Quinnell A.J - Cisza.txt

(502 KB) Pobierz
A.J. Quinnell
CISZA
Siege of Silence
Tłumaczyli Jan Zakrzewski 
i Ewa Krasnodebska
Wydanie oryginalne: 1986
Wydanie polskie: 1995

Nie jestem ani Jankesem, ani Latynosem.
Autor


Prolog
Peabody
San Carlo
Gdy przekraczam próg salonu, natychmiast wyczuwam niemalże namacalnš wrogoć, 
która promieniuje i parzy. Dla mnie  wcale przyjemne uczucie.
Jaskrawš jasnoć zapewniajš dwa monstrualnej wielkoci wieczniki. Salon jest 
wypełniony ludmi i zapachami. Zapachy się łšczš: dym z papierosów, perfumy, pot. Uderza 
mnogoć mundurów, orderów, długich sukien i brylantów. Sš także wizytowe ciemne 
garnitury. Wypucowane noski butów. W sumie: zwykłe znamiona dyplomatycznego 
przyjęcia, tym razem wzbogaconego aurš nienawici.
Zbliża się ambasador Wenezueli. Jego pulchny tors przecina na ukos czerwona szarfa; 
wycišga dłoń, do ust ma przyklejony regulaminowy umiech, który w każdej chwili można 
oderwać niczym plaster.
 Witam, ekscelencjo! Jakże miło z pańskiej strony, że pan przyszedł. Prawdziwy 
zaszczyt...
Jego ucisk dłoni jest wilgotny. Odwzajemniam się rytualnš formułš:
 Dziękuję, ekscelencjo. Składam gratulacje z okazji uroczystego dnia... Proszę mi 
wybaczyć tak póne przybycie, ale, rozumie pan, praca...
Ambasador niemalże radonie potakuje głowš. Moje spónienie jest mile widziane.
 Trudno, trudno  mówi.  Na szczęcie pańska ambasada jest dobrze reprezentowana.
Ta informacja wcale mnie nie dziwi. W odróżnieniu od większoci dyplomatów mój 
personel jest zawsze gotów przebiec nawet boso kilometr po tłuczonym szkle wobec 
perspektywy nielimitowanej iloci bezpłatnego szampana. Kštem oka dostrzegam Deana 
Bowmana z żonš, stojšcych w towarzystwie Arnolda Tesslera, Martina Kerra i attache 
wojskowego Argentyny. Bowman trzyma w jednej ręce kieliszek szampana i cienkie dymišce 
cygaro, w drugiej talerz z górš kanapek z wędzonym łososiem. Z pewnociš przygotowuje 
swój popisowy numer jednoczesnego palenia, picia, jedzenia i prowadzenia ożywionej 
rozmowy.
Zbliża się kelner z kielichami szampana na srebrnej tacy. Biorę jeden z nich.
 Czekalimy...  odzywa się ambasador przymilnie.  Zechce pan?
 Ależ oczywicie.
Robię parę kroków, jakby wnoszšc ze sobš ciszę. Jestem głównym celem niechętnych 
spojrzeń. Chociaż niektóre z nich sš tylko ciekawe. Jeli obecni mylš, że co im powiem, to 
czeka ich rozczarowanie. Unoszę kielich i patrzę na ambasadora. Prostuje się i wypina pier. 
Wyglšda przemiesznie.
 Ekscelencjo!  Lekkim skinieniem głowy pozdrawiam truposzowatš sylwetkę w rogu 
salonu.  Panie ministrze spraw zagranicznych, panie i panowie, z okazji narodowego więta 
Wenezueli pragnę wznieć toast na czeć prezydenta Lusinchi!  Tylko tyle mówię, podnoszę 
wysoko kielich, słyszę szmerek aprobaty dla intencji mojego toastu, mruczę wraz z chórem 
obecnych "Niech żyje prezydent Lusinchi!", maczam usta w szampanie. Uwiadamiam sobie, 
że zbliża się ambasador Kolumbii. Raczej to wywšchuję, niż widzę. Kolumbijskiego 
ambasadora dopadły dwa przekleństwa: głupoty i cuchnšcego oddechu. Podchodzę szybko do 
sięgajšcego ziemi okna. Nie muszę się przeciskać. Wszyscy się rozstępujš, jakbym był 
nosicielem wirusa morowej zarazy.
Okno jest szeroko otwarte, więc wychodzę na taras, gdzie powietrze jest słodkie od 
zapachu jaminu i bugenwilli. Roliny nie majš cuchnšcych oddechów. Chociaż to 
nieprawda. A te cuchnšce owoce, które pałaszujš mieszkańcy Malezji? Duriany! Podobno 
przysparzajš męskoci. Niech będzie, roliny mogš cuchnšć, ale przynajmniej nie gadajš.
Ambasadorowi Wenezueli zazdroszczę jedynie ogrodu. Wyłożone wielkimi płytami 
kamiennymi cieżki wijš się między klombami tropikalnych rolin i kwiatów, które wraz z 
sięgajšcymi nieba palmami tworzš w wietle umieszczonych na murze reflektorów 
tajemniczy bajkowy krajobraz. Jaki cień w mroku przeistacza się nagle w umundurowanego 
strażnika wędrujšcego alejkš, z przewieszonym przez ramię pistoletem maszynowym Uzi. 
Strażnik symbolizuje sytuację w San Carlo: gwałt w raju! Zupełnie jakby całe to rajskie 
piękno tropiku było grzšdkš w szklarni umożliwiajšcej szybszy wzrost roliny nienawici.
Słyszę szmer rozmów za plecami, brzęk kieliszków, hałaliwy miech brytyjskiego 
ambasadora, który należy do kategorii ludzi szczerze bawišcych się wyłšcznie własnymi 
dowcipami.
 Słyszałem, że najchętniej pija pan szkockš, ekscelencjo?  dobiega mnie głos 
ambasadora Wenezueli.
Odwracam się i z wycišgniętej dłoni biorę szklankę whisky oddajšc w zamian mojego 
szampana.
 Czy przeszkodziłem panu?  pyta.
 Ależ nie. Po prostu umknšłem tu od hałaliwego gwaru.
 Chce pan powiedzieć, że uciekł pan przed serdecznociami naszego kolumbijskiego 
kolegi.  Umiechnšł się konspiracyjnie.  W samej rzeczy... potrafi on po mistrzowsku 
nudzić, zanudza namierć. Jednakże...  teatralne westchnienie  obaj jestemy zaprawionymi 
w bojach dyplomatami i umiemy to znosić. Od wewnštrz zamykamy uszy i od czasu do 
czasu, w regularnych odstępach potakujemy... no i umiechamy się w odpowiednich 
momentach.
Oczekiwał jakiej odpowiedzi, reakcji z mojej strony, jednakże nie byłem w nastroju do 
czczej gadaniny. Wzruszyłem tylko ramionami majšc nadzieję, że Wenezuelczyk sobie 
pójdzie. Rozczarował mnie. Pozostał.
 Chciałem na osobnoci zamienić z panem parę słów, ekscelencjo. Otrzymałem dzi 
wieczorem niepokojšcš wiadomoć  powiedział.  Plotkę  dodał.
 Ooo?
 Że zamierza pan podobno odesłać do Stanów członków rodzin i zbędny personel 
pomocniczy.
Ogarnia mnie wciekłoć. Niech ich wszyscy diabli! Żeby im powykręcało te 
bezużyteczne rozszwargotane gęby. Ambasador patrzy na mnie z niepokojem w oczach, a we 
mnie się gotuje. I co najgorsze, zdaję sobie sprawę, że można to odczytać z mojej twarzy. 
Ambasador odzywa się teraz głosem pełnym pokory:
 Pan wie, jak to jest, ekscelencjo. Żyjemy w malutkim akwarium, wszystkie rybki się 
znajš... Zawsze tak jest.
Wenezuelczyk ma rację. Zawsze tak jest. Przebieg poufnej południowej narady w 
ambasadzie, wieczorem jest znany już wszystkim innym ambasadom w miecie i agencjom 
rzšdowym. To plotkujšce żony. Dyplomaci oczywicie powtarzajš wszystko w zaufaniu 
swoim paniom, a to jest niemal równoznaczne z rozplakatowaniem wiadomoci na murach 
domów.
