Huberath Marek S. - Miasta pod skałą.rtf

(2964 KB) Pobierz

Marek S. Huberath

 

Miasta Pod Skałą


Strażnikowi Mostu


Tom pierwszy

 

Silvestere


1.

 

Na zwiedzenie Muzeów Watykańskich zawsze braknie czasu, nawet jeśli wędruje się po nich od godziny otwarcia do chwili zamknięcia. Opuszczając zamykany labirynt sal w poczuciu niedosytu, za jego bramą należy nie skręcać w lewo, lecz pójść w prawo, tłocząc się w strumieniu wychodzących turystów. A jeżeli ktoś przypadkiem skręcił w lewo, to powinien zawrócić, nim dojdzie do przystanku autobusu numer 49 – tego przed ostrogą muru watykańskiego wybiegającą ku Via Vittorio Pisani – a już koniecznie zanim w litej linii muru Leona przypadkiem zauważy od dawna nie używane, zapadające się w ziemi drzwiczki o pękniętym nadprożu. Wiedzie do nich ścieżka wytarta w trawniku, a wokół niej walają się papiery i puste plastikowe opakowania. Mowa tu nie o miejscu przy następnym przystanku linii 49, gdzie w murze jest niewielka nisza skrywająca rzeźbę; ani nie o tym na tyłach Watykanu, gdzie odchodzi Via Parusio; ani też nie o tym, gdzie kończy się wyjazd, na którego przedłużeniu odbiega Via Stazione San Pietro; a już zupełnie nie chodzi o jedno z wejść od strony frontowej Watykanu. O żadne z nich. Należy unikać tylko furtki w murze między Muzeami Watykańskimi a Via V Pisani.

Stypendysta uniwersytetu La Sapienza, profesor Humphrey Adams Jr., skręcił w przeciwną stronę niż tłum turystów wylewający się z Muzeów. Chciał uspokoić oczy, przytłoczone całodziennym oglądaniem nadmiaru, chwilami aż mrowiących, barw; odpocząć od tłumu zwiedzających, utrudniającego obcowanie z pięknem plam i brył. Turyści byli jak szum zaciemniający przekaz. Dlatego właśnie Adams poszedł inaczej niż wszyscy.

Zaciekawiła go luka w nieprzerwanej linii grubych murów, ruszył więc ku zaniedbanej, niewielkiej bramie, omijając stertę śmieci. Jej nadproże ozdobiono godłem prawie rozłożonym przez rzymskie spaliny: pszczoły Barberinich?, nie, raczej herb Leona. Klucz tkwił w zamku, choć zardzewiałych drzwiczek od dawna nie używano, a deszcze otoczyły je warstwą burego mułu. Stara, pogryziona rdzą, nigdy nie lakierowana blacha; okucia niestarannej roboty. Gdyby przyjrzał się uważniej, zauważyłby nierówno wykuty napis, biegnący wokół klamki: „silvestere”.

Klucz nie bronił się – ledwie zaprotestował chrobotem, mocniej naciśnięta klamka ustąpiła, a skrzydło wrotek odepchnęło spiętrzoną warstwę osadu. Wewnątrz mała, zupełnie pusta salka, ani śladu plastikowych butelek czy puszek po piwie. Surowy, nie licowany cegłą mur z kamieni polnych. Ani kosarzy rozciągniętych na kamieniach, ani mchu czy porostów na zaprawie, nic, nawet zapachu stęchlizny. Jasno dzięki blaskowi dnia sączącemu się przez niewidoczne otwory pod sufitem. Na posadzce, częściowo skryta pod warstewką mułu, mozaika ułożona z drobnych białych i czarnych kamyków, przedstawiająca niezdarnie odrobioną ludzką czaszkę lub raczej łeb tygrysa czy kozła.

„Schyłek imperium”, ocenił Adams.

Na prawo i lewo, niesymetrycznie względem wejścia, umieszczono dwoje obitych blachą drzwi. Przed wtargnięciem powstrzymywał fakt, że michałaniołowi przebierańcy to przecież sprawni komandosi, rozchwytywani po odbyciu służby przez firmy ochroniarskie. Ci kolorowi faceci, uzbrojeni w ozdobne szpikulce, nie mieliby żadnego kłopotu z unieszkodliwieniem samotnego intruza, który wtargnął przez niezabezpieczone drzwi.

„Przynajmniej warto obejrzeć te furtki”, pomyślał.

Obie ujęto w pozbawione ozdób portale z białego kamienia. Prawą furtkę cudacznie zapieczętowano: w portalu tkwił zardzewiały gwóźdź, do którego papierowym sznurkiem przywiązano plakietkę. Sznurek zbutwiał, ale trwał na posterunku, wystarczająco silnie wsparty girlandą kurzu, by dźwigać kawałek plastiku lub stearyny.

Adams zajął się lewymi drzwiczkami. Trzeba je było mocno nacisnąć, by uległy z jękiem zawiasów i zepchnęły solidną warstwę ilastego, szarego mułu, który i tutaj się zgromadził. Za nimi ciągnął się korytarzyk. Również tu docierało nieco światła, chociaż korytarz obniżał się, a naniesiony przez wodę muł wkrótce sięgał stropu. Tego zbadać się nie da, bo jak po rozkopaniu namułu wytłumaczyć uciążliwym Szwajcarom, że jest się tylko zabłąkanym przechodniem?

Wrócił do salki i zamknął za sobą drzwiczki.

Prawe zapieczętowano, jednak marny sznureczek mógł już w każdej chwili zbutwieć do reszty...

Adams złapał za wiszącą plakietkę i lekko pociągnął: raz, drugi. Sznurek wreszcie się zerwał. Na kawałku nawoskowanej tektury odciśnięto bulwę otoczoną wieńcem listeczków i wyraźnym napisem: „silvestere”.

Schował ją do kieszeni.


2.

 

Za prawymi drzwiami widniał korytarzyk, czysty, jakby go ktoś przed chwilą zamiótł. Drzwiczki szczelniejsze: nie było mułu naniesionego deszczówką, nie przykrył mozaiki. I tu przez szpary w stropie wnikał blask słonecznego popołudnia, jak się wydawało Adamsowi, po dniu, który spędził nad muzealnymi gablotami. Wszedł bez wahania. Odkrycie zapomnianego wejścia do podziemi Watykanu – jeśli to było odkrycie – znaczyło więcej niż wszystko, co podczas swojego stażu zdołałby wyczytać w bibliotece La Sapienzy na temat zapomnianej nauki mistrza Lulliusa.

Korytarz zmierzał prosto w dół do grodu-państwa. Nie obniżał się w głąb ziemi, wpadającego światła nie ubywało. Wysokiej klasy robota murarska: bloki dopasowane starannie, periodyczne żebrowania stropu. Powtarzalne zwężenia upodabniały korytarz do wnętrza olbrzymiego jelita. Między słupami, na ścianach i na posadzce często znajdował ułożone z czarnych i białych kamyków mozaiki: to trójkąty i współśrodkowe z nimi kwadraty, to wieloboki wyższe.

Przywodziło to na myśl mistrza Lulla, który chciał sprowadzić złożoność świata do przecinających się kresek ornamentu geometrycznego. Newralgiczne miejsca diagramów, wierzchołki figur, uwieńczono niedbale odrobionymi symbolami, ułożonymi zwykle z kolorowych kamyków. Znajdował wśród nich pojedyncze znaki zodiaku, odwrócone dzbanki o dwóch uchach oraz inne symbole. Zdarzały się przedstawienia węża unoszącego pokrywkę kosza i wystawiającego zeń głowę. Może były to próby stosowania nauk mistrza Raymundo, ale Adamsowi, jeszcze czującemu przesyt wrażeń po długim ślęczeniu nad przebogatą kolekcją muzealną, nie chciało się poszukać po kieszeniach skrawka papieru, by skopiować symbole z mozaiki; bardziej intrygujące zdawało się penetrowanie tajemniczego wejścia do Watykanu.

Karygodne lenistwo, gdyż celem pobytu Adamsa na stażu w Rzymie było właśnie wyjaśnienie, czy istniał szalony uczeń Lulliusa, Alonzo Zumarraga, który znikł lub został zabrany ze świata, aby nie przekazać innym wyników swych rozważań, jako że te wyjaśniały zbyt wiele. Legenda za słabo udokumentowana, aby jej badanie i godziny spędzone na szperaniu w zetlałych papierzyskach już z daleka nie cuchnęły trupim odorem grobu naukowego, w którym pogrzebał go żywcem dziekan Goodman, kierując na to stypendium.

Trudno przestać być naukowcem, to rodzaj uzależnienia – już po chwili Adams żałował, że nie wziął notatnika, a żal ten rychło zmienił się w poczucie winy. Kolejne mozaiki na ścianach, dziwaczne wizerunki połączone kreskami, wyglądały coraz bardziej intrygująco. Może z nich znaki zodiaku dopiero powstały? Kamery nie wziął. Musi tu wrócić.

Korytarz łagodnie zakręcał. Wreszcie ukazała się kończąca go furtka. Za nią kolista salka podobnie oświetlona. Barwna mozaika na podłodze wyobrażała cudacznego stwora, ni to kozła czy nosorożca, ni to hipopotama. Otaczał go wieniec małych syren, z których każda trzymała jedną ręką poprzedniczkę za ogon. Wieloboki na ścianach szczyciły się obfitością krawędzi i wierzchołków, znaczonych odwróconymi dzbanami, łzami kapiącymi z murów, skrzydlatymi sztyletami, dziwacznymi czapkami, przechodzącymi w kształt gęsiej szyi i łba, oraz mostami o dwóch przęsłach.

„Goodman byłby zdumiony upowszechnieniem myśli samotnego Katalończyka”.

Ponownie dwoje identycznych drzwi okutych blachą. I znowu robota staranna, choć bez ozdób. Zamknięto je na zasuwki, z tym że zasuwkę lewych dodatkowo zabezpieczono łańcuszkiem, na którym wisiała blaszka.

Adams najpierw otworzył nie zabezpieczone drzwi. Za nimi taki sam korytarz. Równe segmenty, dobra robota kamieniarska, symbole na ścianach, niektóre dziwne i skomplikowane. Przeszedł kilkadziesiąt metrów, jednak łagodnie zakręcający korytarz nie zachęcał do poszukiwań. Niczego nowego, co chciałaby napotkać w tym miejscu pobudzona wyobraźnia, nawet mozaiki z czarnych i białych kamyków. Brakowało tej szczególnej eskalacji tajemniczości, która skłania do dalszej penetracji nieznanego. Adams wrócił do zapieczętowanych drzwi.

Z lewej furtki, zabezpieczonej cienkim pozłacanym łańcuszkiem, na którym dyndała żółta blaszka, zerwał plombę. Na blaszce widniało: „Silvestere”. Kolejna zdobycz powędrowała do kieszeni. Drzwi musiał zdecydowanie szarpnąć. Odskoczyły z jękiem nie naoliwionych zawiasów.

Za nimi korytarz: oświetlony, lekko zakręcający, identyczna murarka. Mozaikowe wieloboki ustąpiły miejsca wyobrażeniom nieznanych zwierząt: a to grubego ni to krokodyla, ni to wieloryba, z krótkimi, masywnymi płetwami i kłębem dziwacznych wici wokół zębatej paszczy, a to lądowego stwora, chimery złożonej z hipopotama, nosorożca i bawołu. Rzadziej zdarzały się podobizny much i komarów czy syren i trytonów. Były też jakby fragmenty murów z rosnącymi w dół zielonymi gałązkami. Często przypominały staranniej wykonane symbole z poprzedniego korytarza. Prawdopodobnie były to kopie rzymskich mozaik. A może nawet oryginały, rozrzutnie wmurowane w ścianę piwnicy.

Dalej wzdłuż ścian ustawiono dwa rzędy klasycznych aktów kobiecych. Łatwo rozpoznał ujęcia Wenus lub jej odpowiedniczki, „Kapitolińskie” czy „Eskwilińskie”, i to znane z reklam – z Melos, czy wspaniałe z Knidos. Nie brakło przepięknej „Niezauważonej”, która urzekła Adamsa: podobizny „Ostyjskiej” – nie bezgłowego korpusu, kopii Wenus Kapitolińskiej, niedawno znalezionego w Ostii. „Niezauważona” była nadmiernie odziana, aby zadowolić gremia decydujących, które z przedstawień ma zostać poznane przez społeczeństwo jako wzór kobiecego piękna starożytnych. Jej strzaskana twarz nie mogła przeszkadzać, bo z milońskiej zostało jeszcze mniej. Na użytek tegoż wyimaginowanego odbiorcy każdy, co bardziej udatny, wykopany wizerunek nagiej kobiety obowiązkowo mianowano imieniem frywolnej bogini piękności. A czemu nie mogła to być jakaś Iris, pasierbica karczmarza...?

Były tu znane wzory klasyczne, jednak nie bezduszne kopie, lecz twórcze wariacje znanego motywu ukazane w wyrazie twarzy czy detalach budowy ciała. Tym bardziej przykre były ich uszkodzenia. Kamiennym kobietom brakowało ramion, to dłoni, to nosów, a niektórym strzaskano twarze. Wydawało się, że każdy z posągów jest mniej kompletny niż pierwowzór. Adams gapił się, zerkał z boku, z tyłu, szedł dalej i wracał, by dokładniej obejrzeć. Bogaty magazyn Muzeów Watykańskich. Złość brała, że te rzeźby nie są eksponowane. Nie żałował, że zerwał złotą plombę.

„Trzeba je opisać, sporządzić ewidencję ukrywanych skarbów...”, kołatało mu w głowie. Dotkliwie odczuwał brak notatnika.

Na końcu galerii rzeźb znajdowały się drzwi, za nimi znów kolista salka z dwiema furtkami. Na podłodze owalna mozaika przedstawiająca kozła w wianuszku much.

Tym razem to prawe drzwi zabezpieczono, oplatając drutem klamkę i gwóźdź we framudze. Tak zardzewiałego drutu Adams jeszcze nie widział: ledwie łańcuszek rdzawych łachów drżących na wietrze. Dmuchnąć, a pofrunie rudymi śnieżynkami. Znów napis „Silvestere”. Tym razem wysmarowany węglem wprost na drzwiach.

„Dlaczego ograniczać się do zaplombowanych korytarzy?”, pomyślał. Zajrzał więc za lewe drzwi. Pusty korytarz, myląco podobny do poprzednich. Żebrowane jelito. Na przemian jasny i ciemny kamień. Sto kilkadziesiąt metrów łagodnego łuku. Na końcu bliźniacza salka i dwoje nie oznakowanych drzwi. Za nimi ginące gdzieś w oddali kolejne puste korytarze. Te same wzory, powtarzalność murarki i zawsze lekka krzywizna skrywająca drzwi na końcu.

„Dalej pewnie salka i drzwi. Pusto tu i nudno”. Zawrócił.

Stanął przed drzwiami podpisanymi „Silvestere”.


3.

 

„Bez notatek przepadnę”. Przeszukał kieszenie, znajdując oprócz dokumentów i tygodniowego biletu komunikacji miejskiej jedynie rachunek z restauracji „Buca dell’Inferno” w Cortina d’Ampezzo. Na odwrocie nakreślił planik: salka wejściowa, zasypany korytarzyk, ten zaplombowany, następna salka z dwoma korytarzami, z których każdy zakończony salką z dwojgiem drzwiczek. Przed prawymi właśnie stał. By zmniejszyć groźbę zabłądzenia, drzwi pozostawiał otwarte. Przeciągu nie było. Zanotował klucz, według którego szedł: prawe-lewe-prawe. Korytarze nie tworzyły zamkniętych ok sieci. Dotąd nie napotkał otwartej furtki. Czy oznaczać przebyte salki? Zostawiać w nich guziki? Przecież po śladach go znajdą. Cóż, muszą wystarczyć notatki.

Szarpnięciem klamki zerwał przerdzewiały drut. Następnie owinął go wokół niej. To będzie znak, że już tu był. Nawet jeśli przeciąg zatrzaśnie drzwi. Kolejny zakrzywiony korytarz. Za zakrętem, na okrągłym postumencie, skorpion z trawertynu, brunatno-czerwonego w szare wzorki. Infantylnie odrobiony. Nieznany mistrz brewkami podkreślił oczy stwora i dodał uśmiechnięty pyszczek, przypominający mordkę z zębami; tylko kształt pajęczaka uchwycił poprawnie. Podobna rzymska rzeźba stoi w bestiarium Muzeum Watykańskiego.

Dalej rzeźby much. Te precyzyjne jak plastikowe modele z muzeów przyrodniczych.

„Ależ ktoś to odrobił... Bez wątpienia wyroby antyczne. Dlaczego skrywają takie rzeczy...? W bestiarium prezentują mniej ciekawe. Toż to rewelacja! Sam Arystoteles czy Pliniusze nie znali muchy tak dokładnie”.

Muchy na rozkładającym się krecie, muchy na padłym nietoperzu. Wspaniałe rzeźby... Adams snuł się wśród nich jak zaczarowany. Ale skorpiona pożeranego przez ichneumona wyrzeźbiono z błędami: za chudy, za długi, i znowu ni to kocia mordka, ni to ludzka twarz.

Dalej stały jeszcze dziwniejsze rzeźby: zmontowane z części, ze szczelinami złączeń, rozepchanymi dłutem czasu. Skrzydła much, nogi i czułki wykonano z brązu lub szarego metalu. Jedne wpasowano szczelnie między fragmenty kamienne, inne obluzowane podparto wspornikami. Adams łagodnie wodził palcami po powierzchniach rzeźb. Wyczuwał ledwie zaznaczoną fakturę skrzydełek, ostre zadziorki włosków na muszych nóżkach.

Kiedyś napisał obszerną rozprawę o zaginionych rzeźbach antyku. Sugerował w niej stosowanie właśnie takiej technologii. Wydawało mu się, że zebrał dość przesłanek, by przekonująco uzasadnić możliwość istnienia wtedy zaawansowanej technologii rzeźbiarskiej. Rzeźb łączonych z kamienia, metalu i ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin