Bialolecka Ewa - Opowiesci o Ourze i Erilu 03 - Pierscien dla bestii.pdf

(358 KB) Pobierz
Microsoft Word - Białołęcka Ewa - Opowieści o Ourze i Erilu 03 - Pierscień dla bestii
EWA BIAŁOŁĘCKA
PIERŚCIEŃ DLA BESTII
Karczma nazywała się „Pod wesołym zającem”, ale wszyscy mówili „Pod piszczącym
zającem”, bo blaszana wywieszka nad dźwierzami dyndoliła się od byle powiewu i skrzypiała
tak niemiłosiernie, że miało się do wyboru: oszaleć albo przywyknąć. Może dlatego piło się tu
więcej niż gdzie indziej - aby się znieczulić. Akurat ja piłem umiarkowanie, nauczony
smutnym doświadczeniem z panem Gzygzołem Raweln. W zgodzie ze świeżo nabytym
rozsądkiem, nie chciałem też pokazywać, że mam za dużo pieniędzy. Nie brak poczciwców,
którzy z dobrego serca ulżyliby mym kieszeniom, bym się nie podźwigał.
Drugą moją zgryzotą, zaraz po piszczącym szyldzie był kot. Owo rzadkie zwierzątko
zafundował sobie onegdaj właściciel „Zająca”. Ponoć jakiś cudzoziemiec zapłacił część
rachunku czarnobiałym kociakiem. Skubaniec a to łaził po stołach i maczał wąsy w kuflach, a
to znów czaił się na belce pod powałą i pacał łapą po głowach przechodzących pod spodem.
Nic by mi to nie wadziło, ale kot z niepojętych powodów mnie sobie upodobał. Zasypiał mi
na bucie i nie mogłem się ruszyć, bo drapał i wydobywał z siebie pełne urazy
„mooooouuuuu...” a karczmarz podejrzewał, że krzywdzę jego ulubieńca.
Trzecią zgryzotą była Oura.
Ukradkiem przeglądałem się w wypolerowanym kuflu cynowym, czy czasem nie
zaczynam siwieć z tego wszystkiego, ale wyglądało na to, że włosy mam tak samo bure, jak
zawsze. Zaraz pierwszego dnia jakiś podpity żartowniś klepnął Ourę w tyłek. Obejrzała się,
jakby trochę zdumiona... i zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, oddała. Czy ja wspominałem,
że rusałki są piekielnie silne? Lunęła go przez łeb, aż tamten pooo-le-ciał. Całe szczęście, że
wyorał gębą niezgorszą bruzdę w piachu, co to nim jest podłoga wysypana. To tak rozbawiło
jego kompanionów, że zapomnieli o srogiej zemście. I bardzo dobrze, bo nie uśmiechała mi
się rozróba pod dachem. Nie dość, że ciasno do robienia żelastwem, to już bym się „Pod
zającem” pokazać nie mógł. Chyba, że miałbym konieczne życzenie dostawać szczyny w
piwie. Ubawieni najemnicy postawili Ourze kufel najmocniejszego elberskiego. Wypiła i
nawet okiem nie mrugnęła. Anim się obejrzał, a zaczęły się pojedynki na gorzałkę.
Rusałeczka moja brała wszystkich jak tylko chciała, a wygrane srebro przynosiła mnie. Niezła
korzyść z tego była, ale ciągle niepokoiłem się, czy się cierpliwość bywalcom „Zająca” nie
skończy, i czy nie zechcą nas spławić rzeczką w żelaznych kołnierzach.
A czwartym zmartwieniem był sam tajemniczy pan Gzygzoł z Raweln. Nie miałem
zielonego, bladego, ani w ogóle żadnego pojęcia, jak on wygląda. Tam, gdzie powinny tkwić
sobie wydarzenia z poprzedniego miesiąca, ziała mi wielka dziura. Tylko spisany dokument,
który palił mi kieszeń, świadczył o popełnionej głupocie. Pierwszy raz chyba się zdarzyło,
aby dłużnik z utęsknieniem oczekiwał wierzyciela, ale może już tak mam zapisane, że nic u
mnie nie ma iść powszednią drogą. Tak więc siedziałem w karczmie i czekałem, licząc na to,
że jaśnie pan Gryzmoł sam mnie znajdzie i rozpozna. Okazało się, że miałem rację.
Jakoś tak na trzeci dzień po upływie terminu zakładu, w gospodzie pojawił się
niepospolity gość. Akurat siedziałem gębą do drzwi, więc zobaczyłem go od razu jak tylko
wszedł i aż w oczach mi się zaćmiło.
To było wstrząsające przeżycie. Do tej pory takie umaszczenie widywałam wyłącznie
na wielkich, śmierdzących żukach. Przybysz miał wściekle zielony brzuch... to znaczy kaftan, a
na ramionach okrycie w barwie oranżowej (równie jaskrawej) z czarnymi ozdobami. Od
patrzenia na ten zestaw kolorów oczy uciekały w tył czaszki. Jego sposób poruszania
natomiast sygnalizował coś takiego, co u nas zostałoby odczytane bezbłędnie jako „jestem
największym i najważniejszym samcem, spróbuj tylko zrobić coś nie tak.” Rzuciłam okiem na
Erila... oj, nie... Eril nie był dominującym samcem. Powiedziałabym, że raczej stara się jak
najmniej rzucać w oczy - w tym swoim wyszarzałym kubraku i włosami w kolorze zajęczego
futra. Mało mówił, mało się ruszał i zajmował mało miejsca. Gdyby był smokiem, to pewnie u
nas jadłby jako jeden z ostatnich. Mimo to wzrok dominanta wyłuskał go z tłumu
błyskawicznie.
- Aaaa...! Witam pana ze Stabord! Cały? Żywy? A gdzie moja smocza skóra? Cha cha
cha!
Nie podobał mi się już w pierwszej chwili, ale kiedy się odezwał, to już go po prostu
znienawidziłam. Wyobraźcie sobie, że był to nie kto inny jak ten obleśny robal, który zamówił
u Erila smoczą głowę! A dokładniej: MOJĄ!!
- Pan Raweln... - mruknął Eril bez entuzjazmu, lecz jakby z pewną ulgą.
Pomarańczowy rozsiadł się obok nas. Machnął na mnie ręką.
- Przynieś wina, a żywo! I to najlepszego!
Oczywiście nie ruszyłam się ani źdźbła. Co też on sobie wyobrażał?
- Głucha jesteś, dziewko?!
- Ona tu nie usługuje - odezwał się Eril. - To moja przyjaciółka i nie będzie przynosić
niczego nikomu.
Raweln prychnął z przekąsem.
- Przyjaciółka! Już my znamy takie damy!
Oddaj mi ten parszywy papier, panie Raweln. Załatwmy to szybko, bo nie chcę pana
oglądać zbyt długo - w głosie Erila pojawiło się coś takiego, że musiałam zweryfikować swoją
ocenę. Chyba jednak nie jadłby ostatni, byłby raczej gdzieś w środku hierarchii.
- A masz pieniądze?
Wtedy Eril sięgnął za kubrak, do takiej małej kieszonki, którą sobie wszył od środka i
wyciągnął jedną z tych błyskotek, jakie znaleźliśmy u kolekcjonera. Podał ją tamtemu
człowiekowi z zwiniętej dłoni, ale i tak dostrzegłam, że było to złote kółko z lśniącą kulką. Eril
nazywał ją perłą. Kiedy w domu wyławiałam sobie z morza małże, to w niektórych muszlach
znajdowałam właśnie takie paskudztwa. Nic przyjemnego, kiedy w miękkim ślimaku raptem
natrafia się na coś twardego, co utyka między zębami. I pomyśleć, że ludzie uważali tego
rodzaju śmieci za cenne. Zwariowana rasa.
- To powinno wystarczyć - powiedział Eril cicho.
- A jeśli uznam, że nie? - odparł tamten, ale już wiedziałam, że starczy aż nadto, bo
jego myśli goniły jedna drugą, jak oszalałe norniki.
- Lepiej, żeby starczyło - warknął Eril.
- Jaką mam gwarancję, że ktoś się nie upomni o ten drobiazg? Razem z moim palcem?
- Jaką masz gwarancję, że nie stracę zaraz cierpliwości i nie zrobię ci drugich ust pod
brodą?
Raweln wskazał niedbale kciukiem w stronę drzwi, gdzie stało sobie dwóch drabów w
skórzanych kaftanach, nabijanych gęsto ćwiekami. Patrzyli czujnie na pomarańczowego,
gotowi podejść, gdyby ich tylko wezwał.
Tak to sobie panowie milutko gwarzyli. Okazało się, że właściciel oszałamiającego
płaszcza i dwóch przybocznych „psów”, nie ma przy sobie potrzebnego dokumentu. Eril
zażądał więc spisania nowego, gdzie byłoby wyraźnie zaznaczone, że już nic nikomu nie jest
winien. Mówiłam, że on potrafi być inteligentny, jak tylko mu się chce myśleć. Jednak mimo
wszystko było dość irytujące - to sztuczne podtrzymywanie pamięci z pomocą znaczków
mazanych na papierze. Ludzka pamięć jest żałośnie nietrwała. Nie byłam ciekawa tych
manewrów, więc kiedy pokiwał na mnie znajomek, z przyjemnością włączyłam się do zabawy
w siłowanie na rękę. Dostawałam za to metalowe krążki, które później można było wymienić
na mięso. Jeszcze jeden interesujący ludzki obyczaj.
Papier, jaki dał mi właściciel „Zająca”, pamiętał chyba jeszcze czasy jego dziadka, a
pióro było w niewiele lepszym stanie - podejrzewam, że zwyczajnie wyrwał je gęsi z tyłka i
zaostrzył naprędce. Do inkaustu musiałem napluć, bo od długiego stania zgęstniał jak smoła.
Jednakże dawało się tego używać i Raweln (z wyraźnym obrzydzeniem) napisał, że
mimo niedostarczenia przeze mnie smoczego łba, czuje się spłacony pierścieniem złotym, w
ornamenty rżniętym, z perłą białą wielkości ziarna grochu. Niestety, podpisał się znów jakimś
niepojętym zygzakiem, więc nadal nie wiedziałem, jak ma na imię. Odcisnął nawet sygnet
herbowy w wosku. Dopiero wtedy odetchnąłem. Miałem w tym wszystkim więcej szczęścia
niż rozumu. Gdyby nie Oura, to już pewno bym oglądał smoka od środka albo poznawał uroki
życia banity.
- A tak szczerze... Skąd pan TO ma? - spytał Gryzmoł zniżonym głosem, kiedy już
obaj pochowaliśmy swoje skarby - on pierścień, a ja dokument.
Uśmiechnąłem się tylko, patrząc ponad jego ramieniem na Ourę, która wykańczała
kolejnego zawodnika w walce na kciuki.
- Stamtąd, gdzie pan by nie odważył się nigdy pójść - powiedziałem.
Przestał się dopytywać, ale widać było, że dałem mu do myślenia.
Nie mieliśmy już nic do roboty „Pod piszczącym zającem”, więc wyjechaliśmy z Ourą
zaraz następnego ranka. Kasztan parskał raźno - zadowolony, że znów wędrujemy. Wystał się
i wynudził w końskiej zagrodzie. Wpierw chciałem zawieźć Ourę w okolice, gdzie
spotkaliśmy się po raz pierwszy, ale nie chciała. Wolała nadal włóczyć się ze mną, a mnie się
serce rwało do domu, więc na to wyszło, że miałem przedstawić rodzinie rusałkę o dość
dziwacznych obyczajach. Wątpiłem, aby przypadła do gustu mej matce, ale nic to...
Kasztan stępał sobie po gościńcu z wodzami puszczonymi luźno, jak mu się spodobało
to od czasu do czasu przechodził w kłusik. Słoneczko świeciło, ptaszki śpiewały, nie miałem
żadnych kłopotów i świat był piękny. I raptem, pośrodku całego tego szczęścia, rozległo się
gwałtowne drapanie wewnątrz juku i przytłumione „muueeeeęęęęę”. Włosy mi stanęły dęba!
Czym prędzej otwarłem torbę, a ze środka wyprysnął na drogę łaciaty, trochę zmechrany
kociak. Prędzej bym uwierzył w istnienie kwietnych wróżek, niż w to, że kot sam się
wpakował do mojego tłumoka i jeszcze zapiął sprzączkę.
- Ouuuuuuraaaaa!!!!! Ukradłaś kota!!!!???
- Nie - odparła bezwstydnie. - Przecież nie można ukraść czegoś żywego. Sam wlazł
do torby i tam zasnął. Chciał z nami być.
Złapałem się za włosy z desperacji. Kociak siadł na skraju gościńca i zaczął się tylną
łapą drapać pod brodą. Niech to zaraza! Zrobiliśmy tego dnia szmat drogi, a zanosiło się na
to, że będziemy musieli wracać po własnych śladach, by zwrócić owo kosmate cudo
prawowitemu właścicielowi. Jakoś nie bardzo mi się to uśmiechało. Już sama kradzież kota
była głupia, ale oddawanie go - chyba jeszcze durniejsze. Już lepiej, aby oberżysta myślał, że
ten zwierzak sam gdzieś się zawieruszył, bez mojego w tym udziału. W końcu, ileż może
kosztować taki kłębek kłaków, nawet sprowadzony zza granicy? Z pewnością nie aż tak
Zgłoś jeśli naruszono regulamin