Zwracam się więc do ambasadora zimno i oficjalnie:
 Niech pan zrozumie, ekscelencjo, że jestem tu ambasadorem dopiero od tygodnia. Jest 
rzeczš naturalnš, że odbywałem rozmowy z radcami ambasady, z kierownictwem Misji 
Pomocy Wojskowej i Służby Ochrony. Rozpatrywałem wszystkie aspekty sytuacji i muszę 
zastanawiać się nad wszystkimi możliwymi opcjami. Do chwili obecnej nie podjšłem żadnej 
ostatecznej decyzji co do ewentualnej ewakuacji. Jest więc dokładnie tak, jak pan to okrelił: 
mamy do czynienia z plotkš.
 Rozumiem. Czy mogę co powiedzieć nie jako dyplomata...? To znaczy, czy mogę panu 
powiedzieć co otwarcie?
 Oczywicie.
Za plecami słyszę kolejny wybuch hałaliwego miechu. Wenezuelczyk ujmuje mnie pod 
ramię.
 Może pospacerujemy w ogrodzie?
Sprowadza mnie po schodach na cieżkę, przez cały czas trzymajšc pod ramię. 
Nienawidzę, kiedy mnie kto dotyka, więc w końcu nieco brutalnie się wyswobadzam. 
Idziemy obok siebie pod rzucajšcymi głęboki cień drzewami.
 Jest pan człowiekiem bardzo dowiadczonym i doskonale poinformowanym, senor 
Peabody. Nawet pański hiszpański jest muzykš dla moich uszu w kraju, gdzie mowę 
Cervantesa poddano torturom. Opanował pan ten język w stopniu rzadkim, jeli idzie o 
Amerykanów.
 Miał pan nie mówić jak dyplomata  zauważam.
Nie stracił kontenansu. W mroku widzę jego wyszczerzone w umiechu zęby.
 I nie będę. To była moja osobista szczera obserwacja. Ale do rzeczy: mimo pańskiego 
dowiadczenia i długich lat w służbie dyplomatycznej... Chyba się nie mylę sšdzšc, że po raz 
pierwszy jest pan szefem placówki?
 Nie myli się pan.
 Ja natomiast jestem już ambasadorem od ponad dwudziestu lat, chociaż obecnie 
wylšdowałem w takiej dziurze jak San Carlo.  Spojrzał na mnie z ukosa, jakby spodziewał 
się wyrazów współczucia. Nie otrzymawszy ich, cišgnšł dalej:  Jako dziekan miejscowego 
korpusu dyplomatycznego uważam za swój niepisany obowišzek i przywilej udzielanie rad 
nowym ambasadorom... zwłaszcza w sprawach dotyczšcych naszej pokanej dyplomatycznej 
rodziny.
Odpowiadam głosem, w którym brzmi nuta ostrzegawcza:
 I obecnie ma pan zamiar udzielić mi rady, o którš nie prosiłem?
 Ach nie, senor Peabody. Pragnę jedynie wskazać panu skutki, jakie mogłaby przynieć 
decyzja ewakuacji rodzin.
 Już powiedziałem, że jest to tylko jedna z wielu opcji  zauważam sucho.
 No włanie. I to, co chcę powiedzieć, może mieć wpływ na wybór opcji. Decyzja 
ewakuacji rodzin i częci personelu może mieć trzy konsekwencje. Pierwszš jest podjęcie 
podobnych decyzji w pozostałych ambasadach. Pan wie, że rzucona ze szczytu garć niegu 
może wywołać lawinę. Każdy przecież wie, że pański rzšd wspiera tutejszy reżim...  Nagle 
urwał.  Ach, już wszystko rozumiem! Czy o to chodzi? Wypuszcza pan balon. Tak to się 
nazywa? A może latawca! Chce pan pokazać swoim kongresmanom, że sytuacja jest tutaj tak 
napięta, że potrzeba zwiększyć pomoc i oni muszš to uchwalić?
Jezu drogi! Co za przebiegły, nędzny rajfur. Przyglšda mi się teraz uważnie. Wiem 
dobrze, co go gryzie. Jeli postanowię odesłać rodziny, to Włosi zrobiš to samo i wówczas 
żona ich pierwszego sekretarza będzie musiała wrócić do Rzymu, a tym samym skończy się 
jej romans z tym prosiakowatym głupcem. Chociaż jestem tu zaledwie od tygodnia, to 
wszyscy pływamy przecież w tym samym akwarium. Wiem doskonale, co się tu dzieje, kto i 
z kim.
 Nie ma pan racji, drogi ambasadorze. Decyzja, którš podejmę, będzie motywowana 
wyłšcznie sprawš b...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin