Modesitt L. E. Jr 04 - Magia Recluce.rtf

(1510 KB) Pobierz

L. E. Modesitt Jr.

 

Magia Recluce

 

(The Magic of Recluce)

 

Przekład:

Grażyna Motak

Urszula i Mariusz Seweryńscy


I.

 

Dorastanie w Wandernaught upływało mi na ciągłym zastanawianiu się, dlaczego świat wokół mnie przypomina stojącą sadzawkę. Oczywiście nie oznaczało to, że nużą mnie doskonale wypieczone bochenki chleba, których produkcją tradycyjnie zajmował się mój ojciec lub ciotka Elisabet, albo że nie sprawiają mi radości kunsztownie rzeźbione zabawki czy inne zdumiewające prezenty, którymi wujek Sardit uświetniał moje urodziny oraz Wielkie Święta.

Doskonałość ma swoją cenę, zwłaszcza dla młodzika uczącego się jej od dorosłych, którzy na życie patrzą ze spokojną pogodą ducha. W moim wypadku była nią nuda, uczucie niemal nie znane dorastającym chłopcom. A nuda rodzi kłopoty, nawet w świecie, w którym wszystko pomyślane jest najdoskonalej. Naturalnie ciągła pogoń za doskonałością, która cechuje naszą wyspę – choć są tacy, którzy wolą nazywać Recluce małym kontynentem – miała swoje przyczyny. Może i były one słuszne, ale nie do przyjęcia dla niespokojnego, żądnego wrażeń żółtodzioba.

– Doskonałość, Lerris – zwykł powtarzać mój ojciec – to cena, jaką płacimy za godziwe życie. To ona broni nas przed zgubnym wpływem destrukcji, a tam, gdzie ceni się doskonałość, znajduje przystań dobro.

– Ale dlaczego? I w jaki sposób? – brzmiały zwykle moje pytania.

W końcu, wkrótce po tym, jak zakończyłem podstawowy cykl obowiązkowej nauki, czyli w piętnastym roku życia, do jednej z naszych dyskusji włączyła się matka.

– Lerris, naszym życiem, całą naturą, rządzą dwie fundamentalne siły. Moc tworzenia oraz moc destrukcji. Tworzenie oznacza ład, a to, co robimy, służy umacnianiu go...

– Jakbym słyszał magistra Kerwina... „Tylko ład potrafi powstrzymać chaos... ponieważ chaos i zło to dzieci tej samej matki. Umacniając ład, ograniczamy do niezbędnego minimum niszczące działanie destrukcji...” Wiem, że doskonałość jest ważna. Wiem to. Wiem! Naprawdę wiem! Ale dlaczego doskonałość musi być tak porażająco nudna?

Matka wzruszyła ramionami.

– Ład nie jest nudny. To ty jesteś znudzony ładem. – Spojrzała na ojca. – Skoro cię nudzimy i skoro nie jesteś jeszcze gotów wyruszyć na pielgrzymkę, to może wolisz spędzić jakiś czas, może rok, ucząc się stolarki u wuja Sardita?

– Ależ, Donaro! – zdumiał się ojciec, wyraźnie nie wierząc, że matka z własnej woli proponuje swego szwagra.

– Rozmawialiśmy o tym z Sarditem, Gunnarze. Jest gotów podjąć wyzwanie.

– Wyzwanie? – wybuchnąłem. – Jakie wyzwanie? Mogę uczyć się wszystkiego...

– Owszem, przez pierwsze trzy tygodnie – skomentował ojciec.

– To nie znaczy, że masz szansę zostać mistrzem stolarstwa, Lerris – dodała matka. – Ale zdobyte umiejętności i dyscyplina przydadzą ci się, kiedy wyruszysz na pielgrzymkę.

– Ja? Na pielgrzymkę? Dlaczego miałbym włóczyć się po jakichś dzikich krainach?

– A jednak tak się stanie.

– To więcej niż pewne.

Dla mnie wtedy pewne było jedynie to, że będę miał okazję nauczyć się robienia stołów, krzeseł i szafek, które wytwarzał wujek Sardit. Wiedziałem, że nie ma chwili, w której nie wędrowałby do mojego wuja ktoś z Candaru, a nawet z odległych centrów handlowych Austry, by nabyć któreś z jego krzeseł czy przepysznie inkrustowanych stołów.

Póki nie miałem lepszego pomysłu na życie, stolarka wydała mi się ciekawsza niż pomaganie ojcu w pucowaniu jego pracowni garncarskiej czy mieszanie gliny albo podtrzymywanie ognia w piecu do wypalania naczyń mojej matki. Chociaż ci sami kupcy, którzy docierali do wujka Sardita, odwiedzali również sklep matki, ja nie miałem smykałki do garncarstwa. Poza tym wytwarzanie garnków i waz nudziło mnie. Podobnie jak zawiłe zabiegi towarzyszące ich wykańczaniu oraz pokrywaniu emalią.

I tak, w parę dni później, rzuciwszy ostatnie spojrzenie przez podbarwione błękitem okno mojego pokoju, wychodzące na ogródek z ziołami, opuściłem schludne wnętrze naszego domu. Czując za plecami jego solidne, kamienne, nieregularnie belkowane ściany, niemal bez bagażu, wyruszyłem w trwającą pół dnia drogę do wuja Sardita. Gdy dotarłem na miejsce, ciotka ulokowała mnie w niewielkim pokoiku nad pracownią, przeznaczonym dla terminatorów. Dotychczasowy uczeń wuja, Koldar, niemal ukończył już terminowanie i wraz z uczniem kamieniarza, kobietą o imieniu Corso, budowali sobie własny dom. Choć jego wybranka posturą przewyższała każdego z nas, była radosna i roześmiana. Nie wątpiłem, że oboje z Koldarem stanowią udaną parę. Na razie jednak samotnie mieszkał w nie ukończonym domu, ale prawdopodobnie nie na długo. Oznaczało to, że póki nie zjawi się nowy uczeń, mam pokój tylko dla siebie. Obowiązek sprzątania warsztatu również.

Nie zmienia to faktu, że ulokowanie mnie w ciasnej i skąpo umeblowanej izdebce terminatorów, zamiast w pokoju gościnnym, było niemiłym zaskoczeniem. Do dyspozycji miałem jedynie przykryte starym pledem łóżko i wiszącą lampę. Ściany z czerwonego dębu były tak gładkie, że z trudem dawało się odróżnić cienkie jak włos linie spojeń pomiędzy deskami. Z podobną pieczołowitością i kunsztem wykonana była pięknie polerowana dębowa podłoga.

– Oto, po co tutaj jesteś, Lerris. Kiedy już nauczysz się, jak robić meble, wieczorami będziesz mógł zbijać własne ławy, stoły czy co tam jeszcze zechcesz. Będziesz musiał sam zdobywać sobie drewno. Najlepiej wyciąć drzewo i dogadać się z Halprinem, właścicielem tartaku, żeby w zamian za surowy pień dał ci wysuszone drewno ze swojego składu, chyba że sam zechcesz ciąć i suszyć świeże deski. Ale tego stanowczo nie polecam.

Sardit mistrz okazał się nieco inny niż Sardit wujek, którego dotąd znałem.

Miałem więc poznać stolarkę, narzędzia oraz nauczyć się, jak zbić dobry stół, krzesło albo szafkę. Proste? Niezupełnie. Wprowadzenie do stolarstwa przypominało mamine garncarstwo, tylko było jeszcze gorsze. Od lat musiałem wysłuchiwać o rodzajach gliny, konsystencjach, emaliach i temperaturach wypalania. Nie zdawałem sobie sprawy, że stolarstwo jest tak podobne, dopóki wujek Sardit skutecznie mi tego nie uświadomił.

– Chłopcze, jak zamierzasz właściwie posługiwać się narzędziami, skoro nie masz pojęcia o drewnie, z którym pracujesz?

Posadził mnie nad plikiem starych notatek, które robił w czasach, kiedy sam był terminatorem. Każdego dnia rano, przed otwarciem sklepu, albo wieczorem, po pracy, musiałem pokazać mu własnoręcznie sporządzoną kopię notatek, dotyczących przynajmniej dwóch rodzajów drewna, zalecanego przeznaczenia, czasu suszenia i ogólnych uwag dotyczących obróbki i zastosowania. Mało tego, każda kartka wędrowała potem do niewielkiej skrzynki, jedynej rzeczy, którą wujek Sardit pozwolił mi zbudować, ze swoją niewielką pomocą, gdzie miała czekać na ewentualne uzupełnienia, gdybym w trakcie pracy dowiedział się czegoś wartościowego.

– Co zapisałeś o czarnym dębie? Pokaż. – Wujek podrapał się po głowie. – Jak to? Spędziłeś cały dzień, pomagając mi wygładzić ten kawałek dębu, i drewno niczego ci nie powiedziało?

Czasami widywałem Koldara, który znad swojej pracy posyłał mi pełen życzliwości uśmiech. Jednak rzadko zdarzało nam się zamienić ze sobą parę słów, ponieważ wujek Sardit starał się, żebym bez przerwy miał jakieś zajęcie, poza tym Koldar większość prac wykonywał samodzielnie, a do wuja przychodził tylko na konsultacje.

Po jakimś czasie moje notatki doczekały się nawet kilku oszczędnych skinięć głową mistrza. Mimo to w dalszym ciągu częściej zdarzało mu się marszczyć brwi i zasypywać mnie pytaniami. A kiedy tylko zaczynałem mieć wrażenie, że zrozumiałem wszystko wystarczająco, żeby uniknąć dalszych pytań, wujek Sardit kazał mi się uczyć jakiejś nowej zawiłej dziedziny stolarstwa. Jeżeli nie dotyczyła ona drzew, to ich kory. Jeżeli nie kory, to terminów wyrębu i technik obróbki drewna w tartaku. Jeżeli nie obróbki, to rodzajów drewna nadającego się na inkrustacje i znaczenia różnic w szerokości słojów. Niektóre z tych wiadomości miały sens, ale większość sprawiała wrażenie wymyślonych tylko po to, by skomplikować coś, co powinno być bardzo proste.

– Skomplikowane? Pewnie, że skomplikowane. Doskonałość zawsze jest skomplikowana. Chcesz, żeby efekty twojej pracy były trwałe? Czy wolisz, żeby rozpadły się przy pierwszym muśnięciu chaosu?

– Ale przecież na Recluce nie ma ani jednego białego maga.

– Nie ma? Jesteś tego pewien?

Na to pytanie nie znalazłem odpowiedzi. Praktykujący magowie nie byli na Recluce mile widziani, mistrzowie zniechęcali ich do działania. I wyglądało na to, że robili to skutecznie, mimo że w całym kraju było zaledwie kilku mistrzów. Domyślałem się, że mój stary nauczyciel, magister Kerwin, również był mistrzem, choć my tego nie dostrzegaliśmy. Dla nas magistrowie byli po prostu tymi, którzy uczą. I oni, i mistrzowie stanowili część tego samego ładu.

Tak więc... wkuwałem w pocie czoła całą tę wiedzę o drewnie, drzewach i narzędziach, by wreszcie, niemal rok później, przystąpić do wykonywania własnych prostych wyrobów.

– Deski do krajania chleba?

– Ktoś musi je robić. I powinny być zrobione dobrze. Potrafisz zrobić je wystarczająco poprawnie, żeby broniły się przed chaosem. Wybierz któryś z moich wzorów albo spróbuj przygotować swój. Jeżeli wymyślisz własny, przyjdź, żeby go omówić, zanim zaczniesz pracę.

Zrobiłem własny projekt – deseczka miała mieć kształt ośmioboku.

– Prosty, ale ładny. Możliwe, że będzie z ciebie dobry stolarz, Lerris.

Od deseczek przeszedłem do innych nieskomplikowanych zadań – ławeczki do ogrodu dla kawiarni, komplet niewyszukanych regałów na książki dla szkoły. Nic, co wymagałoby rzeźbienia, choć rzeźbiłem już na własne potrzeby, a wujek Sardit przyznał nawet, że drewniany fotel, który zrobiłem do swojego pokoju, mógłby stanąć w niejednym normalnym domu.

– Tak, w niejednym domu. Nieco rozchwiana linia i kilka poważnych błędów w kątach nachylenia szczebli, ale całość budzi zaufanie.

Była to najwyższa pochwała, na jaką kiedykolwiek mogłem liczyć z ust wujka Sardita. Chociaż oddawałem się nauce stolarstwa, w głębi duszy wciąż czułem się wszystkim znudzony.


II.

 

– Lerris!

Już sam ton wuja Sardita mówił mi, że cokolwiek zrobiłem, wolałbym o tym nie usłyszeć.

Skończyłem zmywać z twarzy trocinowy pył i jak zwykle połowę wody wychlapałem przy tym na kamienną posadzkę, ale słońce grzało tak mocno, że ciemnoszara powierzchnia powinna szybko wyschnąć, chociaż i tak ciotka zjawi się na dole ze ścierką, ledwie wrócę do sklepu.

– Lerris!

Ciotka Elisabet bardzo dbała o to, żeby w umywalni nie było nawet plamki brudu, kotły były zawsze wypolerowane, a kamienna podłoga nieskazitelnie czysta. Właściwie nie wiem, czemu mnie to dziwiło, skoro takie samo zamiłowanie do czystości cechowało mojego ojca i, praktycznie rzecz biorąc, wszystkich innych gospodarzy w Wandernaught. Mój ojciec zajmował się domem, podobnie jak jego siostra, a mama oraz wujek Sardit uprawiali rzemiosło. Nie było w tym nic niezwykłego, przynajmniej tak mi się zdawało.

– Lerris! Młody... człowieku... wracaj... tutaj... natychmiast!

Stanowczo nie miałem ochoty wracać do stolarni, ale nie widziałem sposobu ucieczki.

– Idę, wujku.

Stał w drzwiach z marsem na czole. Marszczenie brwi było ulubioną czynnością wuja, lecz nie miał zwyczaju krzyczeć. Cisnęło mnie w dołku. Co ja takiego zrobiłem?

– Podejdź tutaj. – Grubymi paluchami szturchnął leżący na warsztacie inkrustowany blat stołu. – Przyjrzyj się temu. Uważnie. – Jego głos był tak niski, że aż dudnił.

Spojrzałem, lecz oczywiście nie zrozumiałem, czego ode mnie oczekuje.

– Widzisz to?

Potrząsnąłem głową.

– Co mam widzieć?

– Spójrz na szczęki imadła.

Pochyliłem się, podążając wzrokiem za jego palcem. Przykręciłem szczęki tak, jak mnie uczono, łącząc drewno zgodnie z ułożeniem słoi.

– Starałem się podkreślić słoje...

– Lerris... naprawdę tego nie widzisz? Ten koniec wgryza się w drewno. A tu... nacisk przesunął krawędzie.

Może ciut, ciut, jeżeli w ogóle. W każdym razie, żeby usunąć tę nierówność, wystarczyło nieco podszlifować ją piaskiem, a w ogóle to wątpię, żeby dostrzegł ją ktokolwiek poza wujkiem Sarditem, no i może kupcem wybierającym meble do pałacu cesarza Hamoru.

– Pierwsza zasada, Lerris, drewno nie lubi przemocy. Wiesz o tym. Po prostu przestajesz uważać. Dobry stolarz nie walczy z drewnem, nie zmaga się z nim, nie stosuje siły. On z nim współpracuje.

Stałem tam i słuchałem go. Bo i cóż miałem powiedzieć?

Wujek Sardit westchnął ciężko.

– Chodźmy do domu, Lerris. Musimy porozmawiać.

Te słowa zabrzmiały jeszcze bardziej złowieszczo, ale idąc za przykładem wuja, posłusznie rozsznurowałem swój skórzany fartuch i poukładałem narzędzia na półce.

Potem wyszliśmy na dwór i przeciąwszy wybrukowane równą kostką podwórze, udaliśmy się do pokoju, który ciotka Elisabet zwykła nazywać salonikiem. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego tak go nazywa. Pewnego razu zapytałem ją o to, a ona w odpowiedzi uśmiechnęła się tylko i stwierdziła, że kiedyś przypadkiem słyszała tę nazwę. Na stole stała taca z dwiema szklankami chłodnego napoju, kilkoma kromkami świeżo upieczonego chleba, serem oraz kawałkami jabłka. Chleb wciąż jeszcze parował i jego cudowny aromat wypełniał cały pokój.

Wujek Sardit opadł na krzesło stojące bliżej kuchni. Ja również usiadłem. Było coś niepokojącego w tej przygotowanej na nasze przybycie tacy. Czułem, że ogarnia mnie zdenerwowanie. Cichy odgłos kroków sprawił, że odwróciłem wzrok od blatu stołu. Wujek Sardit odstawił szklankę ze schłodzonym sokiem owocowym i skinął głową ciotce Elisabet. Ciotka była bardzo podobna do mojego ojca, miała taką samą białą skórę oraz płowe włosy, była wysoka i smukła. Wujek Sardit był niższy, żylasty, miał szpakowate włosy i krótko przystrzyżoną brodę. Obojgu z oczu wyzierało poczucie winy.

– Masz rację, Lerris. Czujemy się winni, może dlatego, że jesteś synem Gunnara – potwierdziła ciotka Elisabet.

– Ale to niczego nie zmienia – dodał wujek Sardit. – Czy jesteś naszym bratankiem, czy nie, musisz podjąć pewne decyzje.

Chcąc uniknąć odpowiedzi, pociągnąłem duży łyk napoju. Ciotka z pewnością przejrzała mój wybieg, zawsze widziała mnie na wylot. Podobnie jak ojciec.

– Weź sobie coś do jedzenia. Ja w tym czasie powiem ci, o co chodzi. Elisabet uzupełni, gdybym czegoś zapomniał. – Wujek sięgnął po trójkątny kawałek sera i kromkę chleba, przeżuł wolno kilka kęsów, na koniec przepłukał gardło sokiem. – Na pewno magister Kerwin uczył cię, podobnie jak mnie, że mistrz albo czeladnik, który kształci ucznia, ma obowiązek ocenić jego przydatność do zawodu.

Złapałem kromkę chleba i ser. To jasne, że mistrz jest odpowiedzialny za swojego ucznia.

– Ale ani tobie, ani mnie nie powiedział, że zadaniem mistrza jest orzeczenie, czy uczeń w ogóle będzie kiedyś w stanie nadrobić braki. Jeżeli nie, powinien zacząć przygotowywać się do pielgrzymki lub wygnania.

– Do wygnania...

– Widzisz, Lerris, na Recluce nie ma miejsca dla ludzi dręczonych przez bliżej nie określone niezadowolenie – włączyła się ciotka Elisabet. – Nuda, niezdolność do koncentracji, brak gotowości włożenia w pracę całej swojej duszy, to wszystko sprzyja chaosowi, stwarza mu na Recluce punkt zaczepienia. Zatem wybór, przed jakim stoisz, jest bardzo ograniczony. Musisz zdecydować, czy wolisz poddać się szkoleniu, po którym zostaniesz wysłany...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin