Quille Pen - Salon i kulisy.pdf

(1796 KB) Pobierz
Quille-Pen
SALON I KULISY
POWIEŚĆ
Przeł. z ang. N. Krzyżanowska
I.
Cicha noc letnia zaległa przestworze. Jasne promienie księżyca żadną
nie
przyćmione chmurką, padały bogatemi snopami na ziemię,
magicznym oświetlając ją
blaskiem; ponury też zazwyczaj Lanchester, wyglądał w tej chwili jak
gród
zaczarowany, srebrnym spowity całunem. Smutne przy zwykłych
warunkach
miasteczko, rojące się ubogimi robotnikami, pełne turkotu
fabrycznego i dymu, z
wysokich ziejącego kominów, teraz zmieniło się do niepoznania.
Łagodny, lecz
wszechpotężny czar nocy, dotknął je uroczem swem berłem, ludzkie
mrowisko
rozpierzchło się dokoła, gwar ustał, a spokój i cisza, panujące wśród
gmachów
wyniosłych, uwieńczone zostały przejrzystą księżycowych blasków
koroną.
Wysmukłe wieżyczki kościelne i konary drzew, zdobiących park
wiejski, rysowały
się wyraźnie na tle ciemnego niebios błękitu; ani jedna latarnia nie
probowała
współzawodniczyć z hojnie rzucanemi potokami światła; lampa tylko,
błyskając
gdzieniegdzie w oknie, zakłócała czerwonawym swym ogniem
harmonią, roztaczaną
przez królową nocy i towarzyszące jej gwiazdy.
Silniejszy jeszcze kontrast stanowiły żółte płomienie gazu,
rozjaśniające wstęp
do głównego teatru, z którego podwoi,
-------------------
() Quille Penne jest autorem romansów: "Nieszczęsny dar,". Gasnące
blaski,"
"Prawa żona," "Nancie,". Kopciuszek," "Wychowanka sir Filipa" i t.
d. i t. d.
płynęły liczne i gwarne zastępy publiczności. Rozbawiona gawędziła
wesoło,
opowiadając sobie wrażenia, wyniesione z widowiska; głuchy zaś
turkot powozów,
urywane słowa i śmiechy, zakłóciły przez chwilę głęboki spokój
przyrody.
Widzowie, znużeni gorącą atmosferą sali, całą piersią wciągali
ożywcze
powietrze, a śmiechy ich wesołe echem pełnem życia rozbrzmiewały
dokoła.
U drzwi bocznych, prowadzących na scenę, gwar ten wzmagał się
jeszcze, kilku
bowiem młodych ludzi zebranych tutaj, toczyło swobodną rozmowę,
przepowiadając
sztuce i p. Morrisowi kolosalne tą razą powodzenie. Wtem głosy ich
umilkły na
chwilę, a oczy zwróciły się ku wysmukłej postaci młodego człowieka,
który,
stanąwszy na progu, pozdrowił zebranych krótkiem i ogólnem
"dobranoc," poczem
szybkim ruchem zniknął na zakręcie ulicy.
— To Robson, — objaśnił jeden z obecnych, goniąc oczyma za
prędko oddalającą się
sylwetką. — Dąży do mrs. Orde, która przysłała z prośbą, aby
natychmiast po
ukończeniu roli przybył do niej. Biedaczka, jest podobno konającą;
lekarze nie
pozostawiają żadnej co do uleczenia jej nadziei.
— Konająca? — zabrzmiał ze zdumieniem głos towarzysza, — mylisz
się chyba; wszak
wczoraj jeszcze widziałem ją na scenie.
— Tak, nadmierny jednak wysiłek i wzruszenie dobiły ją ostatecznie.
Z chwilą
spuszczenia kurtyny, żyła sercowa pękła, i nieszczęsna kobieta upadła
bezprzytomnie, potokiem krwi zalana. Ostatnia to była jej rola,
wierzaj memu
doświadczeniu, — potwierdził pierwszy, smutnie spuszczając głowę.
Głęboka cisza zapanowała wśród gronka zebranych. Młodzi i
lekkomyślni, nie mogli
się jednak oprzeć pewnemu wrażeniu, na myśl, iż piękna artystka,
wczoraj jeszcze
tak burzliwe odbierająca hołdy, dziś, dotknięta skrzydłem anioła
śmierci,
ostatnie może wydawała tchnienie.
Człowiek ten miał racyą. Stella Orde nigdy już grą mistrzowską nie
zelektryzuje
słuchaczy. Jeden rzut oka przekonał o tem Marka Robsona, stojącego
na progu
śmiertelnej komnaty. Błagany o pośpiech bilecikiem, który mu
podczas
przedstawienia wręczono w teatrze, przybył natychmiast, sto-
sując się do żądania chorej, jakkolwiek krótka znajomość ich niczem
niezwykłej
tej nie usprawiedliwiała prośby.
— Dobrze żeś pan przyszedł, — zauważyła właścicielka lokalu,
wprowadzając go do
pokoju. — Wyglądała cię z najżywszym niepokojem, a pewno
dzisiejszej nie
przeżyje nocy.
— Nie może być! Niema więc żadnej nadziei? — z bolesnem pytał
zdumieniem,
opierając się o ścianę, pod ciosem smutnej, a niespodziewanej wieści.
— Doktor utrzymuje, iż, wobec zupełnego wyczerpania sił, katastrofy
tej oddawna
oczekiwał. Proszę pana tędy, — uzupełniła, wskazując drogę.
I wzdłuż wązkich, dywanem wysłanych schodów, poprowadziła go do
maleńkiego
saloniku pierwszego piętra, oddzielonego portyerą tylko od sypialni
chorej
artystki.
— Racz pan zaczekać tu chwileczkę, — dodała, — zobaczę, czy
przytomna.
Młody człowiek zatrzymał się nieruchomie w pośrodku pokoju, a
podczas gdy
śledził niespokojnie postać kobiety, niknącej za ciężkiemi fałdami
draperyi,
mały zegar, stojący nad kominkiem, wydzwonił zwolna jedenastą
godzinę. Ostry
dźwięk jego rozlegał się wyraźnie wśród ciszy ubogiego pokoju,
noszącego na
sobie cechę tanich mieszkań, w tak zwanych chambres garnies,
pomimo iż
artystyczna ręka Stelli Orde starała się, podczas krótkiego tu jej
pobytu, nadać
pospolitemu salonikowi charakter więcej wykwintny, roztoczyć w nim
urok domowego
ogniska. Wazony, napełnione fiołkami, wytworny koszyk do robót
kobiecych,
rozrzucone wreszcie tu i owdzie zabawki dziecinne, kilka obrazów i
trochę
ładnych drobiazgów, znamionowały smak wyrobiony kobiety, chociaż
dogasający
ogień i przyćmiona lampa smutny na te szczegóły odbłysk rzucały,
atmosfera zaś
przejęta była cieniem zgnębienia i rozpaczy, jakie wieją zwykle od
miejsc, w
których duch ludzki walczy, aby się oswobodzić z ziemskich
okowów.
W minutę później właścicielka zakładu stanęła powtórnie na progu.
— Nie poznaje w tej chwili nikogo, — stłumionym objaśniła głosem.
— Może
zechcesz pan zaczekać, lub przyjść później nieco.
— Sądzę, iż lepiej, abym pozostał tutaj, — z lekkiem od-
parł wahaniem. — Kto wie, czy zdążyła-byś pani posiać po mnie.
— Masz racyą sir. Dozorczyni, strzegąca jej ciągle, zawiadomi cię w
tej chwili,
gdy tylko odzyska przytomność.
Czas nader wolno upływał w słabo oświetlonym pokoju. Ogień
wygasł oddawna,
pozostawiając zamiast wesołych płomieni, garść białego popiołu
tylko; wśród
głębokiej ciszy nocy, rozlegał się, ciężką portyerą stłumiony,
gorączkowy,
dyszący oddech umierającej; nad kominkiem zaś, zegar nieubłaganym
tik-tak liczył
minuty, oddzielające młode, w zaraniu stargane życie, od żałobnych
wrót śmierci.
Dla Marka Robsona scena ta cała zdawała się jakimś niepochwytnym,
złowieszczym
snem tylko. Wielbiona ogólnie Stella Orde posiadała wśród starszych
swych
kolegów wiele przyjaciół i przyjaciółek, którzyby podążyli chętnie na
wezwanie,
aby osłodzie ostatnie godziny konającej. Nie bacząc na to jednak,
pominęła ich
wszystkich, a kierowana tajemną jakąś, nieznaną mu sprężyną, posłała
po niego,
człowieka obcego sobie zupełnie, chłopca, który pomimo
wysmukłego wzrostu i
lekkiego puszku na wardze, był poprostu młodzieniaszkiem,
wstępującym zaledwo w
Zgłoś jeśli naruszono regulamin