McClure Ken - Biała śmierć.doc

(900 KB) Pobierz

Powieści Kena M cClur e' a

JOKER

KAMELEON

OKO KRUKA

SIEĆ INTRYG

SPIRALA PANDORY

SPISEK

STRATEGIA SKORPIONA

SZCZEPIONKA ŚMIERCI

ZMOWA

ŻYCIE PRZED ŻYCIEM

 

KEN McCLURE:

 

Biała śmierć:

 

Przekład

TOMASZ WILUSZ

AMBER

Redakcja

Ewa Krasuska

Korekta

Halina Lisińska

Katarzyna Pietruszka

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Foniok

Zdjęcia na okładce

Wydawnictwo Amber

Skład

Wydawnictwo Amber

Jerzy Wolewicz

Druk

Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp. z o.o.

Gdyby dobrzy ludzie byli sprytni,

A sprytni ludzie dobrzy byli,

Nawet sobie nie wyobrażacie,

Na jak pięknym świecie byśmy żyli.

Dame Elizabeth Wordsworth

Dobrzy i sprytni

Tytuł oryginału

White Death

Copyright © Ken McClure, 2009.

This translation of White Death is published by arrangement with Birlinn,

an imprint of Birlinn Limited.

All rights reserved.

For the Polish edition

Copyright © 2009 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-3607-0

Warszawa 2010. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

00-060 Warszawa, ul. Królewska 27

tel. 620 40 13, 620 81 62

www.wydawnictwoamber.pl

Prolog

Hotel Turnberry, Ayrshire, Szkocja

Listopad 2004

Nic nie rozumiem - poskarżył się sir Gerald Coates, kiedy

on i jego współpracownik Jeffrey Langley przebiegli z heli-

koptera do samochodu z napędem na cztery koła, który miał

ich zabrać do pobliskiego hotelu. - Po co, na litość boską,

ściągać nas po nocy z Londynu do Szkocji, w środku choler-

nej zimy, na spotkanie w sprawie zakupu leków?

- Widać ktoś lubi budować napięcie - odparł kwaśno

Langley, kiedy szofer jedną ręką zamknął za nimi drzwi,

a drugą przytrzymał czapkę, podczas gdy pilot śmigłowca

zwiększył obroty wirnika i wzbił się w ciemne niebo.

- Podobno zaangażował się w to sam premier.

- Podobno w Iraku była broń masowego rażenia.

Coates uśmiechnął się cierpko.

- Mój informator jest lepszy, ale nie widzę sensu w tym,

żeby jechać taki kawał drogi na dyskusję o cenie paraceta-

molu, a ty?

- Też nie, chyba że ma to jakiś showbiznesowy podtekst,

o którym nic nie wiemy.

- Showbiznesem to ja bym tego nie nazwał. - Coates

spojrzał na strugi deszczu, które waliły w dach samochodu. -

1 czemu powiedzieli nam o tym raptem trzy godziny temu?

 

- Wkrótce wszystko się wyjaśni - stwierdził Langley,

kiedy dotarli przed długi biały fronton hotelu. - A to co, do

licha?

Przednie światła rangę rovera wyłowiły z mroku dwóch

uzbrojonych żołnierzy w pelerynach przeciwdeszczowych.

Dawali znaki, by wóz się zatrzymał. Szofer przyhamował

i opuścił szybę.

- Sir Gerald Coates i pan Jeffrey Langley - powiedział.

- Poproszę panów o dokumenty. - Jeden z żołnierzy

oświetlił latarką mężczyzn na tylnym siedzeniu. Woda ka-

pała mu z hełmu.

Coates i Langley sięgnęli do wewnętrznych kieszeni

płaszczy, pokazali, co trzeba, i żołnierze ich przepuścili.

- Co na litość boską... - parsknął Coates, kiedy powoli

mijali rzędy limuzyn poprzedzielanych wozami policyjny-

mi i wojskowymi. - Rozumiem budowanie napięcia, ale to

już przesada.

Langley już miał odpowiedzieć, kiedy przejechali obok

czarnej limuzyny zaparkowanej przy wejściu do hotelu.

Z krótkiego masztu na masce smętnie zwisała mokra flaga

Stanów Zjednoczonych.

- Aha - mruknął.

- I wszystko jasne - przytaknął Coates. - Jesteśmy zale-

dwie pół godziny drogi od lotniska w Prestwick.

- I szerokiego, błękitnego Atlantyku...

- ...który oddziela nasze dwa wielkie narody. No, no...

- Zaczyna się robić ciekawie.

Wysiedli i po ponownej kontroli dokumentów weszli do

hotelu. Wymienili spojrzenia, kiedy zauważyli, że wejścia

pilnują dwaj marines.

- Dziękuję panom i proszę za mną - powiedział inny

żołnierz.

Coates i Langley oddali płaszcze i dostali kilka minut na

odświeżenie się w ciepłej łazience, przy ściszonej muzyce

Vivaldiego. Potem zaprowadzono ich do sali, w której miało

się odbyć spotkanie. Czekało tam już ze dwadzieścia osób -

głównie mężczyzn w ciemnych garniturach, choć byli też

trzy kobiety i dwaj wysocy rangą wojskowi w mundurach.

Ich miejsca znajdowały się tuż przy stole prezydialnym, na

którym stało przygotowanych sześć karafek wody i leżało

sześć notesów.

Coates i Langley, którym wyznaczono miejsca pośrodku

dłuższego boku stołu, rozejrzeli się za znajomymi twarza-

mi. Rozpoznali wysokich urzędników Ministerstwa Spraw

Wewnętrznych oraz Ministerstwa Obrony i skinęli im gło-

wami. Wizytówka na stole obok mężczyzny na lewo od

Langleya informowała, że jest on lekarzem z Londyńskiej

Akademii Higieny i Medycyny Tropikalnej.

- Wie pan, o co tu właściwie chodzi? - zagadnął Langley

przyjaznym i żartobliwie konspiracyjnym tonem.

- Właśnie miałem spytać pana o to samo - odparł męż-

czyzna. - Nie mam bladego pojęcia.

Coates uzyskał podobną odpowiedź od kobiety po swo-

jej prawej, doktor Lindy Meyer z Ośrodka Kontroli Chorób

w Atlancie w Georgii.

- W jednej chwili jadłam spaghetti z rodziną i zastana-

wiałam się nad wypadem na kręgle, a zaraz potem pakowa-

łam się na wyjazd za Atlantyk i trafiłam tutaj, czyli nie wia-

domo gdzie.

- Jesteśmy wAyrshire na południowo-zachodnim wy-

brzeżu Szkocji - poinformował ją Coates.

- Dzięki- - Ton Meyer wskazywał, że dane geograficzne

były jej znane, gorzej z całą resztą.

Rozmowa urwała się, kiedy do sali wszedł oficer mary-

narki i zbliżył się do jednego z mężczyzn siedzących na dru-

gim końcu stołu. Szepnął mu coś na ucho; mężczyzna wstał

i wyszli razem.

- Znam go - szepnęła Linda Meyer.

- Ja niestety nie - odparł Coates.

- Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

- Ciekawe.

- A pan to...? - spytała Meyer, kiedy zauważyła, że wi-

zytówka na miejscu Coatesa podaje tylko jego nazwisko.

- Och, proszę wybaczyć. Można powiedzieć, że też zaj-

muję się „bezpieczeństwem wewnętrznym". Tylko że dużo

mniejszego kraju. Coates i Langley byli członkami specjal-

nej grupy doradców rządowych do spraw zagrożeń dla zdro-

wia publicznego.

- Panie i panowie, dziękuję za przybycie. Myślę, że mo-

żemy zaczynać - przywitał zebranych młody mężczyzna

z mikrofonem. Miejsca za stołem prezydialnym już się za-

pełniały. - Zwołaliśmy to spotkanie na wyraźną prośbę za-

równo naszego premiera, jak i prezydenta Stanów Zjedno-

czonych.

Zaczekał, aż szmer głosów ucichnie.

- A więc od razu oddaję głos panu Simonowi Malt-

by'emu, sekretarzowi stanu w Ministerstwie Spraw Wew-

nętrznych, który powie państwu więcej.

Maltby powitał zebranych i przedstawił swoich sąsia-

dów. Przeprosił za tak nagłe zwołanie spotkania, zwłaszcza

„naszych amerykańskich przyjaciół".

- Jak się państwo zapewne domyślają, sprawa, którą bę-

dziemy dziś omawiać, ma ogromne znaczenie dla nas wszyst-

kich. Dlatego też, zamiast rozpowszechnić informacje nor-

malnymi kanałami rządowymi, premier i prezydent postano-

wili zebrać najważniejszych zainteresowanych w jednej sali,

byście mogli wspólnie zapoznać się z nurtującym nas proble-

mem. Pan Malcolm Williams, specjalista od planowania stra-

tegicznego z MI5, wprowadzi państwa w szczegóły.

Wysoki chudzielec o wyglądzie naukowca wstał i od-

chrząknął.

- Panie i panowie, wielu upatruje największych zagro-

żeń dla współczesnej cywilizacji w niekontrolowanym roz-

przestrzenianiu broni jądrowej i terrorystycznych zama-

chach bombowych. I choć nie należy tych problemów lek-

ceważyć, pogląd ten jest mylny. Największym zagrożeniem

pozostają choroby. Od zarania dziejów ludzkość toczy nie-

ustanną walkę ze światem mikrobów. Kilka razy byliśmy

niebezpiecznie blisko klęski; tak było, ilekroć świat nawie-

dzały wielkie zarazy: ospa w starożytnym Egipcie, dżuma

w XIV-wiecznej Europie, pandemia grypy na początku

XX wieku. Jednak przetrwaliśmy i zwyciężyliśmy. Prze-

trwaliśmy, bo była to czysta walka, a my dysponowaliśmy

orężem nauki. Mogliśmy badać naszego wroga i w oparciu

o zdobytą wiedzę opracowywać strategie kontrataku. Mi-

kroby, oczywiście, nie miały intelektu.

Z przykrością muszę stwierdzić, że dziś sytuacja się

zmieniła. Ci, którzy pragną zniszczyć nasze społeczeństwo,

połączyli siły ze światem mikrobów, by postawić nas w ob-

liczu być może największego wyzwania, z jakim przyszło

się nam do tej pory zmierzyć: terroryzmu biologicznego.

Prawdopodobieństwo użycia przeciwko nam broni biolo-

gicznej stale rośnie, a taki atak przeprowadzony dziś mógł-

by być katastrofalny w skutkach. Wciąż borykamy się z pro-

blemem AIDS, grypą pandemiczną, gruźlicą, dżumą, wągli-

kiem, botulizmem, ospą i mnóstwem innych plag. Wiele mi-

krobów poddaje się genetycznym manipulacjom, by zwięk-

szyć ich siłę rażenia. Wzmocnione przez ludzką nikczem-

ność, stają się niebezpieczną bronią.

Drobnoustroje te są tanie i łatwe do zdobycia, a ich na-

mnożenie leży w zasięgu przeciętnego laboranta szpital-

nego. W byle garażu na przedmieściach można ukryć dość

materiału biologicznego, by zmieść z powierzchni ziemi ca-

łe miasto. Nadzorowanie obiektów jądrowych to dziecin-

na igraszka w porównaniu z monitorowaniem wszystkich

szop ogrodowych. Nie możemy liczyć na to, że wykryjemy

i zdołamy zapobiec każdemu zagrożeniu, cóż więc nam po-

zostaje?

Williams podniósł wzrok znad notatek i zawiesił głos.

- Musimy działać - kontynuował - zanim zagrożenie

stanie się rzeczywistością. Nabyta odporność jest klu-

czem do przetrwania. W praktyce oznacza to szczepienia.

Potrzebujemy szczepionek dla ochrony ludzi przed zarazka-

mi, i to szybko, ale fakty są takie, że albo owych szczepionek

nie mamy, albo nie dysponujemy odpowiednimi możliwo-

ściami produkcyjnymi, by wytwarzać je w niezbędnych ilo-

ściach. Dlatego właśnie spotkaliśmy się tu dzisiaj.

Williams rozejrzał się po sali.

- Zapewne myślicie państwo, że wystarczy przyspie-

szyć badania i zmodernizować fabryki, a wszystko będzie

dobrze. Niestety, nie jest to takie proste. Przygotowywanie

szczepionek i ich produkcja jest w świecie zachodnim do-

meną przemysłu farmaceutycznego, ten zaś, zamiast w obli-

czu zagrożenia intensyfikować prace badawcze i produkcję,

ogranicza je.

W sali wybuchła wrzawa i Williams musiał zaczekać, aż

zrobi się ciszej.

- Ubiegłotygodniowe rozmowy na najwyższym szcze-

blu pomiędzy rządami Zjednoczonego Królestwa i Stanów

Zjednoczonych a najważniejszymi koncernami farmaceu-

tycznymi po obu stronach Atlantyku zostały zerwane. Na-

wet osobiste apele premiera Wielkiej Brytanii i prezydenta

Stanów Zjednoczonych nie przekonały przedstawicieli bran-

ży, że powinni w trybie pilnym przyspieszyć i rozszerzyć

swoje programy prac nad szczepionkami. Krótko mówiąc,

nie wykazali chęci współpracy.

- Ale dlaczego?

- Odpowiedź na to pytanie pozostawię mojemu ame-

rykańskiemu koledze, doktorowi Miltonowi Seagate'owi

z amerykańskiego Departamentu Obrony. Doktor Seagate

jest głównym specjalistą do spraw ochrony zdrowia. Jest

również byłym wiceprezesem firmy farmaceutycznej Schaer

Sachs.

Seagate był krępym, o głowę niższym od Williamsa męż-

czyzną, który zdawał się pozbawiony szyi. Na próżno obcią-

gnął poły marynarki, usiłując ukryć wydatny brzuch. Jednak

kiedy zaczął mówić, jego klarowny, rzeczowy sposób wysła-

wiania się sprawił, że słuchacze natychmiast zapomnieli o

jego wyglądzie.

- Wy, Brytyjczycy, nazwalibyście mnie pewnie kłusow-

nikiem, który został gajowym.

Uprzejmy śmiech.

- Choć rozumiem racje obu stron sporu, uważam, już ja-

ko gajowy, że pretensje możemy mieć tylko do siebie. Pijemy

piwo, którego sami sobie nawarzyliśmy. Przed trzydziestu

laty produkcja szczepionek uchodziła w branży farmaceu-

tycznej za pożądaną i lukratywną. Między firmami trwała

zdrowa rywalizacja o kontrakty, na których można było do-

brze zarobić. Jednak w ostatnich dziesięciu latach sytuacja

diametralnie się zmieniła. Każdy kolejny rząd wprowadza

coraz to nowe przepisy. Mało tego, wśród polityków wszyst-

kich orientacji zapanowała moda na atakowanie koncernów

farmaceutycznych. Cynik mógłby zasugerować, że to gra

pod publiczkę, ale ja oczywiście jestem od tego daleki.

Rozległ się stłumiony śmiech.

- Niezależnie od motywów, nie ulega wątpliwości, że

ludzie ci wyrządzili wielkie szkody. Program senator Hillary

Clinton „Szczepionki dla dzieci", który przewidywał zamro-

żenie cen i zawieranie umów na dostawy hurtowe, być może

i przysporzył jej popularności wśród amerykańskiego elek-

toratu, ale poskutkował tym, że wielu producentów szcze-

pionek postanowiło po prostu zawiesić działalność. Postulat

senatora Charlesa Schumera, by rząd odebrał producentom

patenty na antybiotyki, też nie przyczynił się do wzrostu

wzajemnego zaufania... Obecnie senator nawołuje do prze-

jęcia patentów na tamiflu, by władze amerykańskie mogły

samodzielnie zwalczać grypę pandemiczną. Czy można się

dziwić firmom farmaceutycznym, że w tej sytuacji nie chcą

pójść politykom na rękę?

Firmy z tej branży odpowiadają przed organami nadzo-

rującymi, które stale podnoszą wymagania w zakresie kon-

troli bezpieczeństwa, niezbędne, by wprowadzić produkt na

rynek. Przepisy coraz bardziej się zaostrzają, a wszystko dla-

tego, że opinia publiczna domaga się, by leki były w stu pro-

centach bezpieczne.

- I słusznie - powiedział ktoś. Rozległ się szmer apro-

baty.

Seagate chwilę milczał.

- Pozwólcie państwo, że opowiem wam pewną historię.

Nie tak dawno temu opracowano szczepionkę przeciwko ro-

tawirusowi. Niestety, wskutek jej zastosowania u około stu

pięćdziesięciorga dzieci na całym świecie wystąpiły poważ-

ne skutki uboczne. Prasa skoncentrowała się oczywiście na

tych przypadkach, a nie na milionach dzieci, które szcze-

pionka uchroniła przed chorobą. Skutek był taki, że kie-

dy jakiś czas później wpłynął wniosek o dopuszczenie do

obrotu nowej szczepionki przeciw rotawirusowi, Urząd do

spraw Żywności i Leków zażądał, by najpierw przetestować

ją na minimum sześćdziesięciu tysiącach osób przez co naj-

mniej dziesięć lat. Szacuje się, że w tym czasie umierałoby

sześć milionów dzieci rocznie... po to, by sto pięćdziesiąt

innych nie doznało skutków ubocznych. Nadal uważacie,

że to słuszne?

W sali zapadła cisza.

- Panie i panowie, nie ma czegoś takiego jak stuprocen-

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin