Cherryh Carolyn Janice - Przybysz 2-Najeźdźca.pdf

(1357 KB) Pobierz
Cherryh Carolyn Janice - Przyby
C. J. Cherryh
Najeźdźca
(Invader)
Przełożyła: Agnieszka Sylwanowicz
Data wydania oryginalnego: 1995
Data wydania polskiego: 1998
Rozdział 1
Samolot przechylił się ostro na skrzydło i zaczął schodzić w dół, co zapowiadało
lądowanie w Shejidan. Bren Cameron przez sen i z zamkniętymi oczyma potrafił rozpoznać
podejście do północnego pasa.
Tak właśnie było. Środki przeciwbólowe wykonały znakomitą robotę. Bren pamiętał, że
ostatnio oglądał chmury nad cieśniną Mospheiry; pewnie obsługa uratowała jego drinka, bo
szklaneczka zniknęła z tacy przykrytej teraz serwetką.
Ręka na temblaku i liczne stłuczenia. Operacja.
Gdy obudził się tego ranka - był pewien, że to było tego ranka, jeśli zachował jakie takie
poczucie czasu - nad jego łóżkiem pochylał się i coś do niego mówił pracownik Biura Spraw
Zagranicznych, a nie matka czy Barb. Boże, nie zrozumiał połowy z tej oracji, chodziło chyba
o jakieś pilne spotkanie, aiji żądał jego natychmiastowej obecności, miał miejsce jakiś drobny
kryzys w rządzie nie mogący czekać, aż on wyzdrowieje po ostatnim, który, jak mu się
wydawało, zażegnał przynajmniej na kilka dni. Tabini dał mu urlop, powiedział, żeby
wyjechał i poradził się własnych lekarzy.
Kryzys wiszący wszystkim nad głową najwyraźniej jednak nie chciał czekać: pracownik
Biura nie podał dokładnych szczegółów sytuacji na kontynencie - co samo w sobie nie było
zaskakujące, ponieważ ludzki rząd na Mospheirze i patronat aijiego z siedzibą w Shejidan nie
rozmawiały ze sobą w sprawach wewnętrznych aż z taką szczerością.
Oba rządy w gruncie rzeczy w ogóle nie prowadziły rozmów, jeżeli nie był przy nich
obecny Bren jako tłumacz i mediator. Ciekawe, w jaki sposób Shejidan zażądał jego
obecności, nie korzystając z jego usług, ale ten, kto zadzwonił, najwyraźniej przekonał
Mospheirę, że to sprawa życia i śmierci.
- Podniosę panu stolik, panie Cameron.
- Dzięki. - Po raz pierwszy w życiu miał rękę na temblaku. Kiedy tylko mógł, jeździł na
nartach, i to brawurowo; w ciągu dwudziestu siedmiu lat swego życia dwa razy chodził o
kulach. Unieruchomiona ręka była jednak nowym doświadczeniem i, co już zdążył odkryć,
prawdziwą przeszkodą w jakiejkolwiek pracy urzędniczej.
Stolik został podniesiony i zamocowany. Steward pomógł Brenowi ustawić oparcie fotela,
wyciągnął końcówki pasa bezpieczeństwa i chciał go zapiąć: piankowy pancerz od obojczyka
po kłykcie oraz bandaże ściskające Brenowi tors wcale nie ułatwiały mu pochylania się czy
sięgania, ale przynajmniej palce miał zalane pianką tylko do połowy.
Udało mu się chwycić pas o własnych siłach, odciągnąć go i zapiąć, zanim z powrotem
zacisnął mu się na piersi - drobny tryumf w dniu pełnym niepowodzeń.
Żałował, że zażył środek przeciwbólowy. Nie miał pojęcia, że będzie taki silny.
Powiedzieli: „jeśli będziesz go potrzebował” i po szaleńczym wysiłku, żeby uporządkować
swoje sprawy w biurze, a potem dotrzeć na lotnisko, Bren pomyślał, że potrzebuje go, żeby
nieco stępić ból.
Zbudził się po godzinie, gdy samolot podchodził do lądowania w stolicy.
Miał nadzieję, że w Shejidan nie poplątano informacji i że o godzinie jego przybycia wie
ktoś poza urzędnikami na lotnisku. Samoloty latające między Mospheirą i kontynentem kilka
razy dziennie przewoziły tylko towary. Kiedy na pokładzie był Bren, w małym przeszklonym
przedziale na przedzie samolotu, który zwykle służył do przewożenia delikatnych ładunków
medycznych, pojawiało się dwóch stewardów, dwa fotele, lista win i kuchenka mikrofalowa.
Tak wyglądała jedyna linia pasażerska obsługująca Mospheirę i kontynent dla jedynego
pasażera, który regularnie kursował między Mospheirą i kontynentem - dla niego, Brena
Camerona, paidhi-aijiego.
 
Pilnie strzeżonego paidhi-aijiego, nie tylko oficjalnego tłumacza, ale arbitra badań
technicznych i rozwoju oraz stałego mediatora dla atewskiej stolicy w Shejidan i wyspiarskiej
enklawy ludzkich kolonistów na Mospheirze.
Wypuszczono podwozie.
Gdy samolot wśliznął się w chmury, gładki, szary dywan, który utworzyły, widoczny
dotąd za oknem, zmienił się w przesłaniającą wszystko klaustrofobiczną watę.
O szybę uderzyły krople deszczu. Samolot lekko się zachwiał pod uderzeniem wiatru.
Nieoczekiwanie paskudna pogoda. Skrzydło rozbłysło bielą błyskawicy. Stewardzi
rzeczywiście mówili coś o deszczu nadciągającym nad Shejidan. Nie wspomnieli jednak o
burzy. Bren miał nadzieję, że aiji wysłał po niego samochód. Miał nadzieję, że nie będzie
musiał iść daleko.
Deszcz zalewał okna, a gęste, szare chmury nie pozwalały niczego dostrzec. Takiego
właśnie dnia przybył do leżącego w głębi kontynentu Malguri - jakiś tydzień temu?
Wydawało się to niewiarygodnie dawno temu. W ciągu tego tygodnia zmienił się cały świat.
Zmieniła się cała równowaga atewskiej władzy i zagrożenia - a to z powodu jednego
ludzkiego statku, który teraz znajdował się na orbicie planety. Atevi mogli zupełnie słusznie
podejrzewać, że jest on mile widziany. Po stu siedemdziesięciu pięciu latach milczenia
niebios z łatwością mogli dojść to tego błędnego wniosku.
Było to także sto siedemdziesiąt pięć lat podejmowania własnych decyzji przez ludzkich
rozbitków na Mospheirze oraz wypracowywania zasad współistnienia z ziemią atevich.
Ludzie byli zadowoleni - do czasu pojawienia się tego statku, który nie tylko wprowadzał
zamęt w spokojne, przewidywalne i dostatnie życie poszczególnych osób, ale też dość
niespodziewanie stawiał atevich przed faktem istnienia aż dwóch ludzkich skupisk; a dopiero
w ciągu ostatnich lat zapanowały całkowicie pokojowe stosunki z ludźmi mieszkającymi na
wyspie u wybrzeży atewskiego kontynentu.
Można zatem było sobie wyobrazić, że aiji w Shejidan, przywódca Patronatu
Zachodniego, zupełnie słusznie chciał wiedzieć, co jest w transmisjach, które teraz krążyły
między owym statkiem i naziemną stacją na Mospheirze.
Paidhi sam chciał znać odpowiedź na to pytanie. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech
godzin zmienił się stopień jego użyteczności na kontynencie - lecz on sam nie otrzymał
żadnych specjalnych wskazówek od prezydenta czy departamentu stanu co do tych
odpowiedzi, ani jednej cholernej informacji, którą zapamiętałby w przebłysku świadomości.
Owszem, wiedział z autopsji, że jeśli sprawy potoczą się źle i stosunki między ludźmi i
atevimi popsują się, to ta strona cieśniny nie będzie bezpiecznym miejscem pobytu dla
człowieka: ludzie i atevi stoczyli już jedną krwawą wojnę z powodu źle zrozumianych
intencji. Bren nie wiedział, czy zdoła sam zapobiec następnej wojnie, lecz jeśli chodzi o pracę
paidhiego miał on stale świadomość, że jeśli nie w jego mocy leży kierowanie przyszłością
ludzi na Mospheirze i w tym zakątku wszechświata, to z całą pewnością leży w niej zawalenie
sprawy.
Jeden wyłom w bardzo ważnym Patronacie Zachodnim - i jeden bardzo ważny
przywódca, jak aiji Shejidan, straci pozycję.
Jeden durny człowiek z nadajnikiem radiowym lub jeden zapalczywy ateva z myśliwską
strzelbą - a tych było stanowczo za dużo na kontynencie, by Bren czuł się spokojnie: na wsi
broń oznaczała pełny stół. Atewscy chłopcy uczyli się strzelać w wieku, kiedy dzieci ludzi
uczyły się jeździć na rowerze - a atevi byli cholernie dobrymi strzelcami. Niektórzy zostawali
licencjonowanymi zawodowcami w społeczeństwie, gdzie zabójstwo stanowiło zwykły tryb
postępowania prawnego.
A jeśli Tabini-aiji straci panowanie nad Patronatem Zachodnim i ten zacznie się rozpadać,
to wszystko się rozleci. Atevi mają prowincje, lecz nie mają granic. Nie potrafią
zinterpretować linii na mapie zgodnie z żadną logiką czy rozsądkiem, poza tym, że wiedzą,
gdzie w przybliżeniu posiadłości sąsiadujące z ową linią stykają się z rozmaitymi terenami,
mającymi wpływ na dany obszar, kulturę i siatkę więzów lojalności względem innych
patronatów, nie mających najmniejszego związku z geografią.
Z wielu jeszcze innych względów społeczeństwo świata istniejącego poza Mospheirą nie
było społeczeństwem ludzkim i jeśli atewski rząd upadnie po niemal dwustu latach tworzenia
przemysłu i skomplikowanej struktury władzy, jednoczącej setki drobnych atewskich
patronatów...
 
...to będzie to osobista wina Brena.
Samolot wyrwał się z chmur. Deszcz ściekał strużkami po szybie, zniekształcając
panoramę miasta pozbawionego wysokich budynków, z której wyrastało zaledwie kilka
kominów. Na zboczach spowitych deszczem wzgórz usadowiły się pokryte dachówką domy
zorganizowane w pomyślną dla atevich geometrię.
Samolot przechylił się i Bren zobaczył rozległy kompleks rządowy, będący jego celem:
Bu-javid, rezydencję aijiego rozlokowaną na najwyższym wzgórzu na skraju Shejidan,
wzgórzu otoczonym hotelami i zajazdami wszelkich kategorii, pobłyskującymi w szarej
mgiełce - Boże - bezczelnymi neonami.
Hotele te stanowiły wyraźny dowód atewskiej demokracji. Podczas zwykłych audiencji i
w nagłych przypadkach zatrzymywali się w nich petenci, zwykłe osoby pragnące uzyskać
osobiste posłuchanie u władcy największego patronatu świata.
Podczas pełnienia obowiązków legislacyjnych te same pokoje hotelowe zajmowali
prawodawcy wybrani do hasdrawadu wraz z ochroną i resztą personelu. W tych
wynajmowanych na kilka nocy pokojach u stóp wzgórza znajdowała miejsce dla siebie i
swojego personelu nawet garstka członków tashridu, cieszących się świeżo nadanym
szlachectwem i nie mających przodków związanych z Bu-javid, sąsiadując ze sklepikarzami,
murarzami, numerologami i ekipami telewizyjnych wiadomości.
Ponieważ od dawna nieobecne niebezpieczeństwo dosłownie zawisło nad światem, hotele
na dole były zatłoczone, a obsługa w restauracjach na pewno poszła w rozsypkę. Komisje
ustawodawcze zapewne odbywały posiedzenia. Hasdrawad i tashrid pewnie szaleją. Nie
spodziewani petenci szturmują drzwi licznych sekretarzy aijiego, domagając się wyjątkowej i
natychmiastowej audiencji w sprawach swoich szczególnych, zagrożonych interesów. W
salach Bu-javid przepychają się specjaliści od techniki, fanatyczni numerolodzy i szaleni
teoretycy - a wszystkich ich popierają zagorzali wyznawcy o dzikim spojrzeniu - ponieważ
według atevich cały wszechświat można opisać za pomocą liczb, które są pomyślne lub
niepomyślne: liczby dawały danemu przedsięwzięciu błogosławieństwo lub skazywały je na
porażkę, a istniał tysiąc różnych sposobów wyznaczania liczb ważnych dla danej sprawy.
Niech Bóg ma w opiece proces inteligentnego podejmowania decyzji.
Pas startowy był już blisko. Bren patrzył, jak pod skrzydłem samolotu przepływają
magazyny i fabryki Shejidan: dachy, a w końcu podziurawione deszczem kałuże, rozmyty
obraz wentylatorów i zarys znaku firmowego na żwirze. Z ziemi nigdy nie widział
Aquidańskich Zakładów Rur i Armatury. Razem jednak z iglicą Zachodniego Zrzeszenia
Kopalń i Przemysłu i dachem Patanadskich Zakładów Lotniczych i Kosmicznych stanowiły
one uspokajający akcent wszystkich jego powrotów na tę stronę cieśniny.
Ciekawy pomysł, żeby Shejidan stał się schronieniem.
Podczas tej bytności na Mospheirze Bren nie widział się nawet z matką. Nie przyjechała
do szpitala. Zadzwonił do niej po przylocie - w swoim pokoju szpitalnym miał czas na trzy
telefony, zanim prawie całkowicie pozbawiono go przytomności, szpikując środkami
przeciwbólowymi, i odwieziono na badania. Wyraźnie pamiętał, że dzwonił i rozmawiał z
nią, powiedział, gdzie jest i że rano będzie miał operację. Powiedział jej, bagatelizując
sprawę, że nie musi przyjeżdżać, że może zadzwonić do szpitala i zapytać o niego, kiedy
odzyska przytomność. Tak naprawdę jednak, chociaż nie chciał się przed samym sobą do tego
przyznać, miał nadzieję, że matka przyjedzie i okaże nieco matczynej troski.
Zadzwonił też do swego brata Toby’ego, aż na północne wybrzeże, gdzie Toby mieszkał
z żoną. Brat był pewien, iż nic mu się nie stało; bardzo się ucieszył, że w obecnych
warunkach Bren wrócił do pracy - o czym paidhi oczywiście nie mógł rozmawiać z rodziną,
więc nie mówili na ten temat; i to by było tyle.
Do Barb zadzwonił na końcu - nie miał wątpliwości, że Barb przyszłaby do szpitala, ale
nie odebrała telefonu. Zostawił informację: „Cześć, Barb, nie wierz wiadomościom, nic mi
nie jest. Mam nadzieję, że się zobaczymy, póki tu jestem”.
Kiedy jednak się obudził, nad jego łóżkiem pochylał się tylko ktoś z departamentu,
pytając: Jak się pan czuje, panie Cameron?
A także: Naprawdę mamy nadzieję, że będzie pan w stanie...
Dzięki, odpowiedział.
Cóż innego mógł powiedzieć? Dziękuję za kwiaty?
 
Koła dotknęły ziemi, zapiszczały na wilgotnych płytach. Patrzył przez zalane deszczem
okna na niebo koloru popiołu, na mokre betonowe pasy startowe, na terminal o funkcjonalnej,
bryłowatej architekturze. Wszystko to równie dobrze mogłoby być międzynarodowym
portem lotniczym na Mospheirze.
Kiedy leżał w szpitalu, zespół z Bezpieczeństwa Narodowego zajął się jego komputerem;
eksperci z departamentu stanu i ABN na pewno przejrzeli jego wszystkie pliki, od
prywatnych listów po notatki do wystąpień i spostrzeżenia słownikowe, ale musieli się
śpieszyć. Nawet wiedząc, że wkrótce zostanie wezwany, spodziewał się, że przynajmniej
jeden dzień poleży sobie na słońcu.
Coś jednak przybrało rozmiary kryzysu i kiedy ochrona odebrała go z ostrego dyżuru w
szpitalu, żeby odstawić do biura, dostał z powrotem komputer oraz trzydzieści minut w biurze
po drodze na lotnisko - całe trzydzieści minut na resztkach narkozy i środków uśmierzających
ból, żeby załadować pliki, których mógł potrzebować, i nowe kody zabezpieczeń - oraz
odrzucić prośbę sekretarza prezydenta o sprawozdanie, którego prezydent najwyraźniej nie
miał dostać. W międzyczasie Bren wpuścił do systemu swego osobistego Poszukiwacza na
sygnale, żeby wydobył wszystko, co się da - całą korespondencję od jego własnego
personelu, Biura Spraw Zagranicznych, departamentu stanu i wszelkich innych osób.
Z powodu tego pośpiechu nawet nie wiedział, jakie dokładnie pliki ściągnął ani co
mógłby dostać, gdyby postawił się cenzorom departamentu stanu, i co mogło się zmienić w
głównej bazie danych. Ich samolot miał niezwykle wąskie okno wejścia do atewskiej
przestrzeni powietrznej, co samo w sobie już świadczyło o wzroście napięcia. Na lotnisko
pędzili jak stado szatanów, właściwie wypchnęli z rozkładu wszystkie lokalne loty
mospheirańskie; gdy samolot osiągnął odpowiedni pułap, Bren dostał sok i zamierzał przez
godzinę popracować - niestety zasnął, obserwując chmury.
Myślał, że tylko da odpocząć oczom. Że odgrodzi się od słonecznego blasku, tego ostrego
blasku panującego nad chmurami. Nawet teraz nie był pewien, czy jego organizm wydalił już
ten przeklęty środek przeciwbólowy. Wszystko pływało mu przed oczyma. Myśli przewijały
się chaotycznie. Bren nie miał pojęcia, co go czeka, nie pamiętał, co powiedział mu człowiek
z departamentu.
Samolot podkołował nie na zwykłe stanowisko, lecz do ślepego, pozbawionego okien
końca terminalu pasażerskiego. Kiedy pilot wyłączył silniki, Bren stoczył zwycięski
pojedynek z pasem, po czym spojrzał wyczekująco na stewardów, mając nadzieję na pomoc
przy niesieniu bagażu, i ostrożnie wstał z fotela.
Jeden ze stewardów wyciągnął bagaż ze schowka obok kuchni. Bren zatrzymał przy sobie
komputer, mimo że drugi steward wyciągnął po niego rękę.
- Proszę o kaftan - powiedział i odwrócił się plecami, by steward pomógł mu go włożyć.
Był to trochę niesezonowy kaftan, który trzymał na wszelki wypadek na Mospheirze, uszyty
w stylu atevich, z licznymi guzikami i długi do kolan. Włożył zdrową rękę do rękawa, a drugi
narzucił na unieruchomione ramię - przeklęty kaftan zsuwał się i gdyby była to Mospheira w
lecie, to nie zawracałby sobie głowy ubiorem; tu jednak był Shejidan, gdzie dżentelmen
zdecydowanie nie pokazuje się w miejscach publicznych bez kaftana.
Dżentelmen zdecydowanie pilnuje też, by mieć starannie zapleciony warkocz i ozdobić go
wstążkami wskazującymi na jego pozycję i pochodzenie, jednak atewska publiczność będzie
musiała mu wybaczyć: włosy mógł mu zapleść w wymagany sposób jedynie sanitariusz w
szpitalu. Bren zamierzał uchronić warkocz podczas lotu przed zetknięciem z oparciem fotela,
ale po tej niezamierzonej drzemce nie ręczył za jego stan. Teraz pochylił głowę i wyciągnął
go jedną ręką spod kołnierza kaftana, nie zrzucając tego ostatniego na ziemię, poczuł na
policzku niepożądany kosmyk włosów, które spróbował utknąć za uchem.
Następnie podniósł komputer, zarzucił pasek na zdrowe ramię i niespiesznie ruszył do
przodu. Obawiał się, że wedle dworskich kryteriów przedstawia żenująco niechlujny widok.
Dotarł jednak tutaj; miał nadzieję, że dotrze do Bu-javid bez niepotrzebnych opóźnień i
rozgłosu, i z plikami, których potrzebował do pracy. Jeśli wszyscy, którzy mieli się
porozumieć, porozumieli się i jeśli aiji nie odbywał nieustannych posiedzeń, to w chwili, gdy
do samolotu będą podjeżdżały schodki, na Brena powinien już czekać samochód. Zagrzmiało
mu tuż nad głową i paidhi pomodlił się w duchu, by tak było.
Musiał też pamiętać, że opuszcza miejsce, gdzie siedzenia, stoły i drzwi były
przystosowane dla osób jego wzrostu: tutejsze schody miały wyższe stopnie, a mogąc
 
posługiwać się tylko jedną ręką, Bren czuł się w tej chwili zmarznięty, rozdrażniony i bliski
łez.
- Dziękuję - powiedział do stewardów, którzy otworzyli drzwi samolotu. Podjeżdżały
schodki - nie te z baldachimem, a co dopiero mówić o tunelu: stuknęły w samolot, który aż
się zachwiał, a jeden ze stewardów postawił bagaż Brena na zalanym deszczem podeście
chwiejnej, metalowej drabiny.
Żadnego samochodu. Nie jest dobrze. Wszystko sprawiało wrażenie pośpiechu
przeważającego nad planowaniem. Pędzona wiatrem mgła wpadała przez otwarte drzwi i
Bren był już gotów wrócić do suchego wnętrza samolotu, gdy zza dziobu maszyny wypadła
furgonetka z emblematem ochrony lotniska i zahamowała tuż przed olbrzymią kałużą.
Pojawiła się tak nagle, że nerwy Brena wyczulone na sprawy bezpieczeństwa napięły się, a
ciało sprężyło do skoku w tył.
- Ostrożnie. Stopnie są wyższe.
- Wiem. Wiem, ale dziękuję. Dobrego lotu. Bardzo dziękuję. Proszę podziękować
załodze.
Uniósł ramię, żeby nie zsunął mu się z niego pasek komputera i wychodząc na schodki w
pędzony wiatrem deszcz, poczuł nagłe, niebezpieczne zachwianie równowagi. Chwycił się
poręczy, wciąż mając przekrzywione ramię i walcząc o utrzymanie na nim paska komputera.
Otworzyły się boczne drzwi furgonetki. Wyszedł z niej uzbrojony ateva - szybko
poruszający się, ciemny olbrzym w nabijanej srebrem czerni ochrony Bu-javid i osobistej
straży aijiego - po czym wbiegł po schodkach, które zatrzeszczały pod jego ciężarem.
- Nadi Bren! - zawołał damski głos i ponury dzień nabrał jaśniejszych barw.
- Jago!
- Wezmę to, nadi Bren. Podaj mi rękę. - Jago stała o dwa stopnie niżej i patrzyła mu
prosto w oczy. Chwyciła pasek komputera, z nieubłaganą uprzejmością zdjęła mu go z
ramienia i objęła jego zmarzniętą, białą rękę swoją dużą, czarną dłonią. Kompetencja i
pewność w świecie, gdzie szalała burza i wiatr. Bren nie miał najmniejszych wątpliwości, że
gdyby się pośliznął, Jago by go złapała - żadnych wątpliwości, że gdyby musiała, to
zniosłaby go ze schodów jedną ręką.
Schodząc po chwiejnej, zalewanej deszczem drabince, po spotkaniu z Jago wcale nie był
zaskoczony widokiem Banichiego, który nieco wolniej wyszedł z furgonetki, żeby ich
przywitać.
Cieszył się, że to oni. Boże, co za ulga...
Odczuł taką ulgę, że zakręciło mu się w głowie i zapomniał, że te schodki są wyższe niż
standardowe, i gdyby w tej samej chwili Jago nie chwyciła go mocno za zdrowe ramię, to na
pewno runąłby na ziemię.
- Ostrożnie - powiedziała, przywracając mu równowagę. - Ostrożnie, Bren-ji, jest bardzo
ślisko.
Tak, ślisko. Zagrzmiało. Białe światło błyskawicy uwydatniło wszystkie szczegóły,
odbiło się od kałuży. Bren dotarł na dół na trzęsących się nogach. Banichi odsunął się, Jago
pomogła Brenowi wejść do furgonetki i sama poszła w jego ślady.
Banichi wsiadł na końcu i zatrzasnął drzwiczki, odgradzając ich od deszczu i grzmotów.
Bliźniaczo podobny do Jago - czarna skóra i srebrne ćwieki, czarna twarz, czarne włosy,
złociste oczy - opadł na wolny fotel przy drzwiach z drugiej strony. Bren zauważył, że stara
się nie zginać nogi.
- Jedź - poleciła Jago kierowcy.
- Mój bagaż - zaprotestował Bren, gdy furgonetka szarpnęła do przodu.
- Przywiezie go Tano. Jest druga furgonetka.
Tano - kolejne znajome imię. Bren niezmiernie się ucieszył, że jego właściciel żyje.
- Algini? - zapytał, mając na myśli partnera Tano.
- Szpital w Malguri - odezwał się Banichi. - Jak się czujesz, Bren-ji?
O wiele lepiej, niż sądził. Ci, których śmierci się obawiał, żyli.
Jednak niepotrzebnie, z głupich powodów, zginęły inne, zacne osoby.
- Czy są jakieś wiadomości...? - Głos mu się załamał. - Są jakieś wiadomości z Malguri?
Od Djinany? Czy nic im się nie stało?
- Ateva może zapytać - odparła Jago.
Zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że jest tak roztrzęsiony. Może to przez nagłe poczucie
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin