Prus Bolesław - Wieś i miasto.pdf
(
384 KB
)
Pobierz
WIEŚ I MIASTO
Bolesław Prus
I.
W STODOLE.
Folwark Wilczołapy był własnością męża pani Euzebji z hrabiów Patykowskich, Jana
Chryzostoma Letkiewicza, dziedzicznego dobrodzieja swej parafji, której w ciągu piętnastu lat
ofiarował bezinteresownie furę chróstu na płot cmentarny i dwa nowe powrozy do dzwonów.
Budynki dominjum, o którem mowa, wraz z nieoddzielnem od nich podwórzem, formowały
kwadrat, mający około pięciuset dziewięciu kroków wszerz, i takiż wzdłuż. Na północnym boku
kwadratu figurowała stodoła ze spichrzem, dolną młocarnią, młynkiem polskim i amerykańskim,
tudzież z maneżem vel kieratem. Na przeciwnym krańcu dziedzińca, a więc na południe od stodoły,
znajdował się dwór parterowy, murowany, pod gontem, a
obok niego lodownia. Na zachód leżały:
obora i stajnia dla koni fornalskich, tudzież wozownia i stajnia cugowa. Wreszcie na wschód stał
budynek, mieszczący pańską kuchnię, izbę czeladnią, na facjatce zaś małą izdebkę, niegdyś
mieszkanie ekonoma, a obecnie kurnik. Do budowli tej przytykało parę chlewków.
Jeżeli dodamy teraz, że na środku wielkiego dziedzińca znajdowała się studnia z korytem, to już
chyba najzacieklejszy zwolennik szczegółów topograficznych nie zarzuci nam niesumienności, lub
(czego Boże broń) lekceważenia czytelników.
Tyle o miejscu; zkolei należy powiedzieć coś i o czasie.
Dzień, w którym za osobliwą łaską nieba mieliśmy honor dotknąć stopą wilczołapskich gruntów,
był zimowy i zimny. Okolica, z powodu grubej warstwy śniegu, podobna była do olbrzymiego
płaskiego talerza. Śnieg leżał na ziemi, okrywał dachy, starał się utrzymać równowagę na płotach i
zwieszał się niby puch łabędzi z gałązek kilkunastu drzew, które dwór otaczały. Nad dworem,
stodołą, stajnią i tak dalej, niby klosz nad butersznitami, rozciągało się niebo, koloru, który nazwać
było można płowym, zielonawym, lub niezdecydowanym, lecz w żadnym razie błękitnym. Kolor to
był chorobliwy, przypominający mieszaninę żółtaczki z bladaczką; dnie zimowe miewają niekiedy
podobną cerę.
Było południe. We dworze państwo zajmowało się śniadaniem, w kuchni czeladź obiadem, w
stodole robotnicy wypoczynkiem. Na kwadratowem podwórzu nie słyszałeś głosów ludzkich, ani
jękliwego warczenia młocarni. Słowem, na folwarku panowała zupełna cisza, na tle której od czasu
do czasu rozlegał się skrzyp sanek, jadących gościńcem, lub krakanie stada wron, sejmikujących na
polnej gruszy.
Przy stodole widzieć można było ludzi. Jeden z nich, o twarzy żółtej i przedwcześnie
pomarszczonej, w brudnym, połatanym kożuchu, starej czapce i nie nowszych od niej butach, stał
oparty o ścianę maneżu, ze skrzyżowanemi nogami, i rękami za pazuchą. Był to parobek, w lecie
pomocnik pastucha, w zimie specjalista od młócenia.
Towarzysz jego miał minę gospodarza na dwudziestu morgach i kandydata na urząd wójta gminy.
Wysoka barania czapka, brunatna sukmana i świeżo wysmarowane tłustością buty były nowe. Szeroki
skórzany pas ściskał mu biodra. Mierny nos, niezbyt wielkie usta i siwe oczy zdradzały pewność
siebie i inteligencją. Człowiek ten trzymał pod pachą gruby kij z rzemykiem, w ręku zaś płócienny
worek, w którym mieścił się jakiś przedmiot wielkości bułki chleba.
— Nie uważaliśta, Jakóbie — mówił dostatni gospodarz do ubogiego parobka — czy nie był
jeszcze pan na dziedzińcu?
— Kto go tam wie! — odparł parobek. — Może jeszcze i nie wstał, a jeżeli wstał, to pewnikiem
szwargocze z Joskiem, albo z tym Miemcem, co łońskiego roku las kupił.
Nastała chwila milczenia, w ciągu której apatyczny specjalista od młocarni przełożył nogi i
poczochrał się plecami o ścianę maneżu. Potem spytał gospodarza:
— Cości to wam pilno, Wojciechu, musi być do pana, kiejście tyle drogi na taki ziąb
przeharowali? Musi wam być co winien?...
— Winien — nie winien!... Chciałem się go ino tylko rozpylać, co to jest, o to... Może wy
wieta?...
Z temi słowy gospodarz rozwiązał torbę i wydobył z niej przedmiot formy nieregularnej,
wielkości średniej bułki chleba i koloru brudno-żółtego.
Nie wyjmując rąk z za pazuchy i nie przekładając tym razem skrzyżowanych nóg, Jakób pochylił
głowę i dość obojętnie przypatrywał się przedmiotowi.
— Toście znaleźli?
— A znalazłem — odparł Wojciech.
— Zwyczajnie żywica! — mruknął Jakób.
— Ale!... Nie byłoby takie twarde.
— Jużci nie ta żywica, co kapie prosto z drzewa, ale taka topiona, co to nią smyki smarują.
— Ale! ale!... Przecie ja się pytałem skrzypka Józwy, a on powiedział, że to nie żywica, ino b u r
ś t y n, taki, jak dziewuchy na paciorkach miewają.
— A tu w nim robak, widzę, jest... Oho! i jakieś liście we środku? — mówił Jakób, patrząc na
bryłę, której kawałek w jednem miejscu był nieco przezroczystszy niż w innych.
— To, co jest, to ja i sam widzę — odparł Wojciech — ale nie wiem, co to warto. W tem
interes!
— Co warto! Tyle, co żywica z robakami i z liśćmi.
— Zawdy ja się dziedzica spytam; on mądrzejszy.
— Mądrzejszy do szwargotania z Miemcami.
— Zawdy ma lepszy rozum od nas.
— Żeby on ta miał lepszy rozum, toby mu rzeczy nie spisywali, a jabym miał kożuch calszy —
odpowiedział niechętnie Jakób i kiwnąwszy gospodarzowi głową, leniwie powlókł się do kuchni.
— Widzieliście go, jaki mądrala, a niby pastuch! — mruknął do siebie Wojciech, patrząc za
odchodzącym z pogardą.
Potem splunął, związał swój worek i wszedł do otwartej stodoły.
Tu było gwarno, jak w ulu; korzystając z obiadowej przerwy w młócce, dzieci i dorośli
robotnicy, zamiast wypoczywać, bawili się na rozgrzewkę. Dwa barczyste chłopy, Szymek ze wsi i
Walek ze dworu, zrzuciwszy kożuchy i czapki, w koszulach i płóciennych spodniach schwycili się
wpół rękoma i wodzili po klepisku od jednej bramy do drugiej, tak, aż im się ze łbów kurzyło. W
zapolu Magda goniła Paraskę, skutkiem czego obie między snopami upadły; z dwójki tej niebawem
utworzył się cały stóg ciał ludzkich, na to samo bowiem miejsce skoczyło kilkoro dzieci z belek;
śmiechom i krzykom ich wtórował świergot wróbli, które kręciły się niespokojnie pod szczytem
dachu.
Prawie w tej samej chwili, gdy Wojciech stanął w bramie, Szymek przewrócił Walka, co
zobaczywszy, leżąca w zapolu gromada, jeszcze z większym hałasem zerwała się i pobiegła na
klepisko.
— Rozdzielta ich! — wołały starsze dziewuchy.
— Daj musuję, Wałek, to cię puści! — radził zwyciężonemu kilkunastoletni berbeć, mający
więcej słomy niż włosów na głowie.
— Widłami go!... — krzyczał inny.
Tymczasem zapaśnicy, wytarzawszy się i wysapawszy na klepisku, weszli ze sobą w układy.
— No! puszczaj, głupi Szymek! — mówił Wałek. — Udało ci się, jak ślepej kurze ziarno...
— Ale!... — odparł Szymek, klękając na jedno kolano. — Jabym takich dwóch chuchraków jak ty
zmiętosił!
Walczący wstali i poczęli skromne swoje garnitury porządkować w sposób bardzo wprawdzie
stanowczy, lecz niedość salonowy. Patrzące na to dziewczęta zasłaniały oczy i śmiały się jak
opętane.
Nareszcie zmiękczony Wałek, znalazłszy i wytrzepawszy swoją czapkę, okrył nią głowę, włożył
lewą rękę za pas i rzekł:
— Co się ty, głupi Szymku, puszysz? Obaliłem się, boś mnie wziął pod siłę, jeszcześ mi nogę
podstawił...
— Zawdy Szymek mocny — wtrącił jeden z chłopaków — bierze korczyk pszenicy, jakby nic.
— Dla mnie i dwa korczyki także nic — dorzucił Szymek.
— No, słuchaj! — ciągnął Walek — choć ty niby taki mocarz, to przecie nie zrobisz tego, co ci
powiem. Siądź w kuczki na hańtej ławie, a ja ci dam w gębę. Jeżeliś siłacz, to nie zlecisz i jeszcze
dostaniesz kwartę wódki ode mnie.
— Oj, chyba zleci! — mówiła z powątpiewaniem jedna z dziewuch.
— Co ma zlecić? — przerwał jej z oburzeniem chłopak z partji Szymka. — Bo to jemu pierwszy
raz, czy co?... Jabym sam nie zleciał!
Zaczęły się rozprawy bardzo żwawe. Jedni dowodzili, że Szymek na ławie nijak nie usiedzi,
drudzy twierdzili, że choćby ze sto razy nawet dostał, to jeszcze nie spadnie.
Szymek tymczasem, nie powiemy: namyślał się, — ale słuchał. Niski, lecz barczysty człeczyna, o
ciemnych kudłatych włosach, z twarzą bladą i jakby nabrzmiałą, silny być musiał w pięści, ale w
głowie djabelnie słaby biedaczysko!
To też, wysłuchawszy zdań swoich stronników i przeciwników, rozgrzany pochwałami jednych, a
żartami drugich, w odpowiedzi na wszystko usiadł w kuczki na ławie i rzekł do Walka:
— A wódka będzie? — Ma się wiedzieć!
— Cała kwarta?...
— To się wie!
— No, to próbuj!
Wałek uśmiechnął się, odgarnął konopiastych włosów, poprawił czapki, plunął w lewą rękę i
„spróbował" tak, że głupi Szymek wraz z ławą runął na ziemię.
Gromadka widzów aż się zanosiła od śmiechu.
— Żydzie! — krzyknął rozdrażniony Szymek, zrywając się z ziemi i podnosząc ławę. —
Mańkutem mnie palnął, i dlatego zleciałem, ale spróbujemy się jeszcze raz!
Z temi słowy usiadł znowu w kuczki na ławie, odgrażając się, że teraz dopiero pokaże, co umie.
Wałek, któremu oczy paliły się jak węgle, plunął znowu z zamiarem powtórnego
„wypróbowania” sił Szymkowych, gdy wtem na środek klepiska wystąpił Wojciech, mówiąc:
— Wstydzilibyście się, Szymonie, żeby was tak poniewierali! Czy to nie widzicie, że się
wszyscy śmieją z was, z gospodarza!...
Zmieszany Szymek skoczył z ławy, a nie mając żadnego argumentu narazie, mruknął:
— Jaki ja tam gospodarz!...
— Zawdy macie chałupę i trzy morgi, żonę i dzieci, i wamby to przystało kogo bić w gębę, a nie
samemu brać...
— Dobre południe panu Wojciechowi!... Jak się mata, Szymonie!... A wa! jakie zimno...
Plik z chomika:
j.nowak59
Inne pliki z tego folderu:
Morcinek Gustaw - Przedziwne śląskie powiarki.pdf
(866 KB)
Kossak Zofia - Klopoty Kacperka goreckiego skrzata.pdf
(413 KB)
Domańska Antonina - Przy kominku.pdf
(1216 KB)
Jan Drda - Bajki czeskie.pdf
(1074 KB)
Domagalik Janusz - Zielone kasztany.pdf
(798 KB)
Inne foldery tego chomika:
Pliki dostępne do 23.11.2025
Audiobooki rar
Ebooki - cykle i serie w mobi rar
Ebooki epub,mobi rar
Ebooki Fantasy i horrory
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin