Fielding Joy - Brakujący element.pdf

(1083 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Joy Fielding
Brakujący element
Pragnę podziękować władzom i funkcjonariuszom dwóch instytucji penitencjarnych: Zakładu
Karno-Poprawczego Union oraz Stanowego Więzienia Florydy, za udzielenie mi wielu
niezmiernie potrzebnych informacji. Szczególne podziękowania składam personelowi biura ko-
ronera w Palm Beach, gdzie nie szczędzono mi czasu i bardzo specjalistycznej wiedzy. Gorące
„dziękuję" mówię Lawrence'owi L. Lewisowi, ochotniczo zatrudnionemu w Sądzie Okręgowym
w Palm Beach, który udzielał mi licznych wskazówek, dostarczał broszur, a pod koniec
długiego dnia pracy krzepił upragnionym kubkiem kawy.
Serdeczne wyrazy wdzięczności składam Larry'emu Merkinowi i Beverley Slopen za lekturę
wcześniejszych wersji manuskryptu, za ich nieocenione rady i za to, że ustawicznie zachęcali
mnie do dalszej pracy.
Dziękuję Janet Tanzer i Sally Muir, najwspanialszym na świecie terapeutkom rodzinnym,
których wiedza i mądrość tak bardzo odmieniły moje życie. I swoim córkom, Shannon i Annie
— bez których nie powstałaby ta książka.
Na koniec dziękuję ci, Warren, mój mężu — za wszystko.
ROZDZIAŁ I
Znów zaginęła kobieta.
Nazywa się Millie Potton i po raz ostatni widziano ją dwa dni temu. Jak podaje dzisiejsza
gazeta, Millie jest wysoka, chuda i lekko utyka. Wiek: pięćdziesiąt cztery lata... Zgadza się.
Imiona w rodzaju „Millie" noszą już tylko kobiety po pięćdziesiątce.
Z krótkiego artykuliku na trzeciej stronie „Palm Beach Post" (rubryka lokalna) wynika, że gdy
widziano ją ostatnio, wędrowała ulicą w szlafroku, ale sąsiadka, która przekazała ową
informację, nie dostrzegła w tym nic szczególnego. Millie Potton ma za sobą długi rejestr
zaburzeń psychicznych, kontynuuje autor artykułu, sugerując, iż to one właśnie są powodem jej
zaginięcia, ergo, nie ma się czym przejmować.
W ciągu ostatniego pięciolecia na obszarze Palm Beach zniknęło bez śladu ponad dwadzieścia
kobiet. Wiem o tym, ponieważ systematycznie śledzę takie doniesienia... Z początku robiłam to
chyba bezwiednie, jednakże po pewnym czasie wszystkie te przypadki zaczęły mi się sumować,
aż wreszcie ogólna ich liczba utrwaliła mi się w świadomości. Rozpiętość wieku zaginionych:
od szesnastu do sześćdziesięciu lat. W niektórych spośród tych spraw policja nie podjęła
dochodzenia, uznając je za ucieczki, zwłaszcza w przypadkach młodych dziewczyn, takich jak
siedemnastoletnia Amy Lokash, która pewnego wieczoru około godziny dziesiątej wyszła z
domu swojej przyjaciółki i wszelki słuch o niej zaginął. Co do pozostałych, wśród których
niewątpliwie znajdzie się i Millie Potton, policja zaniechała śledztwa z innych logicznie
uzasadnionych przyczyn. Wypada tu wszakże powiedzieć, że w sprawie Amy Lokash
popełniono ewidentny błąd.
Cóż, póki nie znajdą się zwłoki, wciśnięte do pojemnika na śmieci na tyłach Burger Kinga, jak
to było w przypadku Marilyn Greenwood, lat dwadzieścia cztery, czy wyłowione z błota w Port
Everglades (Christine McDermott, lat trzydzieści trzy), policja faktycznie nie może nic zrobić,
przynajmniej oni tak twierdzą. Kobiety, jak się zdaje, wciąż
giną bez wieści.
Jest ranek, w moim domu panuje cisza — wszyscy już wyszli. Mam mnóstwo czasu na spisanie
tego sprawozdania, jak z braku lepszych1 określeń nazywam swoje zapiski. W rzeczywistości
będą to raczej wspomnienia, luźne reminiscencje. Na prośbę policji staram się jednak robić to w
miarę konkretnie i we właściwym porządku chronologicznym, niczego nie opuszczając, nawet
spraw pozornie błahych czy najbardziej osobistych. Oni zadecydują, co jest
ważne.
Nie bardzo rozumiem, po co to wszystko. Co się stało,
to się nie odstanie. Przeszłości nie da się zmienić, choćbym nie wiem jak tego chciała, tak samo
jak żadnym sposobem nie potrafiłam zapobiec tamtym wypadkom... Wszelkie moje próby
przypominały walenie głową w mur... Już wtedy wiedziałam zresztą, że taki będzie rezultat. Są
rzeczy, na które nie mamy wpływu, klasyczny przykład to ludzkie działania. Bez względu na
to, jak tragiczne w skutkach może nam się wydawać czyjeś postępowanie, nie możemy zrobić
nic innego, jak tylko pozwolić ludziom iść własną drogą. Nie sposób odwieść człowieka od
popełniania błędów. Czyż nie to właśnie powtarzam wciąż swoim
pacjentom?
Łatwiej oczywiście udzielać porad, niż się do nich stosować. Może właśnie dlatego zostałam
terapeutką, choć w podaniu o przyjęcie do college'u tej przyczyny nie wyszczególniłam. Jeśli
mnie pamięć nie myli — a zawodzi mnie ona tak często, że to wręcz zatrważające —
powołałam się na swoje gorące pragnienie niesienia pomocy ludziom, na opinie przyjaciół, iż
jestem osobą, do której w razie kłopotów zawsze mogą się zwrócić, wreszcie na dobrą
znajomość problemów rodziny dysfunkcyjnej. Wychowałam się w takiej rodzinie, aczkolwiek
sam ów termin „rodzina dysfunkcyjna" ukuty został dopiero później, w czasie gdy
rozpoczynałam studia — w roku 1966. Dziś jest to termin tak powszechny, tak mocno
zakorzeniony w potocznym słownictwie, że wprost trudno pojąć, jak sobie radzono, gdy jeszcze
nie istniał, pomijając fakt, iż w gruncie rzeczy nic on właściwie nie znaczy. Źle funkcjonująca
rodzina! Co składa się na to pojęcie? Czy ktoś widział rodzinę, która nie ma problemów? Nie
wątpię, iż moje córki miałyby na ten temat wiele do powiedzenia.
Od czego tu zacząć? Właśnie o to zawsze pytają mnie nowi pacjenci. Każdy, kto po raz
pierwszy zjawia się w mym gabinecie (druga kondygnacja różowego czteropiętrowego
budynku przy Royal Palm Way, własność Pepto-Bismol), od progu obrzuca mnie czujnym
spojrzeniem, bezwiednie pocierając ślubną obrączkę, a potem przycupnięty na brzeżku czarno-
szarego fotela, z wargami rozchylonymi w niecierpliwym oczekiwaniu, by co prędzej dać upust
wściekłości, lękom czy niezadowoleniu, wyrzuca z siebie zawsze to samo pytanie: Od czego
mam zacząć?
Zwykle proszę ich wtedy, by mi opisali zdarzenie, które stało się powodem tej wizyty,
przysłowiową kroplą, co przelała czarę. Po kilku sekundach pacjent z wolna zaczyna mówić,
budując swą opowieść od fundamentów, tak jak buduje się dom. Kolejne szczegóły są jak cegły
w murze układane jedna na drugiej — zniewaga po zniewadze, żale, utajone groźby... Słowa
padają tak gęsto i jest ich tyle, że zaledwie wystarcza godziny, by z tych cegieł wznieść całą
budowlę.
No proszę, jakiej to użyłam metafory — Larry byłby tym ubawiony. Larry to mój mąż, już od
dwudziestu czterech lat, z zawodu budowniczy. Znaczna część tych nowych, rzucających się w
oczy domów usytuowanych wzdłuż pól golfowych w całym Palm Beach County jest dziełem
mojego męża. To, że siedem lat temu przenieśliśmy się z Pittsburgha na Florydę, oficjalnie
podyktowane zostało względami zawodowymi, chociaż ja nadal podejrzewam, że jedną z
przyczyn, jeśli nie jedyną, dla których Larry tak się palił do tej przeprowadzki, była chęć
ucieczki od mojej matki i siostry. On temu przeczy, lecz jak mam w to wierzyć, skoro i ja sama
głównie z tego powodu tak ochoczo wyraziłam zgodę na opuszczenie Pittsburgha. Dziś to już
zresztą kwestia akademicka, jako że moja matka ściągnęła tu w niespełna rok później, a siostra
w kilka miesięcy po niej.
Moja siostra, Jo Lynn, to w rzeczywistości Joannę Linda, przywykła jednak używać zdrobnień,
które wymyślił nasz ojciec, kiedy była jeszcze malutka. Chwyciły i tak już zostało. Trudno
zresztą o lepsze, o coś pasującego do niej bardziej niż właśnie „Jo Lynn". Wyobraźcie sobie
wysoką blondynkę o wydatnym biuście, obdarzoną niezwykle zaraźliwym śmieszkiem, który
rodzi się gdzieś w głębi krtani, by po chwili wypełnić otaczającą ją przestrzeń kaskadą
srebrnych dzwoneczków. Po przyjeździe na Florydę Jo Lynn przyswoiła sobie gardłowy
miodopłynny akcent Południa i o dziwo, od razu zaczął się on wydawać bardziej autentyczny
niż płaska i chłodna wymowa Północy, którą posługiwała się przecież przez większą część
swoich trzydziestu siedmiu lat.
Powiedziałam „nasz ojciec", choć naprawdę był on tylko ojcem Jo Lynn. Mój umarł, kiedy
miałam osiem lat. Matka opowiada, że podczas kolacji podniósł się od stołu po szklankę mleka,
mimochodem napomykając, że chwyta go potworny ból głowy, i po minucie już nie żył.
Tętniak, stwierdził lekarz. Matka w rok później znalazła sobie drugiego męża, a po upływie
następnego roku przyszła na świat Jo Lynn — w parę zaledwie tygodni po mych dziesiątych
urodzinach.
Mój ojczym, krętacz i kanalia, należał do tych, którym siła pięści zastępuje rozum, przyjmując,
że w ogóle miał coś takiego pod czaszką. Jestem pewna, że to przez niego Jo Lynn uparcie
wybierała sobie fatalnych partnerów życiowych, samych wulgarnych brutali, mimo że ją akurat
darzył niezwykłą czułością. Wyraźnie ją faworyzował. To matka nosiła na sobie ślady jego
złych humorów. Co do mnie, to nie licząc kilku szturchańców plasowanych zawsze w tył
głowy, przeważnie mnie ignorował. Matka opuściła go wreszcie, kiedy Jo ukończyła trzynaście
lat; ja byłam już wtedy żoną Larry'ego. Ojczym w rok później zmarł na raka trzustki. Jedyną
osobą, która go opłakiwała, była Jo Lynn.
A teraz ja płaczę z jej powodu, i nie po raz pierwszy. To nic, że to tylko przyrodnia siostra i że
dziesięcioletnia różnica wieku w połączeniu z jej wariackim nieraz zachowaniem sprawiała, że
niełatwo było nam się zbliżyć. Nigdy nie zapomnę owego poranka, kiedy matka przyniosła ją
ze szpitala. Podeszła do mnie, piastując w ramionach mały złocisty tłumoczek i delikatnie
włożyła mi go w ręce. Masz teraz żywą laleczkę, powiedziała, troszcz się o nią. Pamiętam, że
godzinami wystawałam przy jej kołysce, patrząc, jak śpi, łowiąc okiem najdrobniejsze oznaki
wzrostu, w miarę jak z niemowlęcia stawała się małym szkrabem. Była takim prześlicznym
dzieckiem, takim pewnym siebie uparciuchem, przekonanym jak wielu niezależnych malców o
własnej absolutnej racji w każdej dosłownie sprawie, że wprost niepodobna pogodzić tego
wizerunku z jej późniejszym dorosłym wcieleniem. Stała się typową zagubioną duszą, z tych,
co to idą przez życie bez celu, w złudnym przeświadczeniu, że sukces i szczęście kryją się tuż
za rogiem. Tyle że przez wieczne roztargnienie raz po raz zdarzało jej się zapominać, dokąd
właściwie idzie, no i skręcała w złą stronę, lądując następnie w ślepej uliczce — bez wyjścia.
Widzę jej cechy w Sarze, mojej starszej córce. Ona też musi zawsze nabierać doświadczeń w
najtrudniejszy możliwy sposób i... to mnie przeraża. Pewnie z tego powodu ciągle stoję jej za
plecami, w każdym razie ona tak mówi. Nie, wróć, Sara nie mówi, ona wrzeszczy. Moja córka
uważa, że zwyciężyć w dyskusji można tylko jedyną metodą: powtarzając w kółko wciąż
ten sam argument, tyle że coraz głośniej. I chyba ma rację, bo człowiek w końcu daje za
wygraną albo wybiega z pokoju. I jedno, i drugie zdarza mi się częściej, niżbym chciała. Moi
pacjenci byliby tym pewnie przerażeni.
Sara ma obecnie siedemnaście lat i 184 centymetry wzrostu. Podobnie jak Jo Lynn ma też
ogromne zielone oczy i niezwykle obfite piersi. Nie wiem doprawdy, skąd się to wzięło.
Szczerze mówiąc, wcale nie jestem pewna, skąd wzięła się ona sama. Czasami gdy wygłasza
którąś z tych swoich wrzaskliwych tyrad, patrzę na nią i myślę: Czyżby zamieniono cię w
szpitalu? Czy jest rzeczą możliwą, aby to wysokie, wielkookie, piersiaste stworzenie, co
wydziera się na-mnie ile sił w płucach, było rzeczywiście moją córką? Są dni, kiedy patrząc na
nią, dochodzę do wniosku, że to najpiękniejsza istota pod słońcem, ale są i takie, kiedy bym
przysięgła, że to istna Patricia Krenwinkel! Pamiętacie Patricię, jedną z członkiń gangu
Mansona, nastoletnią morderczynię o długich brązowych włosach z niedbałym przedziałkiem w
środku, szczupłej ponurej twarzy i czystych bezlitosnych oczach? Taki sam wyraz twarzy
widzę często u Sary. A te jej stroje! Uwielbia rzeczy, których nie akceptowałam już ćwierć
wieku temu: przezroczyste hinduskie kaftany, bezkształtne jak worek. Po prostu nie cierpię tych
łachów. Michelle, moja młodsza córka, jest zupełnie inna niż Sara. Ma dopiero czternaście lat,
ale wszystkie jej stroje pochodzą wyłącznie z klubu „Monaco" lub „The Gap". Ta chuda, bystra
osóbka zawsze stoi z boku, mimo to uważnie śledzi każdą rodzinną kłótnię, by skomentować ją
później w stosownej chwili całkiem jak jednoosobowy grecki chórek lub początkujący
terapeuta.
Czy to dlatego mniej mam kłopotów z moim młodszym dzieckiem? Czy rzeczywiście, jak to
ciągle zarzuca mi Sara, chcę, żeby wszyscy ulepieni byli na mój obraz i podobieństwo? „Ale ja
nie jestem tobą!!" — wrzeszczy moja starsza córka. „Jestem sobą!" No cóż, tak właśnie ją
wychowałam — żeby była sobą... Tylko czy to jej ego musi być aż tak nieprzyjemne? Czy i ja
byłam tak buntownicza, ordynarna i wiecznie ponura? Pytam o to matkę, która uśmiecha się
zagadkowo i zapewnia mnie solennie, że nic podobnego: byłam idealna. Jo Lynn to inna
historia, dodaje ze znużeniem w głosie.
„Życzę ci takiej córki jak ty sama!", słyszę jej gniewny okrzyk pod adresem mojej młodszej
siostry. Ha, ileż to razy muszę gryźć się w język, żeby nie powiedzieć tego samego! Tylko że Jo
Lynn w trakcie wszystkich swoich trzech małżeństw pozostała bezdzietna — z przekory czy
może ze strachu? — podczas gdy mnie musiała przytrafić się córka podobna do swojej ciotki.
Do licha, to niesprawiedliwe. To ja byłam tą, co uczciwie przestrzegała obowiązujących zasad.
Jeżeli w ogóle zdarzało mi się buntować, mieściło się to zawsze w ramach wyznaczonych reguł.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin