksowną czarną bieliznę.

              Czekała na niego prawie do dziesiątej nim zupełnie porzuciła nadzieję. Wreszcie zadzwoniła do Jamiego i zapytała czy nie zjadłby z nią kolacji na mieście.

              Siedli naprzeciwko siebie pod oknem w Ciao Bella. Po pewnym czasie Jamie odstawił kieliszek pinot noir i spojrzał na jej niemal nietknięte frutti di Mare.

              - Od dziesięciu minut bawisz się tym samym małżem, skarbie. Nie smakuje ci?

              - Nie, jest wyśmienite. Tu zawsze doskonale karmią.

              - Aha, towarzystwo jest do bani?

              Spojrzała na niego i pokręciła głową.

              - Wcale nie. Jesteś moim najlepszym przyjacielem i dobrze o tym wiesz.

              - Jasne. Ale ani się umywam do twojego mokrego snu – powiedział z uśmiechem.

              Gabrielle zarumieniła się kiedy klient przy sąsiednim stoliku obejrzał się ciekawie w ich stronę.

              - Czasami jesteś okropny, wiesz? – szepnęła. – Nie powinnam była nic ci mówić.

              - Och, kotku, nie wstydź się. Gdyby mi ktoś płacił centa za każdym razem, kiedy budzę się rozpalony, wykrzykując imię jakiegoś gorącego faceta…

              - Nie wykrzykiwałam jego imienia! – Nie, tylko jęczała, najpierw w łóżku, a potem pod prysznicem, i ciągle nie mogła pozbyć się obrazu Lucana Thorne’a. – To było takie realne, jakby naprawdę tam był. W moim łóżku, fizycznie, tak  rzeczywisty, że mogłabym go dotknąć.

              Jamie westchnął.

              - Niektóre dziewczyny mają szczęście. Jak następnym razem zobaczysz tego swojego wyśnionego kochanka, bądź tak dobra i przyślij go do mnie, jak już z nim skończysz.

              Gabrielle uśmiechnęła się, wiedząc, że potrzeby jej przyjaciela są całkowicie zaspokojone. Od czterech lat żył w szczęśliwym i monogamicznym związku z Davidem, handlarzem dziełami sztuki, który wyjechał właśnie z miasta w interesach.

              - A wiesz, co jest w tym wszystkim najdziwniejsze – spytała. – Kiedy się obudziłam dziś rano, okazało się, że nie zamknęłam drzwi na zamek.
              - I?

              - No przecież mnie znasz. Nigdy nie zapominam zamknąć drzwi.

              Ciemne wyskubane brwi Jamiego spotkały się nad nosem.

              - Chcesz powiedzieć, że ten facet włamał się do ciebie, jak spałaś?

              - Oj wiem jak to brzmi, policjant wdzierający się w środku nocy do mojego domy, żeby mnie uwieść. Chyba tracę rozum.

              Powiedziała to swobodnie, ale nie po raz pierwszy kwestionowała w ten sposób własne zdrowie psychiczne. Naprawdę nie po raz pierwszy. Zaczęła bezmyślnie bawić się rękawem bluzki, a Jamie nie spuszczał z niej oczu. Był wyraźnie zaniepokojony, co tylko zwiększało jej zażenowanie.

              - Posłuchaj. Od tygodnia żyjesz w stresie, a stres wyrabia z nami bardzo dziwne rzeczy. Jesteś zdenerwowana i zdezorientowana. Zapomniałaś zamknąć drzwi.

              - A ten sen?

              - To tylko sen. W ten sposób twój udręczony umysł starał się ci powiedzieć, żebyś wyluzowała.

              Automatycznie pokiwała głową.

              - Racja. Na pewno mas rację.

              Gdyby tylko mogła w to uwierzyć! Tymczasem jej umysł odrzucał taką możliwość. Nigdy nie zostawiła otwartych drzwi. Takie rzeczy się jej nie zdarzały, bez względu na stres.

              - Hej. – jamie pochylił się nas stołem i wziął ją za rękę. – Wszystko będzie dobrze. Wiesz, ze zawsze możesz do mnie zadzwonić. Zawsze możesz na mnie liczyć.

              - Dzięki.

              Puścił jej dłoń, wziął widelec i wycelował we frutti di Mare.

              - Zamierzasz to zjeść, czy mogę coś od ciebie wysępić?

              Gabrielle postawiła przed nim swój talerz.

              - Możesz zjeść wszystko.

              Kiedy Jamie pochłaniał jej zimne danie, oparła podbródek na ręce i napiła się wina. Przesunęła palcem po niewyraźnych śladach, które dziś rano odkryła na szyi. Otwarte drzwi niebyły jedyną niewyjaśnioną sprawą. Bez wątpienia, dziwniejsze były te dwa zadrapania tuż za uchem.

              Skóra niebyła przecięta, ale dziwne ślady dało się zauważyć. Dwa symetryczne drapnięcia w miejscy, gdzie pod skórą bije puls. Początkowo sądziła, ze zadrapała się przez sen, pobudzona jego erotyzmem.

              Ale to nie wyglądało na zadrapanie paznokciem. Wyglądało raczej na… coś innego.

              Jakby ktoś albo coś chciało ugryźć ją w szyję.

              Szaleństwo.

              Czyste szaleństwo. Musi przestać myśleć w ten sposób, nim zrobi sobie krzywdę. Musi się wziąć w garść i przestać snuć paranoidalne teorie na temat nocnych gości i monstrów rodem z horrorów, które przecież nie istniały w realnym świecie. Jeśli nie będzie ostrożna, skończy jak jej rodzona matka…

              - A niech mnie! Możesz mnie walnąć, albowiem jestem kompletnym debilem! – Wykrzyknął nagle Jamie, przerywając jej rozmyślania! – ciągle zapominam ci o tym powiedzieć! Wczoraj miałem telefon w sprawie twoich zdjęć. Jakaś szycha jest zainteresowana prywatnym pokazem.

              - Serio? Kto?

              Wzruszył ramionami.

              - Nie mam pojęcia, kochana. Rozmawiałem tyko z jakimś wyniosłym dupkiem, chyba jego sekretarzem. Powiem ci jedno, bez względu na to, kim jest ten twój wielbiciel, kasy ma jak lodu. Mam w tej sprawie spotkanie w centrum, w jednym z tych drogich drapaczy chmur, jutro wieczorem. Mówimy tu o apartamentach na ostatnim piętrze.

              - O mój Boże – sapnęła z niedowierzaniem.

              - Właśnie. Tres zajebiście. Wkrótce będziesz za droga dla takich dorywczych dilerów jak ja – zażartował, podniecony.

              Była zaintrygowana wiadomością, szczególnie że tyle jej się przydarzyło w ostatnich dniach. Miała wprawdzie grono stałych wielbicieli, ale prywatny pokaz dla anonimowego kupca to było cos nowego.

              - Które fotografie masz zabrać?

              Jamie uniósł kieliszek i trącił się z nią, wznosząc żartobliwy toast.

              - Wszystkie, moja pani. Wszystko co masz w kolekcji.

 

              Na dachu starego budynku z cegły w dzielnicy teatrów klęczał wampir ubrany na czarno. Szczerzył zęby w blasku księżyca. W pewnej chwili obrócił głowę i gestykulując, przekazał wiadomość.

              „Czterech szkarłatnych. Jedna ofiara. Ruszamy prosto na nich”.

              Lucan skinął głową Dantemu na znak, że zrozumiał, i opuścił swój punkt obserwacyjny na czwartym piętrze schodów przeciwpożarowych, gdzie tkwił przez ostatnie pół godziny. Jednym płynnym ruchem wylądował na ulicy cicho jak kot. Na plecach miał dwa skrzyżowane miecze bojowe. Ich rękojeści sterczały powyżej jego ramion niczym kości demonicznych skrzydeł. Wyciągnął ostrza powleczone tytanem i zniknął w cieniu pobliskiego zaułka.

              Było około jedenastej wieczorem. Kilka godzin temu powinien był się zjawić u Gabrielle Maxwell i oddać jej komórkę, tak jak obiecał. Ale telefon nadal był w laboratorium. Gideon obrabiał zajęcia i przepuszczał je przez Międzynarodową Bazę Identyfikacyjną Rasy.

              Jeśli chodzi o Lucana, to nie miał zamiaru zwracać Gabrielle jej komórki, osobiście czy w inny sposób. Po pierwsze zdjęcia z akcji Szkarłatnych nie powinny trafić w ręce ludzi, a po drugie, po tym wstrząsającym odkryciu w jej sypialni, był zdecydowany trzymać się od niej jak najdalej.

              Przeklęta dawczyni Życia.

              Powinien był to przewidzieć. Kiedy teraz o tym myślał, dostrzegał w niej cechy, które powinny były wzbudzić jego czujność. Potrafiła na przykład widzieć rzeczywistość, pomimo prób kontrolowania jej umysłu przez wampiry obecne w klubie.  Widziała Szkarłatnych – w zaułku i na niewyraźnych zdjęciach zrobionych komórką – choć inni ludzie tego nie potrafili. A potem, podczas wizyty u niej, kiedy próbował naginać jej myśli, sam się przekonał, że opiera się jego umysłowi. Podejrzewał, że poddała się jego woli bardziej z powodu własnego podświadomego pożądania niż w wyniku jego wysiłków.

              Powszechnie wiadomo było, że kobiety posiadające ten unikatowy zestaw genów są inteligentne i zdrowe. Wiele miało również paranormalne zdolności, które wzmacniały się po zawarciu związku krwi z wampirem.

              Jeśli chodzi o Gabrielle Maxwell, najwyraźniej miała szczególnie wyostrzony zmysł wzroku, co pozwalało jej widzieć to, czego inni nie byli w stanie dostrzec. Choć Lucan nie wiedział, jak bardzo były rozbudowane te zdolności. Zamierzał się upewnić. Jego instynkt wojownika domagał się tej wiedzy.

              Ale związek z kobietą to ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebował.

              Dlaczego więc nie potrafił zapomnieć o jej słodkim zapachu, o jej miękkiej skórze? Nienawidził uczuć, jakie w nim wzbudzała. A jego nastroju nie polepszał głód szarpiący wnętrzności.

              Jedynym jasnym punktem tej nocy był odgłos kroków Szkarłatnych, gdzieś na końcu zaułka, zbliżający się w jego stronę.

              Nagle zza rogu wyszedł młody mężczyzna, ubrany w spodnie w biało-czarną pepitkę i poplamioną białą tunikę. Śmierdział tłuszczem z restauracyjnej kuchni i potem wywołanym przez strach. Oglądał się niespokojnie przez ramię na cztery wampiry, które zbliżały się do niego coraz bardziej. W ciemności rozległo się stłumione przekleństwo. Mężczyzna przyspieszył, zaciskając pięści. Oczy rozszerzone strachem patrzyły w ciemny asfalt.

              - Gdzie tak pędzisz, stary?! – zawołał drwiąco jeden ze Szkarłatnych. Jego głos był zgrzytliwy jak żwir.

              Drugi wydał wysoki pisk i wysunął się na czoło grupy.

              - Właśnie, nie uciekaj. I tak nie uciekniesz daleko.

              Śmiech drapieżników odbił się echem od budynków otaczających wąską ulicę.

              - Cholera – wyszeptał mężczyzna. Nie obrócił się ponownie, tylko przyspieszył kroku. Widać było, że za sekundę rzuci się do panicznej, i beznadziejnej ucieczki.

              Lucan powoli wyszedł z cienia i stanął w rozkroku na środku zaułka. Rozłożył ręce, blokując w ten sposób przejście. Uśmiechnął się chłodno do Szkarłatnych. Podniecenie zbliżającą się walką sprawiło, ze jego kły wysunęły się z dziąseł na całą długość.

              - Witam, moje panie.

              - O Jezu! – jęknął mężczyzna. Zatrzymał się gwałtownie na widok Lucana, a kolana się pod nim ugięły. Stracił równowagę. – Cholera!

              - No już. – Lucan obdarzył go nieuważnym spojrzeniem. – Spadaj.

              Skrzyżował przed sobą miecze, napełniając ciemność dźwięczeniem stali o stal. Za plecami czterech Szkarłatnych na ulicę zeskoczył Dante. Miał prawie dwa metry wzrostu. Walczył parą ostrych jak brzytwa, przypominających szpony noży, które stanowiły piekielne przedłużenie jego szybkich rąk. Nazywał je malebranche. Wyciągnął je teraz za pasa, przy którym nosił rozmaitą śmiercionośną broń. Ale najbardziej kochał walkę wręcz.

              - O mój Boże! – wykrzyknął mężczyzna. Głos mu się załamał. Pomału docierało do niego, co widzi. Zagapił się na Lucana, po czym drżącą ręką wyciągnął zniszczony portfel z tylniej kieszeni spodni i rzucił go na ziemię. – Bierz, człowieku! Po prostu bierz. Tylko mnie nie zabijaj, błagam!

              Lucan nie spuszczał wzroku z czterech Szkarłatnych, którzy szykowali się do walki, wyciągając broń.

              - Zjeżdżaj stąd. Już!

              - On jest nasz – zasyczał jeden z przeciwników, Wbił w Lucana żółte oczy przepełnione czystą nienawiścią. Jego źrenice, jak u każdego nałogowca, były zwężone na stałe – wyglądały jak dwie pionowe kreski. Długie kły ociekały mu śliną, co było kolejnym dowodem na zaawansowaną chorobę.

              Ten nałóg działał na członków Rasy równie niszcząco jak uzależnienie od silnego narkotyku u ludzi, przy czym łatwo było przekroczyć granicę pomiędzy zaspokajaniem głodu a przedawkowaniem krwi. Niektóre wampiry z własnej woli pogrążały się w otchłani, inne wpadały w nałóg z powodu braku doświadczenia lub dyscypliny. Jeśli nadużywały krwi przez zbyt długi czas, zmieniały się w Szkarłatnych, zdziczałe bestie takie jak te, które szczerzyły właśnie kły na Lucana.

              Lucan uderzył o siebie mieczami, niecierpliwie wyczekując walki. Kiedy jedno ostrze zetknęło się z drugim, pojawiły się iskry.

              Niedoszła ofiara Szkarłatnych nadal tkwiła w miejscu, ogłupiała z przerażenia. Mężczyzna obracał głowę to na zbliżających się napastników, to na nieruchomego Lucana. To wahanie miało kosztować go życie, ale ta świadomość nie wywołała u Lucana żadnych emocji. Ten człowiek nie był jego zmartwieniem. Liczyło się tylko zlikwidowanie tych czterech Szkarłatnych i reszty ogarniętej zarazą populacji.

              Jeden z napastników otarł brudną ręką zaślinione usta.

              - Cofnij się dupku. Pozwól nam się pożywić.

              - Nie dziś – odwarknął Lucan. – Nie w moim mieście.

              - W twoim mieście? – reszta bandy zaczęła chichotać, a ten na czele grupy splunął Lucanowi pod nogi. – To miasto należy do nas. Niedługo zdobędziemy je całe.

              - Właśnie – włączył się inny szkarłatny. – Zdaje się, że to ty jesteś intruzem.

              Mężczyzna ocknął się wreszcie z odrętwienia i rzucił do panicznej ucieczki. Nie ubiegł daleko. Jeden z drapieżników runął na niego z niewiarygodną szybkością i złapał za gardło. Następnie poderwał go tak, że wysokie czarne buty mężczyzny zwisały jakieś piętnaście centymetrów nad ziemią. Człowiek dławił się i charczał, próbując się bronić. Jednak Szkarłatny coraz mocniej zaciskał chwyt. Dusił ofiarę. Lucan przyglądał się temu obojętnie nawet wtedy, gdy wampir puścił wijącego się nieszczęśnika i wyrwał zębami wielką dziurę w jego szyi.

              Kątem oka Lucan zobaczył, że Dante podkrada się bezszelestnie do Szkarłatnych. Wojownik obnażył kły i oblizał wargi, gotów do walki. Nie mógł mu sprawić zawodu, dlatego uderzył pierwszy. W zaułku rozległ się świst metalowych ostrzy i trzask łamanych kości.

              Dante walczył niczym szponiasty demon, malebranche połyskiwały złowrogo. Nocną ciszę przecięły jego wojenne okrzyki. Lucan zachował kontrolę i zabójczą precyzję. Pod jego ciosami Szkarłatni padali jeden po drugim. Tytan, którym powleczone były klingi jego mieczy, działał na przeciwników jak trucizna, przyspieszając śmierć i powodując błyskawiczny rozpad ciała.

              Pokonawszy wrogów, których ciała szybko zmieniły się w proch, Lucan i Dante spojrzeli na siebie z przeciwległych stron ulicy.

              Mężczyzna napadnięty przez Szkarłatnych nie ruszał się, krwawił z wielkiej rany na gardle.

              Dante przykląkł przy nim, węsząc.

              - Nie żyje. Albo umrze za chwilę.

              Zapach rozlanej krwi dotarł do nozdrzy Lucana. Zupełnie jakby ktoś walnął go pięścią w żołądek. Jego kły, wydłużone podczas walki, teraz zaczęły domagać się pożywienia. Popatrzył z obrzydzeniem na umierającego człowieka. Choć musiał pić krew, żeby przeżyć, nie zamierzał dojadać resztek po Szkarłatnych. Wolał żerować na uległych Karmicielach, których sam sobie wybierał, choć zabierana im niewielka ilość krwi tylko przytłumiała głębszy głód.

              Wcześniej czy później każdy wampir musi zabić.

              Lucan nie próbował zaprzeczać swojej naturze, ale gdy zabijał, robił to z wyboru, wedle własnych zasad. Na swoje ofiary wybierał prymitywnych kryminalistów, dilerów narkotyków, narkomanów i inne szumowiny. Był ostrożny i efektywny, nigdy nie zabijał dla samego zabijania. To właśnie odróżniało go od zdziczałych Szkarłatnych.

              Poczuł bolesny skurcz żołądka, kiedy w jego nozdrza uderzyła kolejna fala zapachu krwi. Do ust napłynęła mu ślina.

              Kiedy pił po raz ostatni?

              Nie pamiętał. Jakiś czas temu. Co najmniej kilka dni, a i wtedy wypił za mało, by przetrwać. Zamierzał zaspokoić głód – zarówno fizyczny, jak i zmysłowy – wczoraj w nocy, z Gabrielle Maxwell, ale nie wyszło. I teraz ledwie panował nad tym uczuciem, które usuwało z mózgu wszelkie myśli poza koniecznością zaspokojenia potrzeb ciała.

              - Lucanie. – Dante przyłożył palce do szyi człowieka, szukając pulsu. Kły nadal miał wysunięte; była to fizjologiczna reakcja na ten zapach. – Jeśli będziemy dłużej czekać, krew stężeje.

              I tym samym przestanie być dla nich użyteczna, gdyż tylko świeża krew, prosto z tętnicy, mogła zaspokoić głód wampira. Dante czekał, choć widać było, że najbardziej ze wszystkiego pragnie żerować na człowieku, który był na tyle głupi, że nie uciekł, kiedy miał szansę.

              Lucan wiedział, że przyjaciel będzie czekał, nawet ryzykując zmarnowanie krwi, gdyż zgodnie z niepisanym prawem Rasy młodsze pokolenia wampirów nie pożywiają się przed starszymi, szczególnie jeśli są to członkowie Pierwszego Pokolenia.

              Ojcem Lucana był jeden z Prastarych, czyli ośmiu obcych wojowników, którzy przybyli z odległej mrocznej planety. Rozbili się tysiące lat temu na surowej, niegościnnej Ziemi. Żeby przeżyć, musieli pić krew ludzi, a ponieważ byli okrutni i nienasyceni, dziesiątkowali ludzkie populacje. Mimo to zdołali się rozmnożyć za pośrednictwem ludzkich kobiet – pierwszych Dawczyń Życia – które powiły nowe pokolenia rasy wampirów.

              Przodkowie, którzy przybyli z obcego świata, już dawno temu zmarli, ale nadal żyło ich potomstwo – Lucan i kilku innych. W wampirzej społeczność tworzyli coś na kształt rodu królewskiego – byli szanowani  wzbudzali strach. Przeważająca część członków Rasy była od nich młodsza, pochodziła co najwyżej z drugiego lub trzeciego pokolenia. A większość z pokoleń późniejszych.

              Głód działał najsilniej w Pierwszym Pokoleniu. W przypadku jego członków większe też było ryzyko, że poddadzą się nałogowi krwi i przemienią w Szkarłatnych. Rasa nauczyła się żyć z tym niebezpieczeństwem. Większość wampirów potrafiła nad sobą panować, pożywiali się tylko wtedy, gdy naprawdę musieli. A i to w niewielkich ilościach, umożliwiających przeżycie. Była to konieczność, ponieważ z nałogu krwi nie było już powrotu.

              Lucan popatrzył na drgające ciało człowieka, zarejestrował ledwie widoczne ruchy klatki piersiowej przy oddechu. Zwierzęcy dźwięk, jaki dobiegł jego uszu, wyrwał się z jego własnego gardła. Ruszył ku ofierze i jej zbawczej krwi, a Dante pokłonił się lekko i cofnął, by wampir mógł się pożywić.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin