Raspail Jean - Siedmiu jeźdźców opuścilo Miasto o zmroku przez Bramę Zachodnia, której nikt już nie strzegl.doc

(829 KB) Pobierz

Jean Raspail

 

Siedmiu jeźdźców opuściło Miasto o zmroku

przez Bramę Zachodnią, której nikt już nie strzegł..

 

Przekład

Beata Biały

Tytuł oryginału: Sept cavaliers ąuitterent la ville au crepuscule

par la porte de I 'Ouest ąui n 'etait plus gardee       "•

Copyright © Editions Robert Laffont, Paris 1993

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Dębogóra, 2009

Projekt okładki: Piotr Łysakowski

ISBN 978-83-61374-78-7

Wydawnictwo Dębogóra

ul. Dąbrówki 7

62-006 Dębogóra

e-mail: klub@kkk.com.pl

I

Siedmiu jeźdźców opuściło Miasto o zmroku przez Bra-

mę Zachodnią, której nikt już nie strzegł, i ruszyło w stronę

zachodzącego słońca. Jechali z podniesionymi wysoko gło-

wami, wcale się nie kryjąc (w przeciwieństwie do tych

wszystkich, którzy wyjechali przed nimi), bo przecież nie

uciekali i nie popełniali zdrady. W ich sercach nie było na-

dziei, a wyobraźnię trzymali na wodzy. To była ich broń

i tarcza, a ich spokojne dusze i serca skrzyły się zimno ni-

czym kryształ i wyrywały do czekającej ich podróży. Wy-

konując rozkaz księcia, po prostu wyruszyli, a najmłodszy

z nich, który nie miał jeszcze szesnastu lat, nucił pod nosem

jakąś piosenkę...

Ich dowódca, pułkownik bez wojska, hrabia Sylwiusz

von Pikkendorff, został nocą wezwany do księcia. Prze-

mierzając wiodące do zamku puste ulice Miasta, musiał

oświetlać sobie drogę pochodnią. Gazu nie było od miesię-

cy, klosze latarń dawno potłuczono. Hulający wiatr trza-

skał drzwiami niezamieszkałych domostw, ale te oznaki po-

rzucenia w opuszczonym mieście nikomu już nie przeszka-

dzały. Jeszcze tylko kilka rodzin uparcie trwało w szczelnie

zamkniętych domach, kryjąc się za zaciągniętymi zasłonami

i zatrzaśniętymi okiennicami. Jedyną oznaką życia było bla-

de, żółtawe światło lampy naftowej, wypełzające przez

szparę między zasłonami, które jakaś ludzka postać natych-

miast trwożliwie zaciągała. To byli ostatni wierni poddani

księcia. Dopóki na zamku paliło się światło, choćby słabe

i niepewne, oni nie zagaszą swojego. Był to już ostatni pew-

nik w ich życiu i jedyny sposób, by go wyrazić.

Wspinając się stromą, brukowaną uliczką, hrabia Sylwiusz

usłyszał płacz dziecka. Uciszając stukot swoich butów, za-

trzymał się i poszukał oczami okna, zza którego dochodził ten

jakże cenny, smutny dźwięk, to młode i pulsujące pośród

nocy życie. Z gardłem ściśniętym ze wzruszenia pił dźwięki

owego łkania niczym wędrowiec na pustyni, który łapczy-

wie spija zbawienne krople deszczu. Ile dzieci urodziło się

w Mieście w ostatnim roku? Nietrudno było obliczyć, ale

hrabia szybko i ze smutkiem dał sobie spokój. Jakaś kobieta

zaczęła śpiewać melancholijną kołysankę w starodawnym

dialekcie z gór, a jej głos chwilami załamywał się i przecho-

dził w szloch. Potem piosenka się urwała. Dziecko musiało

zasnąć i Sylwiusz ruszył w dalszą drogę.

Przeciął dzielnicę uciech, leżącą w nieco wyższej części

miasta. Dawniej rozbrzmiewała tu muzyka i krzyki, wszyst-

kie okna jarzyły się światłem i wychylały się z nich piękne

dziewczęta, wzywające mężczyzn gestem swych białych ra-

mion; dziś to miejsce było ucieleśnieniem ciszy i ciemności.

A jednak na końcu ciemnej ulicy paliło się samotne światło,

niczym dalekie wspomnienie. Za szybą czekała kobieta. Ko-

chał ją każdy, kto liczył się w Mieście. Z rozpuszczonymi

włosami, ubrana w wydekoltowany biały gorset i opadającą

do stóp spódnicę, wpółleżała w fotelu przy żarzącym się ko-

I

minku i śniła z otwartymi oczami. Sylwiusz pchnął drzwi

i wszedł do środka.

—  Czemu nie wyjechałaś z innymi? — spytał.

—  Z tymi psami? No nie! Niech się migdalą ze swoimi

sukami, ale już nigdy nie tknąFedory! Sylwiuszu, daj mi tro-

chę czułości.

Wziął ją na chwilę w ramiona, przesunął wargami po jej

twarzy, szepcząc proste słowa, że miłość jest warta tyle, ile

jej sami ofiarujemy.

—  Czeka na mnie książę — powiedział wreszcie, roz-

plątując nagie ramiona otaczające jego szyję. — Wstąpię,

wracając z zamku. To może trochę potrwać.

Fedora podłożyła do ognia bierwiono, które zaczęło trza-

skać.

—  Nie zwlekaj zbyt długo — powiedziała. — Spójrz, jak

mało zostało drewna. Nie wystarczy do rana. Potem zrobi się

zimno.

Droga wiodąca do zamku przechodziła obok więzienne-

go muru podziurawionego okratowanymi oknami. Brama

była szeroko otwarta na opustoszały, więzienny dziedziniec.

Budka strażnika była pusta, podobnie jak cztery narożne

wieżyczki. Znikli więźniowie i strażnicy—jedni warci dru-

gich. W końcu się z sobą zbratali, korzystając z pobłażliwo-

ści księcia. Otwarto żelazne sztaby drzwi i wszyscy uciekli.

Teraz dziko harcowali po wsiach. Ostatnie raporty, jakie kil-

ka tygodni wcześniej nadeszły od większości gubernatorów

prowincji, donosiły o czynach haniebnych. Od tamtej pory

żadnych wieści. Nieco dalej, na głównym posterunku po-

licji, też panowała głucha cisza, przerywana jedynie popiski-

waniem szczurów, które buszowały wśród policyjnych kar-

7

totek. Tu agonia trwała nieco dłużej, karmiąc się anarchią.

Między policjantami dochodziło do porachunków. Ich sze-

regi przerzedziła śmierć, częściej spowodowana zabój-

stwem niźli epidemią szerzącą się w wśród najbardziej ży-

wotnej części ludności Miasta. I w tym wypadku dało znać

0 sobie prawo silniejszego. Panami sytuacji stali się najgorsi

dranie, którzy potem porzucili tę wyeksploatowaną żyłę

złota, jaką stało się Miasto. Naczelnik policji, bogacz nad

bogacze, dał za te rabunki głowę. Kiedy uwikłany w zbrod-

nie Sąd Najwyższy, podczas ostatniego posiedzenia przed

swym rozwiązaniem, postanowił puścić naczelnika wolno,

hrabia Sylwiusz, na rozkaz księcia, osobiście go zastrzelił.

Jeszcze tego wieczora, pospiesznie krocząc po schodach

wiodących na dziedziniec katedry, pułkownik-major wspo-

minał bez najmniejszych wyrzutów sumienia radość, z jaką

wypalił z pistoletu w łeb tego nędznika.

Na frontonie katedry św. Ulika, patrona miasta i założy-

ciela dynastii, połyskiwała słabo rozeta z witrażem Sądu

Ostatecznego, a raczej to, co z niej zostało. Archaniołowie

nie mieli już twarzy, a z Boga Wszechmocnego zostałajedy-

nie wzniesiona ręka, trzymająca się na kawałkach ołowiu.

Choć ci, co rozbili rozetę, odeszli gdzie indziej zaspokajać

głód niszczenia, dzieła dokończy pierwszy lepszy podmuch

wiatru. Olbrzymia nawa, ziejąca pustymi oczodołami potłu-

czonych witraży i przeszywana mroźnym przeciągiem, zda-

wała się żyć wyłącznie pohukiwaniem czarnych puszczyków

1 bezszelestnym lotem sówek między kolumnami. Z powodu

tej pustki sprawiała wrażenie znacznie szerszej niż była. Po-

nieważ pociągi z węglem i drewnem na opał nie docierały

już do Miasta, pobliski uniwersytet, policja, budynek Skarbu

8

i parę innych nadużywających władzy instytucji publicz-

nych karmiło swoje grzejniki kościelnymi ławkami, stallami

i misternie rzeźbionymi, renesansowymi konfesjonałami.

To była ich zemsta na Kościele. Rozkrzyżowawszy ramiona

przed głównym ołtarzem, kardynał zdołał jedynie uratować

rzeźbione retabulum z X wieku, na którym św. Ulik podaje

dłoń Panu Jezusowi i Dziewicy Maryi. Uparcie nie zgadzał

się, by do jego pieca wrzucano meble rabowane z kościoła

i wkrótce umarł z zimna i zgryzoty w swoim maleńkim po-

koiku w Pałacu Biskupów, gdy stara gospodyni w kornecie

Służebnic Maryi grzała sobie dłonie o miseczkę jego zupy.

To był szlachetny, święty człowiek. Nikt tego nie dostrzegał,

poczynając od księcia, który uważał go za kościelną ma-

rionetkę, witającą go na dziedzińcu katedry w swojej capa

magna, kapeluszu z frędzlami i czerwonych trzewikach i wy-

powiadającą konwencjonalne słowa, które kolejni książęta

znali na pamięć. Pochowany został w obecności resztki pań-

stwowych oficjeli pod płytami głównego ołtarza, obok

swoich poprzedników, ale ucieczka kamieniarzy sprawiła,

że nie zdążono już wygrawerować na płycie nagrobnej jego

imienia i zasług. Miał odejść w zapomnienie. I tylko Bóg za-

chował go w pamięci.

Wchodząc do katedry, hrabia Sylwiusz dostrzegł w głębi

chóru światło — to samo, które odbijało się w resztkach roze-

ty. Przed Najświętszym Sakramentem, skąpo oświetlonym

pół tuzinem ogarków, klęczał i modlił się jakiś człowiek. Sły-

sząc za sobą kroki, wstał i odwrócił się, szybko wyciągając

zza pasa kawaleryjski pistolet, który wycelował w przybysza.

Ach, to ty, Sylwiuszu — powiedział.

Po purpurze pasa i guzików sutanny i po wielkim krzyżu

na piersi można było poznać biskupa. Młodego biskupa. Jego

Ekscelencja Osmond Van Beck, koadiutor miejscowego kar-

dynała, nie miał więcej niż trzydzieści pięć lat. Tyle sattio, co

hrabia Sylwiusz.

—  Przestraszyłem cię, Osmondzie? — spytał hrabia.

Biskup uśmiechnął się.

—  Wiesz, że nie. Strzelam szybko i celnie. Na pewno

bym nie spudłował.

—  W rzeczy samej — odparł Sylwiusz, wskazując na

leżące w cieniu zwłoki, z myśliwskim karabinem o gwinto-

wanej lufie we wciąż zaciśniętej dłoni. — Kto to?

—  Funginista. Pałęta się ich jeszcze kilku po Mieście.

Nie mają nic do stracenia, bo wiedzą, że są zgubieni.

Fungus toxicus, grzyb halucynogenny wywołujący napa-

dy agresji i dający złudzenie nieśmiertelności, zebrawszy

śmiertelne żniwo wśród młodych ludów Zachodu i Wscho-

du, pojawił się w Mieście i całym kraju kilka lat wcześniej.

Książę, który nie sięgnął w porę po radykalne metody, pró-

bował z nim walczyć w typowy dla siebie łagodny sposób.

Przy milczącym przyzwoleniu policji, fungus toxicus był

uprawiany na grządkach licznych stołecznych warzywników.

Jego miłośnicy tworzyli zorganizowaną, a zarazem anarchi-

styczną sektę, której członków, funginistów, wciąż przyby-

wało, choć grzyb zabijał w przeciągu sześciu-dwunastu mie-

sięcy każdego, kto go zaczął zażywać. Żadnego ratunku,

żadnych wyjątków. Z wszystkich nieszczęść, jakie spadły na

Miasto, to było jedno z najgorszych.

—  To jeszcze dzieciak — smutno zauważył hrabia Syl-

wiusz.

—  Dzikie zwierzę — odparł biskup. — Wybór był pro-

10

ty: albo ja, albo on. Mogłem przywdziać koronę męczeń-

stwa. Wystarczyło, bym się zawahał. Tam, w górze, Pan

przyjąłby mnie z radością, a tu życie nie jest wcale takie

wesołe. Ale który z nas dwóch jest bardziej potrzebny Bogu

tutaj, na ziemi? Ten nieszczęsny dzieciak czyja?

—  I Bóg udzielił ci odpowiedzi?

—  Nie było czasu. Odpowiedziałem za Niego.

—  Żałujesz?

—  Oczywiście, że nie! — odparł biskup Osmond z au-

tentycznym zapałem. — Choć nawet nie mogę się wyspo-

wiadać. Poza mną nie ma już w mieście ani jednego katolic-

kiego księdza. Ostatni czmychnął wczoraj. Kapelan ze

szpitala. Przeleciał galopem przez sale szpitalne, udzielając

ogólnego rozgrzeszenia, potem zrzucił stułę, ubrał się po cy-

wilnemu i uciekł. Byłem tam dziś rano. To straszne. Ci lu-

dzie umierają. Co możemy na to poradzić?

—  Nic — odparł hrabia Sylwiusz.

Z biskupem Van Beckiem znali się od dawna. W szczęśli-

wych czasach obaj unikali salonów i przyjęć, galopując konno

strzemię w strzemię przez usiane bukami i brzozami piasz-

czyste równiny wokół Miasta, siedząc przy ognisku na pniu

zwalonego drzewa i jedząc pieczonego na rożnie zająca. Dla

nich słowa miały ten sam sens i obaj byli w nich oszczędni.

—  To pora nabożeństwa — rzekł biskup. — Świetnie,

żeś przyszedł. Kościelny też uciekł. Zakrystian nie żyje.

—  Czeka na mnie książę — powiedział Sylwiusz. —

Wokół niego także już pusto.

—  Tylko minutkę, proszę. Tylko zadzwoń na nabożeń-

stwo. Mniejszy dzwon nie jest za ciężki dla jednego człowie-

ka. To ten czerwony, pleciony sznur.

11

—  Sądzisz, że ktoś przyjdzie?        ^ , ^ :;   ,    = ^

—  Wręcz przeciwnie, jestem pewny, że nie.

—  Więc po co?                           ¦          ;;       ^*

Biskup uniósł ramię ku niebu.       ,            ;¦;

—  Żeby obudzić tego, tam! Ostatnio rzadko się poka-

zuje...                                                           :

—  Gdzie będziesz tej nocy, Osmondzie? — spytał Syl-

wiusz. — Po wizycie u księcia będę miał z pewnością parę

rzeczy do powiedzenia.

—  W zakrystii. Jest tam łóżko polowe, kominek i solidne

drzwi zamykane na zasuwę, a ponieważ znalazłem kilka

ławek, mam się czym grzać.

Na dzwonnicy hrabia Sylwiusz odczepił z haka czerwony,

pleciony sznur. Kiedy serce dzwonu rozkołysało się, w po-

wietrze wzleciała chmara sów. Pomyślał, że nigdy przedtem

wszystkie dzwony katedry razem wzięte nie uczyniły takiego

hałasu. Przyczyną była zapewne pustka panująca w Mieście.

Dzwonił z taką energią, że w pewnej chwili sznur uniósł go

nad podłogę zupełnie jak wtedy, gdy hrabia był uczniem po-

bliskiej Akademii Wojskowej i na niego przypadała kolej

i przywilej dzwonienia. Sznur podrywał z ziemi całe grupki

zachwyconych chłopców. To wspomnienie rozgrzało mu ser-

ce. Spotkanie z Osmondem także. Biskup należał do rasy sil-

nych. Tego człowieka nic nie mogło pokonać.

Wiadomo, że dzwon, który wydał z siebie dźwięk, żyje

jeszcze przez jakiś czas. Jego serce kołysze się samo i uderza

w regularnych odstępach. A kiedy wszyscy sądzą, że to już

koniec, ono po chwili uderza jeszcze raz czy dwa. Można by

powiedzieć, że dzwon kona. Dzwon katedralny długo umie-

rał, towarzysząc swym coraz słabszym głosem z brązu kro-

12

kom pułkownika-majora rozbrzmiewającym pośród stro-

mych, pustych ulic. Stojąca przed wysokim ogrodzeniem

siedziby dowództwa wojsk budka wartownicza była pusta,

podobnie jak ta przed sąsiednimi koszarami kawalerii, pie-

choty i artylerii. By zapewnić księciu ochronę, hrabia Syl-

wiusz musiał skierować do zamku cały stan osobowy jego

oddziałów, czyli czterech oficerów, czterech podoficerów

i jedenastu żołnierzy z trzech pułków, które stacjonowały

w Mieście. Połowa z nich zamknęła się w cytadeli. Zmie-

niając się co jakiś czas na posterunku, tylko dwóch ludzi pa-

trolowało opustoszałą, biegnącą na murach cytadeli drogę

i sto czternaście armat, na których wygrawerowano herb

księcia. Druga połowa broniła zamku. Zbliżywszy się do po-

sterunku, Sylwiusz zaanonsował się, krzycząc w ciemność:

—  Pikkendorff!

W okienku wizjera pojawił się jakiś cień.

—  Już otwieram, panie pułkowniku.

Sylwiusz pomyślał, że przez cały dzień w tym niegdyś

wesołym i ludnym mieście, promieniejącym ludzkim cie-

płem, które zachwycało przybyszów, do tej chwili usłyszał

tylko cztery głosy: matki i jej dziecka, Fedory i biskupa. Ten

byl piąty. Należał do młodego oficera w czarnej tunice ze

N/karłatnym obszyciem, będącej uniformem książęcej kawa-

lerii. Z wysiłkiem zamknąwszy ciężkie odrzwia (Sylwiusz

musiał mu w tym pomóc), przedstawił się:

-  Porucznik Ryszard Tancrede. Jest nas tu bardzo nie-

wielu. Major Wilbur, pełniący obowiązki gubernatora zam-

ku od czasu śmierci gubernatora Moreno, zakazał oficerom

pełnienia zwykłej służby.

-  Wiem.

13

—  Nie mogę zatem towarzyszyć panu na górę. Nie wol-

no mi ruszyć się stąd ani na krok, a mój zmiennik przyjdzie

dopiero za pięć godzin.                                           "**

—  Nieważne. Znam drogę.

Kiedyś, kiedyś... Kiedyś od posterunku do posterunku

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin