ROZDZIAŁ I
Nigdy żaden człowiek na ziemi nie był bardziej
samotny niż mały Henning Lind z Ludzi Lodu w ten
mroźny marcowy poranek 1861 roku, kiedy wracał do
Lipowej Alei, do pustego domu.
Wszystko zamarznięte. Szron migotliwymi kryształ-
kami pokrył trawę i krzewy. Budynki stały jakby po-
wleczone mieniącą się warstwą zlodowaciałej mgły. Para
szła koniowi z pyska, gdy zmęczony wkraczał nareszcie na
dziedziniec.
Jedenastoletni Henning czuł odrętwienie w każdej
najmniejszej komórce swego ciała. Twarz miał stężałą, ale
raczej nie z zimna, lecz z powodu uczuć, jakich doświad-
czał.
Nie mógł myśleć jasno. Nie miał odwagi. Nie był
w stanie spoglądać w przyszłość. Musiał żyć chwilą
bieżącą, musiał działać, a nie zastanawiać się.
W dwukółce wiózł drogocenny ładunek: nowo naro-
dzone bliźnięta Sagi, osieroconych chłopców Ulvara
i Marca.
Obejście leżało pogrążone w ciszy. Nikt mu nie
wyszedł na spotkanie. Zresztą może tu już nigdy więcej
nikogo nie będzie?
Nie, tak nie wolno myśleć! Dzieci... Trzeba je zanieść
do domu. Jedynie to ma teraz jakiekolwiek znaczenie.
W swoim krótkim życiu Henning zdążył się dowie-
dzieć dużo więcej o okrucieństwie losu niż niejeden
dorosły człowiek. Bał się, że teraz będzie miał wielę okazji,
żeby tę wiedzę pogłębiać.
Zeskoczył z dwukółki i wziął jedno z dzieci. Z ciągle
przyjemnie ciepłego zawiniątka dało się słyszeć żałosne
kwilenie. Gdyby nie to ciepło, malec by nie przeżył
podróży w nocnym chłodzie.
Henning zobaczył, że w tłumoczku leży Marco. Cudo-
wnie piękny, ciemnowłosy chłopczyk.
Jakże oni się między sobą różnią...
Przyciskał mocno zawiniątko z noworodkiem, wyj-
mując klucz ze schowka w murze. Właśnie mijała doba od
chwili, gdy on i Saga wyruszyli w drogę na spotkanie jego
rodziców. Jak wiele wydarzyło się w ciągu tej jednej
jedynej doby!
Dzień i noc tak pełne niesamowitych wydarzeń, że
starczyłoby ich na cały rok.
Otworzył drzwi. Ze środka wypełzło mu na spotkanie
zimno.
- Nie bójcie się - powiedział swoim ufnym dziecięcym
głosem. - Henning zaraz napali i będziecie mieć ciepło.
Marco został ułożony w pięknym łóżku z wysokimi
szczytami, w dużym łożu rodziców. Henning przełknął
ślinę, patrząc na to posłanie, i pospieszył z powrotem na
Łzy wyschły mu już dawno temu. To nie był czas na
łzy.
Choć stanowczo zabronił sobie rozmyślać nad sytuacją,
nie był w stanie powstrzymać pracy mózgu. Całkowicie
niezależnie od jego woli krążyła mu po głowie uparta
myśl: Wczoraj po południu... Wczoraj po południu
dowiedzie1iśmy się, Saga i ja, że statek, którym mieli
płynąć rodzice, zaginął. W pobliżu Malen, rozległego
usypiska kamieni na morskim dnie, które jest najwięk-
szym w Norwegii cmentarzyskiem okrętów.
A potem w drodze do domu stało się to niepojęte!
Nigdy tego nie zrozumie, żeby nie wiem jak długo żył.
Podniósł zawiniątko z małym Ulvarem, starając się nie
patrzeć na jego zniekształconą, straszną twarzyczkę.
Również derka, w którą ten malec był owinięty, za-
chowała zdumiewająco dużo ciepła i chroniła nowo
narodzoną istotkę przed mrozem. Pobiegł z małym do
domu i ułożył go obok brata.
- Koń - mruknął sam do siebie, ale też jakby
tłumacząc się dwóm noworodkom. - Muszę wprowa-
dzić konia do stajni. Nie może stać na zimnie. Zaraz
wrócę!
Z największym pośpiechem wyprzągł zwierzę, wpro-
wadził je do stajni i zadał paszę. W stajni panowało ciepło,
płynące tu z sąsiedniej obory. Koń dostał siana i pełne
wdzięczności przyjacielskie klepnięcie w zad.
Krowy porykiwały niecierpliwie.
- Zaraz przyjdę was wydoić - obiecał Henning.
Najpierw jednak nausiał zająć się dziećmi.
Obaj chłopcy popłakiwali, kiedy wszedł do zimnego
domu. Żałosne, bezradne kwilenie dochodziło od strony
łóżka.
- Zaraz, za chwileczkę - uspokajał ich Henning, który
poczuł się kompletnie zagubiony i bezradny. W co ubierze
tych malców? I jak zdoła ich nakarmić?
Nie mógł sobie poradzić z rozpaleniem ognia, działał
zbyt gorączkowo. Nie mógł się skupić na tym, co robi, bo
wciąż przeszkadzały mu podstępne myśli, których starał
się do siebie nie dopuszczać, a które mimo to ani na chwilę
nie dawały mu spokoju.
Poród... Przyjście na świat dzieci, którymi teraz sam
musiał się opiekować. Saga, która krwawiła tak strasznie
i nieuchronnie oddalała się od świata ludzi. I potem
jeszcze...
Czy on to naprawdę przeżył?
Te dwie czarne istoty, które zabrały Sagę, zanim
zdążyła skonać? Które podarowały jej nowe życie dzięki
temu, że ją zabrały do... Saga wspominała o Lucyferze.
Czy poszła teraz do tego czarnego anioła, który nie jest
Szatanem?
Cokolwiek to było, Saga zniknęła. Anioły zabrały ją ze
sobą. Uniosły ją na swoich silnych ramionach, a dwoje
dzieci zostawiły. Dar Lucyfera dla Ludzi Lodu, powie-
działy. Czarne anioły dotknęły nędznych becików i tchnę-
ły w nie ciepło, które dotychczas się nie ulotniło. A jeden
z przybyszów położył rękę na głowie Henninga. Powie-
dział, że to on musi teraz zająć miejsce wybranych. Saga
należała do wybranych. Więc Henning miałby zająć
miejsce Sagi? Ale to przecież niemożliwe!
Dotknął ręką ubrania na piersi. Znajdowała się tam
alrauna. Uspokajająca, pocieszająca. A kiedy ów anioł
położył rękę na głowie Henninga, to... to tak, jakby...
tchnął w niego siłę. Chłopiec poczuł się mocny, jakby był
najsilniejszym człowiekiem na całym świecie. Niestety, to
uczucie rozwiało się, kiedy niezwykła postać zniknęła,
i Henning stał się na powrót małym, bardzo samotnym
chłopcem, na którego spadła zbyt wielka odpowiedzial-
ność.
Ogień palił się w piecu, po izbie rozchodziło się ciepło.
- Czy możecie jeszcze chwilkę poleżeć? - pytał z tros-
ką malców. - Muszę iść wydoić krowy. Potrzebuję
przecież mleka dla was. Jesteście już pewnie bardzo
głodni?
Byli głodni, to nie ulegało wątpliwości. Krzyczeli
obaj ile sił. Nie stać ich było na razie na zbyt wiele, ale
mimo wszystko żałosne kwilenie przenikało Henninga
da szpiku kości. Dręczyły go straszne wyrzuty sumie-
nia.
Chyba nigdy w życiu szybciej nie wydoił krów.
W biegu rzucił śniadanie wygładniałym zwierzętom
- siano krowom, zupę świniom, ziarno kurom i tak dalej.
Sprzątanie w oborze i chlewie zostawił na później.
Potem niczym pracowity krasnoludek przebiegł z peł-
nymi mleka wiadrami przez podwórze do domu.
Uważał, że sprawą najważniejszą jest nakarmienie
malców. Zostawił ich jeszcze na chwilę w ciepłych
becikach i zajął się przygotowaniem mleka. Podgrzał je i...
Co to Saga mówiła? Żeby zmieszać mleko z wodą?
Ale jakim sposobem zdoła ich napoić?
Kiedy siedział na taborecie przy łóżku z kubkiem
mleka i próbował łyżeczką wlewać je małeństwom do ust
po kropelce, przyszła Line z Eikeby.
Była to chuda kobieta o bladej twarzy, z pewnością
dużo młodsza niż na to wyglądała. Każda najmniejsza linia
w jej twarzy i w całym ciele opadała w dół. Line nie
zachawała niczego, co można by nazwać figurą lub
czystymi rysami. Życie wypełnione nieustanną pracą
ponad siły i wieczne zmanwienia wyryły głębokie ślady.
Mąż Line chciał sprzedać Eikeby ludziom z miasta, którzy
wciąż osiedlali się w parafii Grastensholm czy raczej na
terenie, który kiedyś parafią Grastensholm był. Ona sama
nie miała w tej sprawie nic do powiedzenia, ale żal, że
będzie musiała opuścić dom rodzinny - bo to ona wniosła
zagrodę w posagu - był dla niej trudny do zniesienia.
Właściciele Eikeby uważali się zawsze za krewnych
Ludzi Lodu. Matka Mattiasa pochodziła przecież stamtąd.
Jeśli Ludzie Lodu potrzebowali pomocy w gospodars-
twie, zwracali się przede wszystkim do Eikeby. W ciągu
ostatniego półwiecza, odkąd Heike sprowadził do Gras-
tensholm ów nieszczęsny szary ludek, sytuacja mocno się
skomplikowała. Kiedy jednak Saga zdołała przegonić
upiory, mieszkańcy Eikeby ponownie zbliżyli się do
Ludzi Lodu. Dokonywało się to powoli, dawały o sobie
znać wyrzuty sumienia, że zdradzili "krewnych" na tak
długo.
- Jezus Maria - jęknęła Line od progu. - Co ty tam
masz?
- Och, Line, pomóż mi. Oni nie chcą pić! - wołał
Henning na pół z płaczem. - Tak się boję, że oni mi pomrą
z głodu!
- Co ty mówisz, chłopcze? Czy to dzieci pani Sagi? Już
urodziła? A gdzie ona? No tak, rozumiem, leży...
- Sagi nie ma - zaszlochał Henning żałośnie.
- Nie ma? Jak to nie ma? O mój Boże, widziałeś kiedy
takie śliczne dzieciątko? Widziałeś taką piękną buźkę?
A ten drugi... Och, nie, Panie, zmiłuj się nade mną, o, fuj,
siło nieczysta! Co za nieszczęście, świat i ludzie nie
widzieli... Że też się takie mogło urodzić! Ja znałam
przecież pana Heikego, powiadam ci, ale ten tutaj to
gorszy od największego paskudztwa! No, Henning, ale to
przecież musiało... musiało... O, w imię Ojca i Syna...
Przecież to musiało kochanej pani Sadze... - głos jej zniżył
się do szeptu - odebrać życie! A gdzie ona jest teraz?
W pokoju na górze?
Henning także szeptał zdrętwiałymi wargami.
- Nie. Ona umarła w nocy. W drodze do domu.
- Leży... na bryczce?
- Nie, została tam. Daleko stąd.
Line próbowała jakoś przyswoić sobie te wiadomości.
Trwało to dłuższą chwilę.
- O, dziecko kochane! - powiedziała w końcu.
- Gdzie? Musimy ją sprowadzić do domu.
Myśli Henninga gnały jak szalone. Przecież nie może
powiedzieć, że przybyły dwa czarne anioły, żeby ją zabrać.
- Nie, to... nie jest potrzebne. Tam byli jacyś ludzie.
Chrześcijanie, chciałem powiedzieć. Obiecali, że się nią
zajmą. Urządzą jej pogrzeb jak trzeba. Zaraz tam.
- Ale musicie chyba...
- Ona była bardzo okaleczona.
- Aha. Rozumiem - powiedziała Line ochrypłym
głosem. - No, a twoi rodzice? Gdzie oni są? Nie możesz tu
przecież siedzieć sam z dwoma noworodkami.
- Oni wrócą niedługo - rzekł pospiesznie Henning.
- Statek się spóźnił.
Line przyglądała się chłopcu. Był naprawdę sam
w domu. Z dwoma noworodkami?
Broda mu drżała.
- Spóźnił się? - zapytała. - Tyle dni?
- Nic groźnego się nie stało - tłumaczył bezbarwnie.
- Statek nie trafił na Malen, po prostu zniosło go na inny
kurs...
- Czy ten statek zaginął?
- Tylko na razie. Wkrótce go odnajdą. On na pewno
jest na morzu, ale my nie mogliśmy czekać, bo Saga czuła
się źle i musieliśmy wracać.
Line zrozumiała, że chłopiec więcej już nie zniesie.
Jego blada jak ściana twarz i niechęć do rozmowy o tym,
co się stało, świadczyły też wymownie, że właśnie teraz
śmiertelnie się boi współczucia. Ten malec miał swoją
dumę.
- Dzieci - bąknęła i podeszła do łóżka. - Dzieci muszą
dostać jeść.
Co do tego nie mogło być najmniejszych wątpliwości.
Maleństwa wciąż dzielnie krzyczały swoimi wątłymi
głosikami, tak słabymi, że nawet nie przeszkadzały w roz-
mowie.
- Poczekaj, niech no się zastanowię... - powiedziała
Line. - Czy jest ktoś w okolicy, kto mógłby je karmić?
Tyle teraz nowych ludzi się nasprowadzało, że nie znam
nawet połowy. Nie, naprawdę nie znam żadnej kandyda-
tki na mamkę, ale popytam. W każdym razie nie możesz
ich karmić łyżeczką. Nic z tego nie będzie. Ale w domu
mam smoczek, karmi się przez niego osierocone jagnięta.
Zaraz go przyniosę.
Line zniknęła za drzwiami. Henning opadł na krzesło.
Nie był w stanie nawet uświadomić sobie, jakie to
groteskowe, że noworodki mają być karmione używanym
smoczkiem, przez który piły jagnięta.
Pogłoski szybko rozniosły się po paraFi. Henning miał
bardzo trudny dzień, zwłaszcza z przyjmowaniem wszyst-
kich ciekawskich i chętnych do pomocy, którzy od-
wiedzali go licznie i niemal bez przerwy.
Zaleziono mamkę, ale ona zgodziła się karmić tylko
ładne dziecko. Z Ulvarem nie chciała mieć do czynienia.
Nieszczęsny Henning był całkowicie wykończony, a nie
potrafił na nic się zdecydować. Co robić? Wokół łoża
w którym leżały dzieci, stała liczna grupa kobiet.
- Jakiż to śliczny aniołeczek - cmokały wzruszone
urodą Marca.
Dobrze, dobrze, myślał Henning złośliwie. Ciekawe,
co by zrohiły, gdybym im opowiedział o ojcu chłopca?
Może nareszcie mielibyśmy tu spokój.
Ale, rzecz jasna, niczego takiego nie zrobił.
Było już południe i Henning czuł się śmiertelnie
zmęczony. Nikt jednak nie miał czasu zastanawlać się nad
jedenastoletnim chłopakiem ani nad tym, jak ciężkie
obowiązki na niego spadły.
Mały Marco został zaopatrzony w ubranka, które
zebrano w okolicy, lecz Ulvarem nie chciał się zająć nikt.
Henning prosił, żeby mu pozwolono wykorzystać to, co
zostało, i po długich, prowadzonych szeptem naradach
kobiety wyraziłg zgodę. Tylko że ubrać Ulvara musiał
Henning sam. Robił to niezdamie, a serce krwawiło mu
z bólu, gdy patrzył na to zdeformowane ciałko, na
okropne spiczaste barki, które odebrały Sadze życie.
W końcu obaj chłopcy ubrani leżeli w łóżku. Kobiety
zasłoniły buzię Ulvara, żeby na niego nie patrzeć, ale
nieustannie przychodził ktoś nowy, kto odsuwał pielusz-
kę, bo bardzo chciał się przestraszyć.
Mamka postanowiła natychmiast zabrać Marca ze sobą
do domu, lecz Henning przeciwstawił się temu stanow-
czo. Z drżeniem w sercu usiadł na krawędzi łóżka, jakby
chciał osłaniać dzieci, i wyyaśnił, że obiecał umlerającej
matce, iż jej maleństw nie rozłączy. W końcu mamka
przyrzekła, że będzie przychodzić kilka razy dziennie
karmić noworodka. Mieszkała niedaleko.
Ale co z Ulvarem... Ktoś mruknął pod nosem: "Naj-
lepiej, żeby go Pan Bóg zabrał..." A inni pokiwali
głowami. Line z Eikeby była jedyną osobą, która okazy-
wała jakieś zrozumienie sytuacji. Nie znalazła prymity-
wnej butelki ze smoczkiem dla jagniąt, i chyba dobrze,
że się tak stało, ale nauczyła Henninga, jak karmić
malca gałgankiem maczanym w mleku. Sama jednak
też nie chciała nawet dotknąć tego "diabelskiego dzie-
ciaka", bo miała w domu liczną rodzinę, której nie
mogła pozbawić matki. Henning mimo wszystko dzię-
kował jej serdecznie i przygotował mleko zgodnie z za-
leceniami Sagi. Zabrał Ulvara do kuchni i trzymając go
na kolanach, po długich i trudnych próbach, zdołał go
w końcu nauczyć ssać zwinięty w rulonik płócienny
gałganek.
Żeby tylko kobiety zgromadzone w pokoju przestały
wciąż powtarzać, jakie to tragiczne, że Viljar i Belinda
z Ludzi Lodu zginęli oboje jednocześnie! Nie chciał tego
słuchać. Najehętniej zatkałby sobie uszy rękami, ale wtedy
upuściłby dziecko.
Żółte wąskie oczka zwróciły się ku niemu, na wpół
jeszeze ślepe szukały jego twarzy. Makabryczne rysy
krzywiły się niecierpliwie za każdym razem, kiedy Hen-
ning musiał umoczyć gałganek w mleku.
- Niczego się nie bój, Ulvarze - mówił do niego
uspokajająco. - Henning jest przy tobie. Możesz na mnie
polegać, ja jestem twoim przyjacielem i nigdy cię nie
opuszczę. Nie słuchaj tych głupich bab, bo mama i tata
zaraz wrócą, a wtedy będziemy mieć bardzo dnbrze. Bo
wiesz, oni są strasznie kochani, oboje.
Diabelskie oczy patrzyły na niego bez wyrazu.
Pamiętał, co powiedzieli czarni aniołowie, kiedy stali
obok dzieci w cichą noc:
"Od jednego z nich przyjdzie ten, który podejmie
walkę z Tengelem Złym. Drugi z chłopców ma do
spełnienia inne zadanie. Obaj są darem naszego władcy dla
Ludzi Lodu."
Który z nich jest którym?
To nie ma znaczenia. Henning będzie się zajmował
obydwoma. Będzie ich traktował tak samo.
Mały, dzielny Henning. Był zbyt młody, żeby wiedzieć,
iż nie można dwojga dzieci traktnwać najzupełniej tak
samo. Ci rodzice, którzy starają się być sprawiedliwi
wobec swoich dzieci aż do najdrobniejszych szczegółów,
zawsze wobec jednego z nich są niesprawiedliwi. Bo same
dzieci mają różne oczekiwania i różnie pojmują świat.
W końcu obaj chłopcy zostali nakarmieni, a gromada
bab gadała tak, że Henningowi mało głowa nie pękła.
Nadchodził wieczór, Henning nade urszystko potrzebo-
wał snu, ale skąd wziąć czas! Inwentarz trzeba nakarmić,
i...
Poszedł z Ulvarem do pokoju.
Kiedy uslyszał, że któraś z kobiet mówi:
Pani Lie jest na probostwie. Przyjechała w od-
wiedziny do Pastorowej. Tak, no właśnie, to była właś-
cicielka Elistrand. Teraz jest wdową. Już wie, co się stało,
i podobno tu idzie.
Babcia? Henningowi poczerwieniały uszy. "Czcij ojca
swego i matkę swoją", napisano w Biblii. Ale nie ma tam
nic o babciach. Na szezęście. Bo on nigdy nie lubił tej
babci, która zawsze tak źle odnosiła się do ukochanej
mamy Henninga a swojej córki, Belindy, i nienawidziła
Viljara, bo nie potrafił utrzymać Grastensholm. Kiedy
utracili duży dwór, babcia odepchnęła ich od siebie, nie
chciała mieć z nimi do czynienia. Nigdy im w niczym nie
pomogła, umiała tylko żądać.
Henning bał się tej babci. Paraliżowała jego wolę.
Kobiety sprzeczały się teraz, kto się najlepiej nadaje
do tego, by zająć się ślicznym Markiem. Nikt już nie
słuchał nieśmiałych protestów Henninga, że nie wolno
rozdzielać braci. Czuły się niebywale ofiarne i miłosier-
ne, bo uwolniły go od odpowiedzialności za jednego
z chłopców.
W tej chwili do domu wkroczyła pani Lie. Stanęła
w progu wypełniając swoją godną osobą prawie całe
drzwi. Wyglądała jak flagowy okręt w pełnej gali.
- Henning, mój wnuku - odezwała się głębokim
basem. - Cóż to ja słyszę na temat twoich rodziców?
Naprawdę się potopili?
Chłopiec zrobił się upiornie blady.
- Nie, nle, tylko się trochę spóźniają.
- To właśnie podobne do tego twojego nieodpowie-
dzialnego ojca, żeby zabierać moją córkę w taką niebez-
pieczną podróż! A teraz zostałeś sam, dziecko drogie! Ale,
naturalnie, przeprowadzisz się do nas. I, jak słyszę, masz
tu dwoje malutkich dzieci. ...
Lilith__