Paul Kearney
Żelazne wojny
The Iron Wars
Księga III cyklu Boże Monarchie
Przełożył: Michał Jakuszewski
Wydanie oryginalne: 1996
Wydanie polskie: 2004
Ta książka jest z szacunkiem dedykowana
pamięci Richarda Evansa
CO WYDARZYŁO SIĘ PRZEDTEM
Przed pięcioma stuleciami ukształtowały się dwie wielkie religie, które zdominowały cały świat. Ich podstawą były nauki dwóch ludzi: na zachodzie Świętego Ramusia, na wschodzie proroka Ahrimuza.
Ramusiańska wiara zrodziła się w czasie rozpadu wielkiego, obejmującego cały kontynent imperium Fimbrian. Fimbrianie byli najwspanialszymi żołnierzami, jakich widział świat, ale wplątali się w krwawą wojnę domową, co pozwoliło podbitym prowincjom po kolei odzyskać niezależność i przerodzić się w Siedem Królestw. Fimbria stała się cieniem swej dawnej chwały. Jej armie nadal budziły lęk, ale całkowicie pochłaniały ją problemy wewnętrzne. A Siedem Królestw rosło w potęgę – aż do chwili, gdy pierwsze hordy Merduków wylały się zza Gór Jafrarskich, zmniejszając liczbę królestw do pięciu.
Tak właśnie zaczął się wielki bój między mieszkającymi na zachodzie ramusianami, a przybywającymi ze wschodu Merdukami, brutalna wojna, która ciągnęła się, z przerwami, przez pokolenia, a w szóstym wieku ramusiańskiego kalendarza zbliżyła się do punktu rozstrzygającego.
Aekir, największe miasto zachodu i siedziba ramusiańskiego pontyfika, uległ w końcu w roku 551 naporowi najeźdźców ze wschodu. Ze splądrowanego miasta zdołało uciec dwóch ludzi, których ocalenie wywarło wielki wpływ na dalszy bieg wydarzeń. Jednym z nich był sam pontyfik, Macrobius, uważany za nieżyjącego przez mieszkańców pozostałych ramusiańskich królestw oraz ocalałą hierarchię kościelną. Drugim był Corfe Cear-Inaf, skromny chorąży kawalerii, który zdezerterował, ulegając rozpaczy, gdy jego żona zaginęła w tumulcie upadającego miasta.
Ale ramusiański Kościół zdążył już wybrać nowego pontyfika, Himeriusa, który postanowił oczyścić Pięć Królestw z niedobitków ludu dweomeru – tych, którzy władają magią. Ta czystka skłoniła młodego króla Hebrionu, Abeleyna, do zgody na desperacki krok, jakim było wysłanie ekspedycji na najdalszy zachód w poszukiwaniu legendarnego Zachodniego Kontynentu. Dowódcą tej wyprawy był lord Murad z Galiapeno, ambitny i bezlitosny kuzyn królewski. Murad skłonił szantażem sławnego żeglarza, niejakiego Richarda Hawkwooda, do podjęcia się roli nawigatora. Pasażerowie – przyszli koloniści – byli uchodźcami wywodzącymi się z hebriońskiego ludu dweomeru. Jednym z nich był niejaki Bardolin z Carreiridy. Gdy jednak dotarli w końcu na legendarny zachód, przekonali się, że od stuleci istnieje tam kolonia magów i wilkołaków pod egidą nieśmiertelnego arcymaga Aruana. Wysłany na zwiady oddział wycięto w pień. Ocaleli jedynie Murad, Hawkwood i Bardolin.
Tymczasem w Normannii doszło do rozłamu w ramusiańskim Kościele. Trzy z Pięciu Królestw uznały Macrobiusa za prawdziwego pontyfika, natomiast pozostałe wolały nowo wybranego Himeriusa. Wybuchła religijna wojna. Trzej tak zwani królowie-heretycy – Abeleyn z Hebrionu, Mark z Astaracu i Lofantyr z Torunny – musieli użyć siły, by zachować swe trony. Wszystkim trzem udało się osiągnąć ten cel, ale najtrudniejszą walkę stoczył Abeleyn. Był zmuszony wziąć szturmem własną stolicę, Abrusio. Atak przeprowadzony z morza i od strony lądu spowodował zniszczenie połowy miasta.
Dalej na wschód, torunnańska forteca zwana Wałem Ormanna stała się głównym celem merduckiego szturmu. Corfe okrył się chwałą w jej obronie, awansowano go i przyciągnął uwagę torunnańskiej królowej wdowy, Odelii, która powierzyła mu misję stłumienia rebelii szlachty w południowej części królestwa. Corfe poprowadził do boju obdartą, marnie uzbrojoną zgraję byłych galerników, bo król nie chciał mu dać nic więcej. Dręczyło go wspomnienie o utraconej żonie, ale szczęśliwie nie zdawał sobie sprawy z tego, że przeżyła ona upadek Aekiru i jest obecnie ulubioną konkubiną samego sułtana Aurungzeba.
Pamiętny rok 551 miał się ku końcowi. W Almarku umierający król Haukir zapisał swe królestwo w spadku himeriańskiemu Kościołowi, czyniąc zeń wielką doczesną potęgę. A w Charibonie dwaj skromni mnisi, Albrec i Avila, przypadkiem odkryli starożytny dokument, biografię Świętego Ramusia, w której napisano, że był on tym samym człowiekiem, co merducki prorok Ahrimuz. Mnisi uciekli z Charibonu, ale przedtem przeżyli makabryczne spotkanie z naczelnym bibliotekarzem klasztornego miasta, który okazał się wilkołakiem. Umknęli w zimową zamieć i ostatecznie, brnąc przez bezkresne śniegi, stracili przytomność.
A teraz na całym kontynencie Normannii armie znowu maszerują na wojnę.
Czuwałam podczas twego snu, słuchając
Twoich mamrotań o żelaznych wojnach...
„Henryk IV”, część I
tłumaczył Maciej Słomczyński
PROLOG
Zalewał go pot. Dręczyły zrodzone z gorączki koszmary. Poczuł, że bestia weszła do pokoju i przystanęła obok niego. Ale to było niemożliwe. Z pewnością nie mogła tu dotrzeć z tak daleka...
Och, słodki Boże w niebiesiech, panie Ziemi, bądź ze mną w tej chwili...
Modlitwy, modlitwy, modlitwy. Cóż to była za drwina. Modlił się do Boga, on, którego dusza była czarna jak smoła i już sprzedana. Potępiona i skazana na eony piekielnego ognia.
Słodki Ramusio, usiądź przy mnie. Bądź ze mną w tej godzinie zguby.
Rozpłakał się. Była tu, oczywiście, że była. Obserwowała go, cierpliwa jak głaz. Należał do niej. Był potępiony.
Zlany potem, rozchylił zlepione powieki i ujrzał nieprzeniknioną ciemność swej sypialni. Łzy spływały mu po szyi, gdy spał, a ciężkie futra leżące na łożu były rozkopane. Poderwał się nagle, dostrzegając ich kosmatą wypukłość. Zrozumiał, że to tylko futra. Był sam, dzięki Bogu. Nie było tu nic poza cichą, zimową nocą, mroźnym bezkresem na zewnątrz.
Wziął krzemień i stal, leżące na nocnym stoliku, i uderzył nimi o siebie. Gdy hubka w końcu się zajęła, przeniósł ogień do świecy. Światło, punkt odniesienia w złowrogim mroku.
Był zupełnie sam. Nawet bez Boga, którego ongiś czcił i któremu oddał najlepsze lata życia. Duchowni i teolodzy zapewniali, że Stwórca jest wszędzie, w każdej niszy i zakamarku świata. Ale tu, w tym pokoju, nie było Go. Nie tej nocy.
Za to zbliżało się coś innego. Czuł już, jak mknie ku niemu przez mrok, niepowstrzymane niczym wschodzące słońce, ledwie muskając stopami powierzchnię uśpionego świata. Potrafiło w mgnieniu oka przemierzać kontynenty i oceany.
Futra na łożu poruszyły się nagle. Pisnął przeraźliwie. Odsunął się, potwornie zdenerwowany, ku wezgłowiu. Oczy wychodziły mu z orbit, serce łomotało jak szalone.
Narzuty wypiętrzyły się, wielką masą sierści. A potem zaczęły rosnąć w bladym blasku świecy. Pokój stał się nagle placem zabaw dla ruchomych cieni. Światło zamigotało i zbladło.
Futra wznosiły się na łożu coraz wyżej. Majaczyły nad nim niczym jakiś pokraczny megalit. I nagle w połowie ich wysokości rozbłysło dwoje żółtych ślepiów, jasnych i głodnych jak płomień podpalacza.
Była tu. Przybyła.
Padł na twarz w wilgotnej, lnianej pościeli, oddając cześć bestii. Była tu w pełni: czuł piżmową woń jej obecności i żar bijący od ogromnej postaci. Z jej pyska skapnęła kropla śliny i spadła mu na szyję z głośnym skwierczeniem, parząc go.
Witaj, Himeriusie – odezwała się bestia.
– Panie – wyszeptał nieszczęsny kapłan, bijąc pokłony w zbrukanej pościeli.
Nie obawiaj się – uspokoiła go bezgłośnie. Odpowiedzią Himeriusa był nieartykułowany bulgot przerażenia.
Już czas, przyjacielu – mówiła. – Spójrz na mnie. Usiądź i spójrz na mnie.
Ogromna łapa, zakończona wyposażonymi w pazury palcami, niczym drwiące połączenie człowieka z bestią, dźwignęła go na kolana. Jej poduszki parzyły mu skórę nawet przez zimową, wełnianą nocną koszulę.
Oblicze pokrytego zimową szatą wilka o uszach sterczących jak rogi nad potężną, porośniętą czarnym futrem czaszką, w której oczy o czarnych źrenicach płonęły niczym szafranowe lampy. Długa na stopę, zębata paszcza, z której skapywały srebrne strumyczki śliny. Czarne wargi unoszące się z drżeniem. A w zębach jakiś połyskliwy, karmazynowy kąsek.
Jedz.
Himerius zalał się łzami. Jego umysłem zawładnęło przerażenie.
– Błagam, panie – bełkotał. – Nie jestem gotowy. Nie jestem godny...
Łapy zacisnęły się na bicepsie duchownego i uniosły go. Łoże zatrzeszczało niepokojąco. Jego twarz znalazła się tuż obok gorących szczek. Oddech bestii przyprawiał o mdłości. Cuchnął zgnilizną niczym gorący wiatr z dżungli. Wrota do innego, bezbożnego świata.
Wziął w usta kawałek mięsa. Wilcze kły musnęły jego wargi w makabrycznym pocałunku. Przeżuł kąsek i go przełknął. Stłumił odruch wymiotny, gdy mięso przesuwało się w dół przełyku, jakby szukało ciemnej, krwawej drogi do jego serca.
Dobrze. Bardzo dobrze. A teraz to drugie.
– Nie, błagam! – łkał Himerius.
Bestia przewróciła go na brzuch i zerwała mu nocną koszulę jednym, niedbałym ruchem łapy. Potem wilk wskoczył na niego, i straszliwy ciężar przygniótł Himeriusa, wyciskając mu powietrze z płuc. Czuł, że się dusi, i nie mógł nawet krzyknąć.
Jestem sługą bożym. Panie, wspomóż mnie w tej chwili udręki.
I nagle przeszył go straszliwy ból, gdy bestia weszła weń brutalnie jednym, przeszywającym ruchem.
Potem jego umysł zaszedł mgłą. Bestia dyszała mu w ucho, skapująca z jej pyska ślina parzyła go w kark. Pazury orały jego barki, a futro było jak milion igieł wbijających się w plecy.
Bestia zadrżała. Z jej gardła wyrwał się niski warkot spełnienia. Wyszła z niego, unosząc potężny zad z jego pośladków.
Teraz naprawdę zostałeś jednym z nas. Otrzymałeś ode mnie cenny dar, Himeriusie. Jesteśmy braćmi w świetle księżyca.
Czuł się rozerwany na strzępy. Nie był w stanie nawet unieść głowy. Nie było już dla niego modlitw, nie miał do kogo wznosić błagań. Z jego duszy wyrwano coś cennego, a puste miejsce zajęła ohyda.
Wilk zanikał już, jego smród ulatniał się z sypialni. Himerius płakał gorzko w materac, a po nogach spływały mu strumyczki krwi.
– Panie – powiedział. – Dzięki ci, panie.
Gdy wreszcie uniósł głowę, leżał sam w wielkim łożu, w komnacie nie było nikogo poza nim, a świst wiatru w pustych krużgankach na zewnątrz nasilał się, przechodząc w wycie.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ŚRODEK ZIMY
Duch, który nie wie, co to kapitulacja, który nie cofa się przed żadnym niebezpieczeństwem dlatego, że uzna je za zbyt srogie, jest duszą żołnierza.
Robert Jackson
Systematyczny przegląd formacji,
dyscypliny i ekonomii armii.
1804
JEDEN
Nic, co powiedziano Isolli, nie mogłoby jej przygotować na to, co zobaczyła. Rzecz jasna, krążyły szalone pogłoski, makabryczne opowieści o rzezi i zniszczeniu. Mimo to zaskoczyła ją skala tego wszystkiego.
Stała po zawietrznej stronie pokładu rufowego karaki. Damy dworu zatrzymały się u jej boku, ciche jak sowy. Cały czas mieli stały wiatr północno-zachodni z lewej burty i żaglowiec mknął prosto przed siebie niczym jeleń uciekający przed ogarami, zostawiając po zawietrznej wysoką na dziesięć stóp falę dziobową, lśniącą licznymi tęczami w bladym blasku zimowego słońca.
Choroba morska w ogóle nie dokuczała Isolli, co bardzo ją cieszyło. Minęło już wiele czasu, odkąd ostatnio była na morzu. Minęło wiele czasu, odkąd była gdziekolwiek. Niebezpieczny rejs przez Zatokę Fimbriańską sprawił jej mnóstwo radości po posępnych zimowych miesiącach spędzonych na dworze, który dopiero niedawno odzyskał równowagę po próbie uzurpacji. Jej brat, król Astaracu, musiał stoczyć kilka drobnych bitew, żeby nie stracić tronu. To jednak było niczym w porównaniu z tym, co wydarzyło się w królestwie, do którego zmierzała. Zupełnie niczym.
Żeglowali równym tempem przez wielką zatokę, na której końcu przycupnęła jak nierządnica na nocniku stolica Hebrionu, stare, jarmarczne Abrusio. Było ongiś najbardziej hałaśliwym, awanturniczym i bezbożnym portem zachodniego świata. A także najbogatszym. Teraz jednak została z niego jedynie poczerniała skorupa.
Pożary wojny domowej strawiły większą część miasta. Przez całe trzy mile wzdłuż brzegu ciągnęły się tylko dymiące ruiny. Z wody sterczały kadłuby potężnych ongiś okrętów, a także pozostałości nabrzeży i doków, a setki akrów terenu wzdłuż wybrzeża obróciły się w pustkowie; kopcące się jeszcze zgliszcza dolnego miasta, którego budynki zrównało z ziemią gorejące piekło. Tylko Wieża Admiralska stała w miarę nienaruszona niczym wychudły wartownik albo kamień nagrobny.
Na Szlakach Zewnętrznych kotwiczyła potężna flota Hebrionu. Choć przetrzebiły ją zażarte walki, jakie stoczono, by odebrać miasto Rycerzom-Bojownikom oraz będącym z nimi w zmowie zdrajcom, pozostawała siłą, której nie można było lekceważyć. Reje wysokich okrętów osnuwała pajęczyna olinowania. Krzątali się tam marynarze, pracujący ze wszystkich sił nad naprawą zniszczeń wojennych. Abrusio wciąż miało pod dostatkiem zębów.
Na górującym nad portem wzgórzu nadal stały królewski pałac oraz klasztor inicjantów, choć ostrzał z okrętowych dział, który zakończył szturm na miasto, pozostawił i na nich liczne ślady. Gdzieś tam czekał król, spoglądający z góry na ruiny swej stolicy.
*
Isolla była siostrą innego króla. Wysoka, chuda, brzydka kobieta o długim nosie, który jakby zwisał jej nad ustami, kiedy się nie uśmiechała. Bruzda na podbródku i szerokie, jasne czoło usiane piegami. Dawno już dała sobie spokój z zabieganiem o porcelanową cerę, jakiej wymagano od dworskiej damy. Zrezygnowała też z pudrów i kremów. A także z myśli, które skłoniły ją kiedyś do ich używania.
Płynęła do Hebrionu, żeby wyjść za mąż.
Trudno jej było przypomnieć sobie Abeleyna, którego znała jako chłopca. Ten chłopiec został teraz mężczyzną i królem. Jako dziecko traktował ją okrutnie, wyśmiewał się z jej szpetoty, ciągnął za płomiennordzawe włosy, które były jej jedynym tytułem do chwały. Niemniej jednak już wówczas miał w sobie jakiś blask, coś, co sprawiało, że trudno go było znienawidzić, a za to łatwo polubić. Nazywał ją wtedy „Issy Długonoska” i nie znosiła go za to. Mimo to, gdy pewnego zimowego wieczoru w Vol Ephrir książę Lofantyr przewrócił ją w błoto, Abeleyn zanurzył głowę przyszłego króla Torunny w kałuży i wysmarował jego monarszy nos tym samym błockiem, które pokrywało Isollę. Powiedział potem, że zrobił to dlatego, że była siostrą Marka, a Mark był jego najlepszym przyjacielem. Otarł też łzy z jej oczu z prostoduszną, chłopięcą czułością. Uwielbiała go w owej chwili, po to tylko, by następnego dnia, gdy ponownie stała się ofiarą jego drwin, znienawidzić na nowo.
Wkrótce zostanie jej mężem, pierwszym mężczyzną, z jakim będzie dzieliła łoże. Miała już dwadzieścia siedem lat i niepokoiła ją nieco ta myśl, choć rzecz jasna będzie jej obowiązkiem dać królowi dziedzica, tak szybko, jak to tylko możliwe. Zawierała to małżeństwo z powodów politycznych. Nie było w nim romantyzmu, liczyły się wyłącznie względy praktyczne. Jej ciało było traktatem zawartym między dwoma królestwami, symbolem ich sojuszu. Poza tym nie miało żadnej realnej wartości.
– Głębokość jedenaście sążni! – zawołał sondujący marynarz, który stał na dziobie. – Na słodką krew Boga! – dodał. – Zwrot na prawą burtę, sterniku! Wrak na farwaterze!
Sternik zakręcił kołem sterowym i karaka zmieniła gładko kurs. Po lewej burcie załoga i pasażerowie ujrzeli osadzony na mieliźnie wrak okrętu. Jego reje wystawały zaledwie stopę nad powierzchnię morza, a w przezroczystej wodzie był wyraźnie widoczny mroczny zarys kadłuba.
Wszyscy na statku gapili się na ruiny zniszczonego przez wojnę miasta. Wielu marynarzy wdrapywało się na wanty jak małpy, żeby lepiej widzieć. Czterech stojących na kasztelu rufowym ciężkozbrojnych astarańskich rycerzy wyzbyło się charakterystycznej dla nich aury obojętności i gapiło się na to z taką samą fascynacją jak cała reszta.
– Abrusio, niech nam Bóg pomoże! – zawołał kapitan, zapominając z wrażenia o charakterystycznej dla siebie małomówności.
– Miasto leży w gruzach! – wybuchnął jeden z ludzi stojących u steru.
– Zamknij się i trzymaj kurs. Hej ty, na sondzie! Rób, co do ciebie należy. Banda bezmózgich idiotów. Władowalibyście statek na mieliznę, żeby móc się w spokoju pogapić na tańczącego niedźwiedzia. Brasować! Na Boga, czy wpuścimy wiatr z żagla, mając port w zasięgu wzroku, i pozwolimy, żeby Hebriończycy uznali nas za patentowanych durniów?
– Nie ma już żadnego portu – odezwał się jeden z bardziej lakonicznych oficerów, spluwając przez reling po zawietrznej. Niemal natychmiast obrzucił Isollę szybkim, udręczonym, przepraszającym spojrzeniem. – Wszystko spłonęło aż do poziomu morza, kapitanie. Nie widzę nabrzeża, przy którym moglibyśmy zacumować. Będziemy musieli rzucić kotwicę na Szlakach Wewnętrznych i podpłynąć do brzegu łodzią.
– No dobra – mruknął kapitan. – Zamontujcie talie na rejach. Niewykluczone, że masz rację.
– Chwileczkę, kapitanie! – zawołał jeden z eskortujących Isollę rycerzy. – Nadal nie wiemy, kto sprawuje władzę w Abrusio. Królowi mogło się nie udać odzyskać miasta. Może nadal pozostawać w rękach Rycerzy-Bojowników.
– Nad pałacem powiewa królewski proporzec – poinformował go oficer.
– Aha, ale jest opuszczony do połowy masztu – dodał ktoś inny.
Zapadła cisza. Załoga spoglądała na kapitana, czekając na rozkazy. Dowódca statku otworzył usta, lecz nim zdążył cokolwiek powiedzieć, rozległ się głos człowieka na oku.
– Ahoj, na pokładzie! Widzę okręt odbijający od brzegu u stóp Wieży Admiralskiej. Ma na maszcie królewską flagę.
W tej samej chwili wszyscy na pokładzie zauważyli obłoki dymu buchające z naruszonych nadmorskich murów miasta. Po uderzeniu serca rozległ się huk wystrzałów, odległe staccato gromów.
– Królewski salut – oznajmił dowódca rycerzy. Jego twarz wyraźnie się rozpromieniła. – Rycerze-Bojownicy i uzurpatorzy z pewnością nie przywitaliby nas salutem. Już prędzej salwą. Miasto jest w rękach rojalistów. Kapitanie, lepiej przygotuj się na przyjęcie emisariuszy hebriońskiego króla.
Panujące na pokładzie napięcie rozproszyło się. Marynarze zaczęli rozmawiać ze sobą swobodniej. Isolla jednak stała bez słowa, i to spostrzegawczy oficer dał za nią wyraz jej myślom.
– Chciałbym wiedzieć, dlaczego chorągiew jest opuszczona do połowy masztu. Robią to tylko wtedy, gdy król...
Jego głos zagłuszył tupot bosych stóp uderzających o pokład. Załoga przygotowywała się do przyjęcia hebriońskiego statku. Kiedy się zbliżył, Isolla zobaczyła, że to dwudziestowiosłowa królewska barka ze szkarłatnym baldachimem. Cała załoga była ubrana na czarno.
– Wygląda na to, że pani przybyła – stwierdził generał Mercado. Stał na królewskim balkonie z rękami założonymi za plecy, spoglądając na świat. Mógł w spokoju kontemplować cały zniszczony krąg dolnego miasta, a także wielkie zatoki będące portami Abrusio oraz wzniesione u ich brzegów fortyfikacje.
– I co, do licha, zrobimy, Golophinie?
W mroku słabo oświetlonej komnaty, tam dokąd nie sięgało światło z otwartego balkonu, coś zaszeleściło. Od cieni oddzieliła się bezgłośnie jakaś wysoka postać, która podeszła do generała. Była chudsza, niż miał prawo być jakikolwiek żywy człowiek, wyglądała jak coś wykonanego z papieru, patyków i ogryzionych skrawków skóry. Była bezwłosa i biała jak kość. Okrywała ją całkowicie długa opończa, ale w zniszczonej twarzy gorzało dwoje oczu; gdy przemówiła, okazało się, że jej głos jest niski i melodyjny, stworzony do śmiechu i pieśni.
– Będziemy grać na czas. Cóż więcej nam pozostało? Godne powitanie, odpowiednie lokum i absolutna cisza we wszystkich kwestiach dotyczących zdrowia króla.
– Całe cholerne miasto przywdziało żałobę. Idę o zakład, że już doszła do wniosku, że Abeleyn nie żyje – warknął Mercado. Połowa jego twarzy wykrzywiła się. Druga połowa była srebrną maską o pogodnym wyrazie, który nigdy się nie zmieniał, odkąd, przed wielu laty, Golophin założył żołnierzowi tę osłonę, by uratować mu życie. Oko po srebrnej stronie było przekrwione i nie miało powiek. Ów straszliwy widok budził lęk jego podkomendnych, ale odpowiedzialny za ten obraz człowiek nie miał powodów do obaw.
– Znam Isollę, a przynajmniej znałem – odparł Golophin równie ostrym tonem. – To rozsądne dziecko. Teraz pewnie rozsądna kobieta. Co równie ważne, ma rozum w głowie i nie wpadnie w histerię z powodu upuszczonej rękawiczki. I, na Boga, zrobi to, co jej każemy.
Mercado wyglądał na udobruchanego.
– A ty, Golophinie? – zapytał, nie patrząc na starego, podobnego do trupa czarodzieja. – Jak ty się masz?
Na twarzy Golophina pojawił się zaskakująco słodki uśmiech.
– Jak stara kurwa, która zbyt wiele razy rozkładała nogi. Jestem zmęczony i obolały, generale. Nie przydam się na wiele ludziom ani zwierzętom.
Mercado prychnął pogardliwie.
– Chciałbym dożyć tego dnia.
Obaj odeszli jednocześnie od balkonu, przechodząc do komnaty. Na ścianach królewskiej sypialni wisiało mnóstwo ledwie widocznych w półmroku gobelinów, podłogę zaścielały dywany z Ridawanu i Calmaru, a w powietrzu unosiła się słodka woń kadzidła z Levangore. Na wielkim łożu z baldachimem, w jedwabnej pościeli, leżał wychudzony mężczyzna. Zatrzymali się nad nim w milczeniu.
Abeleyn, król Hebrionu, a przynajmniej to, co z niego zostało. Kula trafiła go w chwili zwycięstwa, gdy odzyskał Abrusio i uratował królestwo przed okrutną teokracją. Golophin pomyślał, że to z pewnością jakiś kaprys starożytnych bogów skazał go na taki los. Nie było w tym nic z tak zwanej łaski i miłosierdzia ramusiańskiego bóstwa. Nic poza gorzką ironią: nie zginął, ale ledwie można go było zwać żywym.
Król stracił obie nogi, a jego tułów z obrzydliwymi kikutami był zdruzgotany i poraniony. Przerodził się w masę szram i pogruchotanych kości. Chłopięca ongiś twarz miała barwę wosku...
Marcos31