Shaw Patricia - Rzeka słońca 2 - Ognie fortuny.doc

(2639 KB) Pobierz
Patricia Shaw

Patricia Shaw

OGNIE FORTUNY

 

Evangeline Holly Shaw,

Lynne i Garry'ego

oraz Desiree Shaw

Tytuł oryginału Fires of Fortune

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Oczyma duszy Ben widział siebie jako żeglarza, dumnego i nieustraszonego marynarza, który prowadzi okręt w dół rzeki aż do zatoki Moreton, by stamtąd z postawionymi żaglami popłynąć z wiatrem po bezkresnym błękicie oceanu. W słońcu i w deszczu stałby przy sterze: dzielny kapitan, budzący podziw całej lojalnej załogi.

Nosiłby czapkę z daszkiem i wspaniały mundur z mosiężnymi guzikami, jak dziadek Beckman na portrecie znad kominka. Biedny kapitan Beckman! Poszedł na dno razem ze swym statkiem w ciemną sztormową noc na Morzu Koralowym. Ben wyobrażał go sobie, jak do ostatnich chwil stoi na mostku, wyprostowany, niewrażliwy na smagające go strugi wody, i krzyczy na swych ludzi, żeby się ratowali, sam jednak woli stracić życie, niż zhańbić się ucieczką z tonącego statku. To właśnie była dla Bena najbardziej ekscytująca część historii, opowiadanej mu przez Omę Beckman tak wiele razy. Jakże wspaniale mieć w rodzinie prawdziwego bohatera.

Wdrapawszy się na skraj pomarańczowego klifu, Ben zeskoczył na skalną półkę, swój ulubiony punkt obserwacyjny, z którego roztaczał się widok na Brisbane i długie ruchliwe portowe nabrzeże. Było to najwspanialsze miejsce na całym świecie. Żaden statek nie mógł przepłynąć nie zauważony. No... może prawie żaden, niektórym udawało się jakoś prześliznąć. Ben strasznie się denerwował, kiedy z powodu obowiązków w domu i w ogrodzie lub ciągnących się w nieskończoność lekcji Omy umykał mu jakiś statek. Te lekcje! Oma nigdy nie popuściła, a kiedy zaczynał narzekać, matka groziła, że pośle go do szkoły i wtedy już w ogóle nie będzie miał czasu, by gapić się na te swoje statki.

Tytuł oryginału Fires of Fortune

 

Opracowanie graficzne

Mariusz Banachowicz

 

© 1995 Patricia Shaw

The right of Patricia Shaw to be identified as the Author of the Work has been asserted by her in accordance with the Copyright, Designs and Patents Act 1988.

First published in 1995 by HEADLINE BOOK PUBLISHING

For the Polish edition

© by Wydawnictwo „Książnica", Katowice 1999

 

ISBN 83-7132-351-4

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Oczyma duszy Ben widział siebie jako żeglarza, dumnego i nieustraszonego marynarza, który prowadzi okręt w dół rzeki aż do zatoki Moreton, by stamtąd z postawionymi żaglami popłynąć z wiatrem po bezkresnym błękicie oceanu. W słońcu i w deszczu stałby przy sterze: dzielny kapitan, budzący podziw całej lojalnej załogi.

Nosiłby czapkę z daszkiem i wspaniały mundur z mosiężnymi guzikami, jak dziadek Beckman na portrecie znad kominka. Biedny kapitan Beckman! Poszedł na dno razem ze swym statkiem w ciemną sztormową noc na Morzu Koralowym. Ben wyobrażał go sobie, jak do ostatnich chwil stoi na mostku, wyprostowany, niewrażliwy na smagające go strugi wody, i krzyczy na swych ludzi, żeby się ratowali, sam jednak woli stracić życie, niż zhańbić się ucieczką z tonącego statku. To właśnie była dla Bena najbardziej ekscytująca część historii, opowiadanej mu przez Omę Beckman tak wiele razy. Jakże wspaniale mieć w rodzinie prawdziwego bohatera.

Wdrapawszy się na skraj pomarańczowego klifu, Ben zeskoczył na skalną półkę, swój ulubiony punkt obserwacyjny, z którego roztaczał się widok na Brisbane i długie ruchliwe portowe nabrzeże. Było to najwspanialsze miejsce na całym świecie. Żaden statek nie mógł przepłynąć nie zauważony. No... może prawie żaden, niektórym udawało się jakoś prześliznąć. Ben strasznie się denerwował, kiedy z powodu obowiązków w domu i w ogrodzie lub ciągnących się w nieskończoność lekcji Omy umykał mu jakiś statek. Te lekcje! Oma nigdy nie popuściła, a kiedy zaczynał narzekać, matka groziła, że pośle go do szkoły i wtedy już w ogóle nie będzie miał czasu, by gapić się na te swoje statki.

5

PATIUciA  SHAW

Na myśl o tym uśmiechnął się, obserwując stary parowiec płynący w górę rzeki. „Louisa James" -— nic nadzwyczajnego. Woziła towary i pasażerów z osad na południowym wybrzeżu w górę rzeki i z powrotem. Dla kapitana takie życie musi być czymś okropnym. Ben zawsze pozwalał „Louisie James" przepłynąć. Wobec innych statków nie bywał taki łaskawy. Czasami mierzył do nich z kawałka glinianej rury, będącego jego działem, i znosił je z powierzchni wody za przepływanie obok jego portu bez zezwolenia. Był przecież całą flotą wojenną Queensland, dowódcą fortu i niezwykle podejrzliwym celnikiem w jednej osobie.

Posłać go do szkoły! Też pomysł. Ben orientował się, równie dobrze jak matka, że nie może iść do szkoły. Powiedziały mu to pałętające się po nabrzeżu dzieciaki. Ale zawsze udawał, że strasznie boi się tej kary, bo wiedział, że mamie sprawia to przyjemność. Kochał ją. Była bardzo ładna i bardzo wysoka, lecz on ją już doganiał. Razem z Orną często go mierzyły, przykładając mu do czubka głowy linijkę i na sosnowej ścianie nacięciami znacząc jego postępy. Babcia, to znaczy Oma Beckman, twierdziła, że mama strasznie go rozpieszcza, choć sama pędziła na ratunek, ilekroć mama traciła cierpliwość i groziła użyciem pasa. Wymyślała najróżniejsze wytłumaczenia jego występków i w efekcie stary pas do ostrzenia brzytwy nadal wisiał w pralni, nie tknięty od czasów, kiedy podróżował po świecie z Kapitanem.

Korzystając z dobrego humoru przewoźnika, Ben zabierał się niekiedy na przejażdżkę na gapę, a potem wędrował po nabrzeżu i z fascynacją zagłębiał się w hałaśliwe życie portu, obserwował załadunek i rozładunek statków, wsłuchiwał się w dziwne głosy pasażerów stłoczonych na pokładach i niecierpliwie wyczekujących chwili zejścia na ląd albo wołających przez łzy do swoich rodzin i przyjaciół, podczas gdy statek coraz bardziej oddalał się od nabrzeża. Choć Ben nie bardzo rozumiał, po Co te łzy. Postanowił, że w przyszłości, kiedy już będzie miał własny statek, zabierze dwie kobiety swego życia — mamę i Omę — w podróż dookoła świata. Być może nawet popłyną przez Pacyfik aż do Spanish Main, gdzie na śmiałków czekają bezcenne skarby. Kiedyś mu się przyśniło, że w jaskini znalazł ogromną skrzynię pełną złota, i był to sen tak cudowny, że często przywoływał go w myślach, mimo że wraz z upływem czasu pamiętał go coraz słabiej.

W dole tymczasem przy akompaniamencie skrzeczenia mew przepływały łodzie rybackie, pomachał więc do rybaków, którzy sprawnie

6

OGNIE  FORTUNY

sortowali zdobycz, szykując ją do sprzedaży. Jak zawsze wesoło mu odpowiedzieli, nie musieli więc obawiać się jego śmiercionośnego działa. Obiecywał sobie solennie, że kiedy zostanie korsarzem i będzie miał swój żaglowiec — który zamyślił nazwać „Czarnym Łabędziem", od łabędzi pływających po jego rzece niczym maleńkie dostojne galeony — będzie starał się ich ochraniać.

Ilekroć zdarzyło mu się zbyt długo zabawić na nabrzeżu, wpadał w poważne tarapaty, albowiem promy były zatłoczone, a to oznaczało konieczność długiego marszu aż do mostu Wiktorii, później zaś kilkumilowego biegu, częściowo przez cuchnące, przerażające uliczki południowego Brisbane. Czasami pijacy łapali go za ramię, wołając:

—  Dokąd się tak śpieszysz, mały?

—  Śliczny z ciebie chłoptaś. Chodź no tu na chwilę.

—  Chodź, mały, łyknij sobie rumu.

Chociaż wzbudzali w nim lęk, byli niczym w porównaniu z wybuchami gniewu Diamond, którym musiał stawiać czoło, spóźniając się na obiad. Diamond, jego mama, tak bardzo się o niego martwiła, że kiedy wpadał pędem do domu, znajdowała się na skraju paniki. Ileż to razy wytargała go za uszy! Nie lubiła, kiedy włóczył się po nabrzeżu, twierdziła, że to nie jest odpowiednie miejsce dla dzieci. Popełnił poważny błąd, mówiąc jej, że nie kradnie jak inne dzieciaki ani też nie próbuje wchodzić na statki; to tylko pogorszyło stan rzeczy.

—  Ostrzegam cię, trzymaj się z dala od nabrzeża! — krzyczała. — Nie ruszaj się stąd, siedź po swojej stronie rzeki. To są źli ludzie.

Szukając wsparcia, zwrócił się do Omy:

—  Przecież Kapitan też był marynarzem! Dlaczego miałbym się bać marynarzy?

Oma wszakże w pełni podzielała zdanie Diamond.

—  Kapitan by! dobrym bogobojnym człowiekiem. Nie znasz tych ludzi, nie wiesz, jacy są naprawdę.

—  Ale chcę wiedzieć. Tutaj jest nudno. Nie ma co robić. Kolejny błąd. Diamond nie trzeba było dwa razy powtarzać,

natychmiast znalazła mu nowe obowiązki. Mimo to często wymykał się z domu, wsiadał na prom i płynął na drugi brzeg na spotkanie z przyjaciółmi, wymizerowanymi chłopakami i dziewuchami o dzikich oczach. Większość z nich nie miała domów, znajdowała więc schronienie w wielkich składach wełny, magazynach albo szopach na zapleczach sklepów. Kręcili się po nabrzeżu nie bez powodu: czasami zarabiali drobne sumy, czasami kradli. Ben uważał ich za świetne towarzystwo. Nosili łachmany i podśmiewali się z jego schludnych

7

PATRICIA   SHAW

koszul, krótkich spodni i podkolanówek, lecz go akceptowali. Wiedzieli, że nie jest maminsynkiem. A on widział, czym się parają. Złodziejstwo, brudne miłostki z nieznajomymi, sprytne przestawianie skrzynek z grogiem dla zmylenia celników, a przede wszystkim niezliczone kradzieże kieszonkowe, których ofiarami padali podekscytowani pasażerowie statków. Patrzył na to wszystko i choć zdumiewała go ich śmiałość, z wynędzniałych twarzy potrafił wyczytać, że robią to wszystko z konieczności. Jego babcia dbała, by spiżarnia była zawsze dobrze zaopatrzona, tak więc ilekroć pomiędzy posiłkami poczuł choćby najmniejsze ukłucie głodu, natychmiast mógł go zaspokoić. Często korzystał ze sposobności i napychał kieszenie jedzeniem zwędzonym z półki, by podzielić się z przyjaciółmi.

Jego najlepszym kumplem był Willy Sloane, rówieśnik Bena i przywódca bandy. Sypiał w kryjówce na jakimś dachu, w której, jak często się chwalił, nie było ani jednego szczura. Orientował się, że Ben mieszka na drugim brzegu rzeki, ale podobnie jak pozostali nigdy nie pytał, gdzie dokładnie. Oni nie mieli czasu na takie drobiazgi.

Nieraz w trakcie policyjnej obławy Willy ratował Bena, odciągając go gdzieś na ubocze.

—  Przecież nie zrobiłem nic złego — sprzeciwiał się Ben.

—  A ich to akurat dużo obchodzi, stary. Jak tylko ich widzisz, znikaj albo zarobisz tak samo jak każdy inny.

Ben często marzył, że na jego statku Willy zostanie pierwszym oficerem. Nigdy nie spotkał nikogo tak sprytnego jak Willy. Chętnie by go zaprosił do siebie, lecz bardzo rzadko przyjmowali gości, a poza tym bałby się, że ktoś tak ruchliwy i niespokojny jak Willy zanudzi się u nich na śmierć.

Za to sąsiedzi przyjmowali całe tłumy gości. Tylko że oni mieli ogromną posiadłość. „Pałac" — nazywała go Oma. W sercu Bena jednak nie było miejsca na zazdrość. Odwrócił się i spojrzał na własny dom. Był to niewielki parterowy budynek z pobielonych desek. Stał blisko ulicy i miał duży ogród. Wewnątrz znajdowały się trzy sypialnie, które w pełni zaspokajały ich potrzeby. Wieczorami, siedząc w oknie swojego pokoju, wpatrywał się w odległą, oświetloną gazowymi latarniami bajkową krainę Brisbane i wyczarowywał w myślach coraz to nowe historie.

Dom sąsiadów miał dwa piętra. Ben przypuszczał, że z balkonu na piętrze musi się roztaczać wspaniały widok. Mieszkańcy „pałacu", doktor Thurlwell i jego żona, byli bardzo ważnymi osobistościami, więc oczywiście nie mieli zwyczaju rozmawiać z Beckmanami. Trzy-

8

OGNIE FORTUNY

mali się z dala od ich posesji i jak podawały gazety, gościli najznamienitsze persony, nawet gubernatora, chociaż jego akurat Ben nigdy nie zauważył.

Thurlwellowie nazwali swój pałac Somerset House, a Ben znał każdy cal ich posiadłości nie gorzej niż własną kieszeń. Od lat zakradał się wzdłuż klifu, przeciskał pod żywopłotem i wdzierał na teren wielobarwnych ogrodów, ocienionych przez majestatyczne sosny i szumiące palmy. Trawniki i krzewy były starannie przystrzyżone, wzdłuż krętych ścieżek ciągnęły się rabaty kolorowych kwiatów. Ogród frontowy był jeszcze wspanialszy. Pod osłoną soczystej zieleni Ben podziwiał powozy oraz gigi, które z chrzęstem pokonywały długi podjazd i zatrzymywały się przed drzwiami frontowymi, patrzył na służących, jak otwierają drzwi, kłaniając się możnym państwu. Zawsze zachwycał się tym pokazem i przepięknymi wytwornymi ludźmi, zamieszkującymi Somerset House. Od strony klifu, z tyłu domu, mieściła się wytworna weranda, na której damy w olśniewająco białych sukniach oraz elegancko ubrani dżentelmeni zażywali świeżego powietrza, przesiadując ospale na sofach i fotelach.

Zdarzało się, że któryś z ogrodników zauważył i przepędził Bena, nikt jednak nie robił zamieszania, gdyż było wiadomo, że to chłopak z sąsiedztwa.

Ben westchnął, rzucając kamykami do wody. Zaraz po nabrzeżu Somerset House był jego drugim ulubionym miejscem. Wiedział, że kiedy wypłynie w morze, będzie za nim tęsknić. Podobnie jak za tą dziewczyną, za Phoebe Thurlwell, mimo że nigdy z nią nie rozmawiał ani nawet się nie zdradził, że kryje się w jej ogrodzie.

Miał wrażenie, że Phoebe mieszka tam od zawsze. Najpierw bawiła się lalkami, a kiedy trochę podrosła, czytała książki i spacerowała z dziewczynkami, których rodzice odwiedzali Somerset House. Żadna jednak nie mogła się z nią równać. W delikatnej letniej sukni, z długimi, starannie zaplecionymi blond warkoczami, zakończonymi kolorowymi kokardami zawsze tej samej barwy co szarfa, którą była przewiązana w talii, Phoebe wyglądała jak lalka. Ben poznał na nabrzeżu mnóstwo dziewcząt, pyskatych pannic o dzikich oczach i piskliwych głosach, lecz traktował je tak samo jak chłopaków. Potrafiły przecież kraść, bić się, a w razie potrzeby pędzić na złamanie karku. Nie, dziewczęta w zasadzie nie robiły na nim wrażenia — mieszkał w końcu z dwiema kobietami — ale ta panna Phoebe dosłownie położyła go na łopatki. Drażniło go, że głupia dziewucha

 

9

PATRICIA  SHAW

potrafi przemienić jego nogi w trzęsącą się galaretę i onieśmielić go tak bardzo, że nigdy dotąd nie odważył się do niej odezwać.

Czasami bywała niegrzeczna, przechodziła przez żywopłot i zapuszczała się aż na klif. Czujne służące natychmiast rzucały się w pogoń, prowadziły ją z powrotem i groziły, że poskarżą matce. W takich sytuacjach Ben wyobrażał sobie, że jest jej wybawcą. Gdyby stojąc na skraju klifu, znalazła się nagle w niebezpieczeństwie, na pewno ocaliłby jej życie. Rzuciłby się w jej stronę, nie zważając na osuwające się pod stopami kamienie, i odciągnął ją w bezpieczne miejsce. A wtedy ona z wdzięcznością spytałaby go o imię, on zaś odparłby, że nazywa się Ben Beckman i jest jej sąsiadem. Ona oczywiście o wszystkim opowiedziałaby matce, pani doktorowej Thurlwellowej, która zaprosiłaby go na szklankę napoju gazowanego, by podziękować za ocalenie córki. On jednak grzecznie by odmówił. Przecież zna swoje miejsce. W zupełności by mu wystarczyło, że uznano by go za bohatera...

Rozległo się wołanie Diamond, odwrócił się więc, kiedy jednak chwycił kępę trawy, spostrzegł obserwującego go węża. Ciekawe, od jak dawna tam leży, zwinięty na ciepłej skale, wpatrzony w tył jego głowy. Ben zaczął się zastanawiać, czy wąż to honorowy facet, który mgdy nie atakuje z tyłu, tylko czeka, aż wróg spojrzy mu w oczy, i dopiero wtedy go zabija. Tak czy owak nie ulegało wątpliwości, że spotkanie z wężem musi oznaczać poważne kłopoty.

? Jeśli już o to chodzi — pomyślał, tkwiąc w bezruchu z dłonią zaciśniętą na kępie trawy i stopami pewnie opartymi na skalnej półce

— to czy zdarzyło się kiedyś, by spotkanie z tajpanem nie oznaczało kłopotów?" Dobrze wiedział, że to tajpan: metaliczna żółto-czarna skóra, kołyszący się łeb i rozdwojony język znajdujący się zaledwie kilka stóp od twarzy Bena nie pozostawiały cienia wątpliwości.

Jakby próbując wyprowadzić go z równowagi, zmusić do wykonania ruchu, wąż spokojnie trochę się rozwinął, choć głowa nawet mu nie drgnęła, a oczy wciąż wpatrywały się w ofiarę.

Ben czuł, jak drętwieje mu ramię, wiedział, że długo w tej pozycji nie wytrzyma, że wkrótce będzie musiał puścić kępę, lecz te wszechmocne oczyska powstrzymywały go przed najmniejszym ruchem. „Może próbuje mnie zahipnotyzować? — pomyślał z przerażeniem.

— Żebym nie był w stanie obmyślić sposobu ucieczki?" A sposób był tylko jeden. Ben mógł rzucić się do tyłu, w dół urwiska. Skręcić sobie kark, połamać ręce i nogi, co bolałoby pewnie jeszcze bardziej niż ukąszenie.

10

OGNIE  FORTUNY

Gdzie jest mama? Przecież go wołała, czemu nie próbuje go odnaleźć? Ma strzelbę, mogłaby zastrzelić tę bestię, której głowa kołysze się na boki, jakby zasłuchana w jego myśli, spokojnie wyczekującą, prowokującą go, by spróbował szczęścia.

Niewielki miodojad wyfrunął spłoszony spomiędzy gałęzi wielkiego, rozłożystego drzewa rosnącego obok muru. Wprawdzie drzewo znajdowało się na terenie Somerset, ale jego konary sięgały do ogrodu Beckmanów. Ben często z nich korzystał, skracając sobie drogę do domu. Zastanawiał się, co takiego spłoszyło ptaka, kiedy nagle pomiędzy gałęziami ujrzał córkę sąsiadów w białej plisowanej sukience, która przypatrywała mu się z wyraźnym zainteresowaniem. Miał ochotę krzyknąć, lecz nie śmiał, a im dłużej zwlekał, tym bardziej drażnił go jej widok, chociaż wiedział, że na to stare sękate drzewo bez trudu wdrapie się nawet dziewczyna.

Zdesperowany, skupił całą uwagę na wężu, który najwyraźniej próbował go zmęczyć, właśnie tak, jak to robią koty z ptakami, strasząc je tak długo, aż te, do cna wyczerpane, nie są już w stanie odlecieć. Zdawał sobie sprawę, że jeśli będzie tak stał, jeżeli natychmiast nie znajdzie sposobu, by zejść wężowi z drogi, wszystkie członki zupełnie mu zdrętwieją i nie będzie zdolny wykonać żadnego szybkiego ruchu. Tymczasem ta głupia dziewucha kontynuowała wspinaczkę. Szła po gałęziach zwisających ponad murem, trzymając się tych znajdujących się nad jej głową. Najwyraźniej zamierza przejść na drugą stronę!

Jeśli to zrobi, zabije ją. O ile sam jeszcze będzie żył, ukąszony przez wystraszonego węża. Skamieniały ze zgrozy patrzył, jak dziewczyna przechodzi na następny konar. W pewnym momencie falbana jej sukienki zahaczyła o jakąś gałąź, odsłaniając majtki. Phoebe szykowała się do zeskoku na trawę.

Chciał jęknąć, licząc, że może to ją powstrzyma. Tymczasem staruszek tajpan wciąż się w niego wpatrywał. Jego oczy lśniły złowrogo, odsuwając na dalszy plan wszystko inne. Ben miał ochotę zamknąć swoje, ponieważ jednak obawiał się, że wąż może to odebrać jako sygnał do ataku, otworzył je jeszcze szerzej, postanawiając przeczekać niebezpieczeństwo. Może mu się uda. A może nie. W tej samej chwili ujrzał Diamond. Nie miał pojęcia, skąd się tu wzięła. Nie słyszał jej kroków, po prostu nagle stwierdził, że stoi nad nim, jego kochana mama, ubrana w czarną suknię muskającą delikatnie jej bose stopy.

„Ha! — pomyślał. — Teraz to pan ma poważne kłopoty, szanowny panie wężu! Myślę, że moja mama zaraz odstrzeli panu łeb!"

ii

PATRICIA  SHAW

Zebrał się w sobie, kiedy zauważył, że Diamond nie ma ze sobą broni. Tak liczył, że ta dziewczyna, Phoebe, zorientowała się w jego rozpaczliwej sytuacji i pobiegła po pomoc, ale widocznie się mylił. Pewnie popędziła do domu bawić się swoimi głupimi lalkami, a jego zostawiła na łasce losu.

Zamiast wszakże wrócić do domu po broń, Diamond usiadła po turecku za wężem. Przerażony Ben chciał krzyknąć, żeby uciekała, bo grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Ona jednak przyłożyła palec do ust, dając mu znak, żeby był cicho i się nie ruszał. Wówczas jego oczy wypełniły się łzami, zdał sobie bowiem sprawę, że mama chce odciągnąć od niego uwagę tajpana.

Nagle zaczęła śpiewać, bardzo cicho, jakąś dziwną pieśń o powtarzających się słowach, dłonie ułożywszy płasko na ziemi, jakby próbowała pokazać temu strasznemu wężowi, że nie ma broni. Ben był wściekły na mamę za jej brak rozsądku, nie chciał, by umarła, kochał ją. Diamond i Oma były dla niego wszystkim. Pieśń przypominała teraz kołysankę, a wąż coraz mocniej kołysał się na boki, wskazując swoim rozdwojonym jęzorem to jedno z nich, to drugie, jakby nie potrafił się zdecydować, które ma zaatakować.

Oczy matki, ciemne, lecz przezroczyste, przykuły wzrok węża. Słodki wyraz jej twarzy wstrząsnął Benem. Powinna chwycić jakiś drąg i rozpłaszczyć potwora, ona tymczasem siedzi bez ruchu i uśmiecha się do przeklętego gada. Chłopiec puścił kępę trawy i powoli, bardzo powoli opuścił rękę, podczas gdy wąż odsuwał się od niego, zasłuchany w śpiew Diamond. Pierścienie niespiesznie się rozwinęły, złowrogi język zniknął i tajpan zaczął się kołysać, całkiem jakby chciał sprawić jej przyjemność.

Uśmiechnęła się — teraz to ona była widownią — podziwiając jego taniec, aż w końcu, po chwili, która Benowi wydawała się wiecznością, wąż odpełzł.

—  Szybko, mamo — wykrzyknął Ben, wdrapując się na górę. — Zabij go, zanim zdąży uciec!

—  Nie. On tu mieszka. Widziałam go już wiele razy. To jego dom, a ty go przestraszyłeś.

—  Ale przecież mógł mnie ukąsić i byłoby po mnie!

—  Możliwe. Następnym razem uważaj. Mówiłam ci przecież, żebyś trzymał się z dala od klifu. Wiele małych zwierząt i ptaków ma tutaj swoje nory i gniazda. Dla nich jesteś intruzem, boją się ciebie.

Nadbiegła Oma, powiewając spódnicą na wietrze, i wzięła Bena w ramiona.

12

OGNIE  FORTUNY

—  Ta dziewczynka była taka przerażona! Zobaczyła węża i przybiegła do nas z płaczem. Nic ci się nie stało, biedaku? Och, Diamond, weźmy go szybko do domu.

—  Gdzie ona jest? — spytał Ben. — Ta dziewczyna?

—  Poszła do domu — wyjaśniła Oma. — Strasznie wstydziła się podartej sukienki. Powiedziałam jej, że ją pozszywam, tak że nikt niczego nie zauważy, ale nie chciała zostać. Coś mi się wydaje, że ta panna Phoebe bardzo lubi naszego małego Bena.

—  Aha! — obruszył się Ben. — Nie jestem żadnym małym Benem, a ona nikogo nie lubi. — Chociaż zdumiało go, że Oma zna jej imię.

Co za wstyd! Tyle razy marzył, że zostanie jej wybawcą, tymczasem to ona uratowała mu życie. Pewnie uważa go teraz za strasznego głupka.

Z biegiem czasu zmienił jednak zdanie. Panna Phoebe okazała się na tyle bystra, że popędziła po jego matkę, nie płosząc węża, stał się więc jej dłużnikiem. Któregoś dnia, kiedy będzie go potrzebowała, przybędzie jej na pomoc, on, kapitan piratów, ocali ją z tonącego okrętu...

Panie były oczarowane. „Długi" pokój Lalli Thurlwell był wprost przecudowny. Jak im wyjaśniła, w Somerset House były już dwa salony, kiedy więc po raz pierwszy ujrzała to pomieszczenie, nie bardzo wiedziała, co z nim począć.

—  Na pokój dzienny też by się nie nadawał. Jest zbyt duży, ciągnie się przez całą szerokość domu. A ponieważ zasłania go weranda, nie jest zbyt widny. Z tymi szklanymi drzwiami na całą ścianę kojarzył mi się z cieplarnią, postanowiłam więc zdobyć się na odwagę i urządzić go właśnie w takim stylu.

—  Efekt jest wyśmienity — zachwycała się pani Sutcliffe, małżonka przewodniczącego Izby. — Te przepiękne białe bambusowe meble i wspaniałe rośliny, zwłaszcza wysokie palmy, sprawiają, że to prawdziwe studium bieli i zieleni. I tak tu chłodno. Muszę pani szczerze pogratulować, pani Thurlwell.

—  Dziękuję pani — rozpromieniła się Lalla. — Byłoby mi niezręcznie zaprosić panie do „cieplarni", dlatego nazwałam ten pokój „długim".

Pani Buchanan podzielała entuzjazm pani Sutcliffe.

—  Wspaniałe chodniki i białe figurki jeszcze bardziej podkreślają piękno całości, pani Thurlwell, ale czy będę niegrzeczna, jeśli spytam,

13

PATRICIA SHAW

gdzie udało się pani dostać wszystkie te meble? Jak na bambus, wydają się bardzo solidne. I takie obszerne.

Jej matka, znana z surowości Belle Foster, bywalczyni najznamienitszych salonów Brisbane, posłała jej groźne spojrzenie.

—  Claro! Zastanów się, co ty wygadujesz! Oczywiście, że jesteś niegrzeczna.

—  Po prostu przyszło mi do głowy — broniła się Clara nieśmiało

— że przed powrotem na farmę powinnam porozmawiać z mężem. Przecież potrzebne są nam nowe meble, a trudno się zdecydować, co kupić. Wkrótce może się tam zrobić strasznie gorąco.

—  Tak, rzeczywiście — łaskawie zgodziła się Lalla. — Przyślę pani katalog, Claro. Wszystkie krzesła, stoły i stojaki sprowadziliśmy z Hongkongu. Ale muszę pani powiedzieć — dodała, zniżając głos do szeptu — że kiedy otrzymaliśmy tę przesyłkę, William doznał szoku.

—  Na widok rachunku? — huknęła pani Foster. Lalla roześmiała się.

—  Och, nie. Był przygotowany na taki wydatek. Meble też mu się bardzo spodobały, zwłaszcza te ogromne fotele, ale kiedy oświadczyłam, że chcę je pomalować na biało... mogą to sobie panie wyobrazić! Powiedziałam mu jednak, by mi zaufał, i zrobiłam, co zaplanowałam. Już się pogodził z losem.

—  I słusznie — stwierdziła pani Foster, rozglądając się wokół.

— Szary bambus nie robiłby takiego wrażenia.

Kiedy w drzwiach stanął doktor Thurlwell, wszystkie panie zwróciły się w jego stronę. Lalla podeszła do męża, haftowany jedwabny tren sukni zaszeleścił cicho na lśniącej podłodze.

—  Moja droga — pocałował ją w policzek — wyglądasz wspaniale. Na te słowa wszystkie panie westchnęły z uznaniem, gdyż Lalla

rzeczywiście prezentowała się niezwykle wytwornie. Upięte pukle gęstych jasnych włosów okalały jej twarz, pojedyncze niesforne luźne kosmyki zmiękczały i tak delikatne rysy. Biała suknia, podkreślająca pełne kształty, była istnym marzeniem. Bardzo kosztownym marzeniem, co oczywiście nie uszło uwagi pań, zwieńczonym szmaragdową broszką, spinającą wysoki koronkowy kołnierz. W towarzystwie mówiło się, że Lalla Thurlwell zawsze ubiera się pod kolor salonu, w którym przyjmuje gości, i oto miały tego naoczny dowód.

—  Panie właśnie wychodzą — zwróciła się do męża, na co on zrobił zawiedzioną minę.

14

OGNIE FORTUNY

—  Widać takie już moje szczęście, że kiedy się zjawiam, trzy piękne damy wychodzą. Ale cóż począć, obowiązki. Mam nadzieję, że spędziły panie miłe popołudnie.

—  Ależ oczywiście, doktorze. Herbata była wspaniała! — wykrzyknęła pani Sutcliffe.

Pani Foster, wysoka kobieta o dużych piersiach, natychmiast skorzystała z okazji, by z niej zadrwić i dać wszystkim do zrozumienia, że stanowisko piastowane przez pana Sutcliffe'a nie robi na niej najmniejszego wrażenia. Politycy, zdaniem pani Foster, to tylko słudzy ludu i tak właśnie powinni być traktowani. Jak słudzy.

—  U pani Thurlwell raczej trudno się spodziewać innej! — zauważyła z wyższością.

Kiedy służąca prowadziła gości do drzwi, William delikatnie szturchnął Lallę i spytał szeptem:

—  I jak poszło?

—  Świetnie — odparła z uśmiechem. — Biddy! — zawołała inną służącą. — Gdzie jest Phoebe? Chcę, żeby się pożegnała z paniami.

—  Nie mogę jej nigdzie znaleźć, psze pani — jęknęła Biddy. — Wszędzie jej szukałyśmy i nic.

—  W takim razie poszukajcie jeszcze raz! — syknęła Lalla i posuwistym krokiem wyszła do białego korytarza.

Przed drzwiami frontowymi zatrzymały się tymczasem dwa lekkie powozy. Lalla wciąż prowadziła rozmowę z gośćmi, choć nie potrafiła ukryć poirytowania. Gdzie się podziewa ta smarkula? Przecież kazała jej wynieść się z domu na czas wizyty i wrócić, kiedy panie będą odjeżdżać. Ale Phoebe zawsze znikała właśnie wtedy, kiedy była potrzebna. Jeden Bóg raczy wiedzieć, dlaczego pokarał Lallę Thurlwell córką, która nie dość, że sepleni i nie ma ani cienia uroku, to jeszcze jest pyskatą, wiecznie się matce przeciwstawiającą buntow-nicą...

—  Dobry Boże! — wykrzyknęła pani Foster na widok Phoebe, która zbliżała się do nich, przecinając okrągły trawnik, centralny punkt podjazdu.

Lalla zamarła. Schludność była niemalże jej obsesją. Wszystko w jej domu miało swoje miejsce oraz obowiązek na tym miejscu się znajdować. Z dokładnością do jednego cala. Strój każdego członka rodziny musiał być nienaganny i nieskazitelnie czysty. Nie było mowy, by zwisała zeń jakaś luźna nitka.

Tymczasem spójrzcie no tylko na jej córkę! Zgubiła wstążkę, jeden warkocz zdążył się więc rozpleść. Co gorsza, podarła gdzieś sukienkę:

15

PATRICIA  SHAW

rękaw trochę zwisał, falbana wlokła się po ziemi niczym splugawiona chorągiew.

—  Dzień dobry! — odezwała się dziewczynka wesoło, ciągnąc niczym magnes w kierunku pani Foster, bieguna najpotężniejszego ze wszystkich. — Czy miło spędziły panie dzień?

—  Tak, dziękuję ci, dziecko — odparła kobieta. — Co ci się stało? Spadłaś z drzewa?

Phoebe uśmiechnęła się do niej szeroko.

—  Tak, szpadłam. Szkąd pani wie?

—  Zdarza się — stwierdziła pani Foster, wzruszając ramionami, i wsiadła do pierwszego powozu, po czym dodała: — Następnym razem sprawdzaj gałęzie, dziecko. Zawsze sprawdzaj gałęzie.

Stojąc obok tej przeklętej smarkuli z wymuszonym uśmiechem na twarzy, Lalla pożegnała gości, a kiedy powozy odjechały, syknęła:

—  Co ci się stało?

—  Spadłam z drzewa.

—  Ile razy ci mówiłam, że prawdziwe damy nie chodzą po drzewach!

—  Tak, ale...

Lalla chwyciła ją za ramiona i mocno potrząsnęła.

—  Nie chcę słyszeć żadnych ale. Lepiej mi powiedz, co robiłaś za bramą w takim stanie?

—  Byłam u sąsiadów. Zobaczyłam tego chłopaka, który mieszka obok, i...

—  Co?! Byłaś u tych obok?! — Odkąd Thurlwellowie sprowadzili się do Somerset House, ignorowali sąsiadów. William wielokrotnie próbował skłonić ich do sprzedaży domu, lecz ta Niemka, właścicielka, uparcie odmawiała, tak więc mała wiejska chata na końcu cypla nie przestała szpecić posiadłości Thurlwellów.

—  Musiałam — broniła się Phoebe, na co rozwścieczona matka bez namysłu uderzyła ją w twarz.

—  Marsz do domu, ty wstrętna smarkulo. Biddy! Wykąp ją, tylko dokładnie! Później się nią zajmę. Czemu tak na mnie patrzysz? — zwróciła się do męża, spostrzegłszy mars na jego czole. — Wolałbyś może, żeby zaczęła z nimi przestawać? No, słucham?

—  Nie, oczywiście, że nie — odparł cicho.

William nigdy nie potrafił otwarcie przeciwstawić się żonie. Była drobną kobietą, pełną gracji, którą podkreślała jeszcze bladość cery i kosztowne stroje, a chociaż kochał ją i podziwiał, przerażała go agresja,  z  jaką reagowała na najmniejszy nawet cień sprzeciwu.

16

OGNIE FORTUNY

W ciągu wspólnie spędzonych lat nauczył się, że lepiej ustąpić, aniżeli narażać się na słowne z nią utarczki.

Tym bardziej teraz, kiedy mieli do przedyskutowania sprawy znacznie istotniejsze. William pochodził z rodziny pionierów z północno-wschodniego Queensland i był zagorzałym antyfederalistą. Wiedział, że jeśli grupa reformatorów, którzy zamyślili sobie połączyć samodzielne kolonie we Wspólnotę, dopnie swego, pociągnie to za sobą dość istotne ograniczenie znaczenia jego, a także wielu spośród jego przyjaciół, jak również, co oczywiste, natychmiastowy i gwałtowny wzrost podatków. Rząd federalny nie może istnieć w próżni, a skąd ma czerpać pieniądze, jeśli nie z kieszeni ludzi, którzy już i tak zasilają władze kolonii? Dla Williama perspektywa taka była nie do przyjęcia, cieszył się więc niepomiernie, że żona zaangażowała się w tę sprawę z typową dla siebie energią.

—  Co powiedziała pani Foster? — zapytał.

—  Nie miałam z nią żadnych problemów. Nie znosi polityków, więc na samą myśl, że miałaby wybierać następnych, o mało nie dostała ataku serca. Z radością, przyłączy się do naszego ruchu i śmiem przypuszczać, że nie będzie żałować wysiłków ani pieniędzy, by osiągnąć cel.

—  Wspaniale — skinął głową. — A pani Sutcliffe?

—  To idiotka. Wygadała się, że Harold Sutcliffe jest za federacją.

—  Czyżby? To ciekawe. Sprawia wrażenie, że jest jej przeciwny, a przecież, na Boga, wchodzi w skład komisji mającej przygotować raport w tej sprawie.

—  Być może zmieni zdanie — uśmiechnęła się Lalla. — Pani Foster okropnie zbeształa jego żonę, nawet nie musiałam się odzywać. Zanim Belle Foster skończyła, pani Sutcliffe była całym sercem po naszej stronie i obiecała porozmawiać z mężem.

—  O ile on w ogóle zechce jej wysłuchać.

—  Zechce, jeśli żona nie zapomni mu powiedzieć, że Fosterowie trzymają w garści sporą grupę wyborców w jego okręgu. Ale jest jeszcze jeden problem. Kiedy panie Foster i Sutcliffe poszły do ogrodu porozmawiać, Clara Buchanan zdradziła mi, prosząc, bym nie wspominała o tym jej matce, że także jej mąż jest gorącym zwolennikiem zjednoczenia.

—  Powtórzyłaś to pani Foster?

—  Ależ skąd. Ben Buchanan zawsze miał polityczne ambicje i może się okazać przydatny.

2 Ognie fortuny

17

PATRICIA  SHAW

rękaw trochę zwisał, falbana wlokła się po ziemi niczym splugawiona chorągiew.

—  Dzień dobry! — odezwała się dziewczynka wesoło, ciągnąc niczym magnes w kierunku pani Foster, bieguna najpotężniejszego ze wszystkich. — Czy miło spędziły panie dzień?

—  Tak, dziękuję ci, dziecko — odparła kobieta. — Co ci się stało? Spadłaś z drzewa?

Phoebe uśmiechnęła się do niej szeroko.

—  Tak, szpadłam. Szkąd pani wie?

—  Zdarza się — stwierdziła pani Foster, wzruszając ramionami, i wsiadła do pierwszego powozu, po czym dodała: — Następnym razem sprawdzaj gałęzie, dziecko. Zawsze sprawdzaj gałęzie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin