Patterson James & Ledwidge Michael - Michael Bennett 01 - Negocjator.rtf

(797 KB) Pobierz
JAMES PATTERSON

JAMES PATTERSON
MICHAEL LEDWIDGE

NEGOCJATOR

Z angielskiego przełożył

JERZY MALINOWSKI

Tytuł oryginału: STEP ON A CRACK

 

 

 

 

 

 

Dla W. i J. oraz czwórki ich dzieci C, M., A. i N.

Książkę dedykuję również Palm Beach Day Academy.

Dowód wdzięczności dla Manhattan College.

 

 

Dla Richiego, Deirdre i Sheilah.

A także dla MaryEllen, Carole i Teresy.

 

Postaw nogę na szczelinie, wkrótce twoja matka zginie.

 

Postaw nogę na szczelinie,
wnet dopadną cię wilki czyhające w bramie na ofiarę.

POWIEDZONKA Z MIASTA

PROLOG
OSTATNIA WIECZERZA

1

Kapitan w kremowej wieczorowej marynarce odwrócił się, kiedy Stephen Hopkins pochylił się nad stolikiem w ustronnym kącie sali i pocałował swoją żonę. Caroline zamknęła oczy, smakując szampana, i nagle poczuła szarpnięcie, kiedy Stephen złapał za cienkie jak spaghetti jedwabne ramiączko sukni od Chanel.

- Nie wiem, czy zauważyłeś, ale mój biust nie jest całkiem bezpieczny w tej sukni - zwróciła mu uwagę, kiedy Ochłonęła. - Jeśli będziesz się tak dalej bawił, może dojść do katastrofy. Jak moja szminka?

- Smakuje wyśmienicie - odparł Stephen z uśmiechem amanta filmowego. Teraz jego dłoń wylądowała na jej udzie.

- Skończyłeś pięćdziesiąt lat - strofowała go Caroline - nie piętnaście.

To niezwykłe, pomyślała, strząsając rękę Stephena ze swojego uda, że wciąż może być tak wesoło z własnym mężem. Ich coroczna randka pod hasłem: „Boże Narodzenie w Nowym Jorku” z roku na rok stawała się coraz bardziej pasjonująca. Kolacja w L'Arene, prawdopodobnie najbardziej eleganckiej francuskiej restauracji w mieście, potem staroświecki spacer po Central Parku i wreszcie powrót do apartamentu prezydenckiego w hotelu Pierre.

Już od czterech lat był to ich wspólny bożonarodzeniowy prezent. Z roku na rok ta randka stawała się coraz bardziej romantyczna i cudowniejsza.

Jak na zamówienie za oknami restauracji zaczął sypać śnieg, wielkie srebrzyste płatki osiadały na stożkowatych staromodnych latarniach przy Madison Avenue.

- Gdyby mogło się spełnić twoje życzenie, to co chciałbyś dostać pod choinkę? - zapytała niespodziewanie Caroline.

Stephen uniósł kieliszek ze złocistym szampanem Laurent - Perrier Grand Siecle Brut i zastanawiał się nad dowcipną odpowiedzią.

- Chciałbym... chciałbym... - zajrzał do kieliszka i nagle jego dobry humor prysł, a na twarzy pojawił się smutek. - Chciałbym kubek gorącej czekolady.

Caroline otworzyła usta i zadrżała lekko.

Wiele lat temu ona i Stephen byli młodymi, tęskniącymi za domowymi pieleszami studentami Harvardu. Nie mieli nawet pieniędzy, by w święta odwiedzić rodzinę. Pewnego ranka jako jedyni studenci jedli śniadanie w olbrzymiej stołówce Annenberg Hall. Stephen przysiadł się do jej stolika. „Żeby było przytulniej” - powiedział wtedy.

Wkrótce wiedzieli, że oboje zamierzają specjalizować się w naukach politycznych. Na dziedzińcu, przed zbudowaną z czerwonej cegły Hollis Hall, Caroline rzuciła się na ziemię i zrobiła na śniegu orzełka. Kiedy Stephen pomagał jej wstać, ich twarze niemal się zetknęły. Szybko wzięła łyk gorącej czekolady zabranej ze stołówki tylko po to, żeby nie pocałować tego chłopaka, który zdążył już się jej spodobać, choć dopiero co go poznała.

Caroline wciąż miała w pamięci obraz uśmiechniętego Stephena w ostrym zimowym świetle. Fajnego chłopaka, który jeszcze wtedy nie wiedział, że się z nią ożeni. I że zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Do tej pory w jej uszach brzmiało pytanie, które zadał trzydzieści lat temu, kiedy odsunęła od ust kubek z czekoladą: ,,Szampana też lubisz?”.

Od gorącej czekolady do szampana, pomyślała Caroline, unosząc kieliszek z musującym płynem. A teraz od szampana ido gorącej czekolady. Dwadzieścia pięć lat małżeństwa, Zatoczyli pełne koło.

Jakie było ich życie, zastanawiała się, delektując się tą chwilą. Szczęśliwe, interesujące i...

- Przepraszam, panie prezydencie - szepnął ktoś. - Bardzo przepraszam.

Jakiś blondyn o ziemistej cerze, w szarym dwurzędowym garniturze stał w odległości trzech metrów od ich stolika. Wymachiwał trzymanym w ręku menu i długopisem. Kierownik sali, Henri, pojawił się natychmiast, a wraz z nim Steve Beplar, agent Secret Service. Obaj próbowali dyskretnie usunąć intruza.

- Przepraszam - nieznajomy zwrócił się teraz do agenta głosem, w którym brzmiało przygnębienie. - Pomyślałem tylko, że może pan prezydent zechce podpisać moje menu.

- W porządku, Steve - odezwał się Stephen Hopkins, machając ręką. Spojrzał na żonę i uniósł ramiona w geście rezygnacji.

Sława, pomyślała Caroline, odstawiając kieliszek na nieskazitelnie czysty obrus, przeklęta sława.

- Czy może pan napisać dedykację dla mojej żony? Carla - rzucił intruz zza szerokich ramion agenta. - Carla to moja żona! - dodał nieco za głośno. - O mój Boże! Udało mi się! Mam niesamowite szczęście, że trafiłem na najlepszego prezydenta ostatniego stulecia. Jezu, spójrzcie! Ludzie, wyglądacie wspaniale! Szczególnie pani, pani Hopkins.

- Życzę wesołych świąt - powiedział Stephen Hopkins, uśmiechając się tak serdecznie, jak tylko potrafił.

- Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem - odezwał się mężczyzna, złożył ukłon i się wycofał.

- Przeszkadzać? - Stephen Hopkins uśmiechnął się szeroko do żony, kiedy mężczyzna zniknął. - Czy mąż Carli sądzi, że zniszczenie najbardziej romantycznej chwili można nazwać przeszkadzaniem?

Wciąż jeszcze się śmiali, gdy nagle z cienia wynurzył się kelner, postawił przed nimi talerze i równie szybko zniknął. Caroline z uśmiechem spojrzała na misterną konstrukcję swojej terrine z kaczych wątróbek. Jej mąż dopijał właśnie szampana.

To wygląda zbyt piękne by jeść, pomyślała Caroline, biorąc do rąk nóż i widelec.

Pierwszy kęs był tak eteryczny, że potrzebowała dłuższej chwili, żeby rozpoznać ten smak.

A potem było już za późno.

Poczuła, że fala gorącego powietrza wdziera się do jej płuc i krtani. Oczy o mało nie wyszły jej z orbit, srebrny widelec trzymany przy ustach wysunął się z ręki i z brzdękiem upadł na porcelanowy talerz.

- O Boże, Caroline! - usłyszała głos Stephena patrzącego na nią z przerażeniem. - Steve! Pomocy! Coś się stało Caroline! Nie może oddychać!...

2

Boże, błagam, nie. To się nie może stać. Nie! - myślał Stephen Hopkins, słaniając się na nogach. Już otwierał usta, żeby ponownie krzyczeć, kiedy Steve Beplar chwycił stolik i odrzucił go na bok.

Kryształowe i porcelanowe naczynia z hukiem eksplodowały na wypolerowanej drewnianej podłodze, gdy agentka Susan Wu, kolejna z czwórki zaufanych ochroniarzy, ściągnęła panią Hopkins z siedzenia. Agentka włożyła Caroline palec do ust, sprawdzając, czy nie ma w nich resztek jedzenia. Następnie ustawiła się za nią, zaciśnięte pięści ułożyła pod jej klatką piersiową i zaczęła stosować chwyt Heimlicha.

Stephen czuł się tak, jakby jakaś lodowata dłoń ściskała mu serce. Bezradnie wpatrywał się w twarz żony, która z czerwonej stała się ciemnopurpurowa.

- Stop! Czekajcie! - zawołał. - Ona się nie udławiła, to alergia! Jest uczulona na orzeszki ziemne! Gdzie jej adrenalina?! Taka strzykawka w kształcie długopisu? Gdzie jej torebka?!

- W samochodzie na zewnątrz! - powiedziała agentka Wu. Puściła się biegiem przez salę restauracyjną i po chwili wróciła z torebką Caroline.

Stephen Hopkins wywrócił do góry nogami torebkę, wysypując jej zawartość na kanapę.

- Nie ma tu jej! - krzyknął, rozrzucając kosmetyki i perfumy.

Steve Beplar warknął coś do mikrofonu umieszczonego w rękawie, a potem zarzucił na ramię byłą Pierwszą Damę, jakby była zaspanym brzdącem.

- Czas pojechać do szpitala, sir - powiedział, ruszając w kierunku wyjścia. Osoby przebywające w restauracji z przerażeniem przyglądały się temu zajściu.

Chwilę później Stephen Hopkins, na tylnym siedzeniu policyjnego forda crown victoria, układał głowę żony na kolanach. Z jej gardła, niczym ze słomki do koktajli, dobiegał cichy świst. Patrząc w zwężone z bólu źrenice Caroline, cierpiał wraz z nią.

Lekarze z wózkiem czekali już na podjeździe, kiedy samochód, po pokonaniu ograniczających prędkość garbów w jezdni, zatrzymał się przed izbą przyjęć szpitala St. Vincent Midtown na Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy.

- Podejrzewa pan reakcję alergiczną? - zapytał jeden z lekarzy, mierząc puls Caroline, podczas gdy dwóch sanitariuszy wnosiło ją na noszach przez rozsuwane szklane drzwi do środka.

- Ma bardzo silną alergię na orzeszki ziemne. Od dziecka - wyjaśnił Stephen, biegnąc obok noszy. - Uprzedzono o tym kucharzy w L'Arene. Musiało wyniknąć jakieś nieporozumienie.

- Ona doznała wstrząsu, sir - powiedział lekarz. Kiedy nosze z Caroline minęły drzwi z tabliczką; „Tylko dla personelu”, powstrzymał gestem byłego prezydenta. - Musimy ustabilizować jej stan. Zrobimy wszystko, co...

Nieoczekiwanie Stephen Hopkins popchnął zaskoczonego lekarza.

- Nie zostawię jej teraz - powiedział. - Idziemy. To rozkaz!

Kiedy wchodził do pokoju zabiegowego, Caroline właśnie podłączano kroplówkę i zakładano maskę tlenową na twarz. Skrzywił się, widząc, jak rozcinają jej suknię aż do pępka, żeby podłączyć EKG.

Maszyna po włączeniu wydała z siebie przerażające, jednostajne buczenie, a na wydruku pojawiła się płaska czarna linia. Pielęgniarka natychmiast przystąpiła do resuscytacji.

- Strzelam! - wrzasnął lekarz i przyłożył elektrody do piersi Caroline.

Stephen patrzył, jak pod wpływem impulsu jej klatka piersiowa podskoczyła do góry i po chwili dało się słyszeć słabe pik - pik. Na przesuwającej się taśmie z wydrukiem pojawił się nagły, ostry szpic, potem jeszcze jeden.

Każdy z nich był znakiem bijącego serca Caroline Hopkins.

W kącikach oczu Stephena pojawiły się łzy ulgi - i nagle znów przeciągły, jednostajny dźwięk.

Lekarz kilkakrotnie próbował pobudzić defibrylatorem serce do pracy, ale maszyna wciąż wydawała z siebie ten jeden jednostajny ton. Ostatnia rzecz, jaką zapamiętał były prezydent, to kolejny akt miłosierdzia lojalnego agenta Secret Service.

Steve Beplar, z oczami pełnymi łez, sięgnął ręką i wyciągnął z kontaktu wtyczkę wyjącego urządzenia.

- Bardzo mi przykro, sir. Ona nie żyje.

3

Blady blondyn, miłośnik autografów z L'Arene, kazał zatrzymać się czarnuchowi prowadzącemu taksówkę na Dziewiątej Alei, o jeden dom na północ od szpitala St. Vincent. Wepchnął dziesięciodolarówkę w brudny otwór i łokciem otworzył drzwi, starając się nie dotykać zatłuszczonej klamki. Nie na darmo nazywano go Czyścioszkiem.

Kiedy skręcał na rogu, obok niego z piskiem opon zahamowała furgonetka stacji telewizyjnej Channel 12 Eye - Scene. Zatrzymał się, kiedy zobaczył umundurowanych policjantów powstrzymujących napór gęstniejącego przed wejściem do izby przyjęć szpitala tłumu reporterów i operatorów kamer.

Nie, pomyślał. Niemożliwe! Czyżby już było po wszystkim?

Przechodząc na drugą stronę Pięćdziesiątej Drugiej, spostrzegł wyróżniającą się z tłumu zrozpaczoną kobietę ratownika medycznego.

- Proszę pani... - powiedział, podchodząc do niej. - Może mi pani powiedzieć, czy to tutaj przywieziono Pierwszą Damę Caroline?

Korpulentna Latynoska kiwnęła głową i nieoczekiwanie jęknęła. Po policzkach pociekły jej łzy. Drżące dłonie powędrowały do ust.

- Właśnie umarła - powiedziała. - Caroline Hopkins nie żyje.

Czyścioszkowi przez chwilę zakręciło się w głowie, jakby ogłuszył go nagły poryw wiatru. Zamrugał gwałtownie oczami ł potrząsnął głową, jednocześnie zaskoczony i uszczęśliwiony.

- Nie - odezwał się. - Na pewno? Podenerwowana kobieta chlipnęła i nieoczekiwanie padła mu w objęcia.

- Ay Dios mio! Ona była święta! To wszystko, co zrobiła dla chorych na AIDS! Kiedyś pojawiła się w Bronksie, tam, gdzie pracowała moja matka. Uścisnęła nasze dłonie jakby była królową angielską. To dzięki jej kampanii Service America zostałam ratownikiem medycznym. Dlaczego nie żyje?!

- Bóg jeden wie - odparł uspokajającym tonem Czyścioszek. - Ale teraz jest w Jego władaniu, prawda?

Czuł te miliardy zarazków, które nosiła w sobie kobieta. Wzdrygnął się na myśl o nieopisanym brudzie, z jakim musieli się stykać ratownicy z Nowego Jorku każdego dnia swej niewdzięcznej pracy. Biedna sanitariuszka z dzielnicy Hell's Kitchen!

- O Boże, co ja robię? - rzekła, wypuszczając go z objęć. - To przez te wiadomości... Przejęłam się. Byłam wstrząśnięta. Chciałam nawet kupić jakieś świece albo kwiaty, albo... sama nie wiem. To takie nierzeczywiste. Mam... mam na imię Yolanda.

- Yolanda? Tak... Cóż... Muszę już iść - powiedział Czyścioszek, kierując się ku ulicy.

Kiedy znalazł się po wschodniej stronie Dziewiątej Alei, wyciągnął telefon komórkowy. Po połączeniu się z restauracją L'Arene, wyraźnie słyszał w słuchawce brzęk naczyń i wygłaszane po francusku polecenia kucharzy.

- Załatwione, Julio - powiedział. - Nie żyje. A teraz zjeżdżaj stamtąd. Zamordowałeś Caroline Hopkins. Gratuluję.

Czyścioszek z trudem powstrzymał się przed pokiwaniem głową nad swoim szczęściem. Szczęście nic miało tu żadnego wpływu na bieg wydarzeń.

Trzy lata spędzone na planowaniu, pomyślał, skręcając w Czterdziestą Dziewiątą i kierując się na wschód, a teraz pozostały tylko trzy dni, żeby zwieńczyć dzieło.

Kilka minut później siedział na tylnym siedzeniu kolejnej taksówki jadącej Ósmą Aleją na północ. Z kieszeni wyjął kilka chusteczek odświeżających i starannie przetarł nimi ręce i twarz. Wygładził poły marynarki i złożył dłonie na kolanach, uciekając od brudu tego miasta.

Powiem ci, droga Yolando, co jest naprawdę niewiarygodne, pomyślał, kiedy taksówka gwałtownie skręciła na rondzie Columbus Circle i ruszyła Broadwayem.

Śmierć Lady Caroline to dopiero początek!

CZĘŚĆ PIERWSZA
DZIESIĘCIU WSPANIAŁYCH

ROZDZIAŁ 1

O ile na tak zwanych głównych ulicach Nowego Jorku trudno zwrócić czyjąkolwiek uwagę (no, może trudniej jest tylko złapać taksówkę w czasie ulewy), to nam tego ponurego grudniowego popołudnia się to udało.

Jeśli coś mogło poruszyć czułą strunę w sercach mieszkańców tego miasta, to właśnie widok mojego klanu Bennettów: trzyletniej Chrissy, czteroletniej Shawny, pięcioletniego Tren - ta, siedmioletnich bliźniaczek Fiony i Bridget, ośmioletniego Eddiego, dziewięcioletniego Ricky'ego, dziesięcioletniej Jane, jedenastoletniego Briana i dwunastoletniej Juliany. Cała ta gromada, ustawiona według wzrostu, kroczyła za mną gęsiego.

Miło było widzieć, że w ludziach zamieszkujących naszą zblazowaną metropolię pozostało jeszcze nieco przyjaznych uczuć.

Ale tym razem wszystkie kiwnięcia głową i ciepłe uśmiechy spacerowiczów, robotników budowlanych i sprzedawców hot dogów, które ciągnęły się za nami od stacji metra przy Bloomingdale aż do Pierwszej Alei, nie robiły na mnie zrażenia.

Miałem inne rzeczy na głowie.

Jedynym mieszkańcem tego miasta, który wyraźnie nie miał ochoty na czułe szczypanie dzieci w policzki, był starszy mężczyzna w szpitalnej piżamie, ukrywający w dłoni papierosa. Przesunął nieco stojak na kroplówkę, przepuszczając nas w drzwiach prowadzących do skrzydła, w którym leżeli nieuleczalnie chorzy pacjenci Centrum Leczenia Raka.

Założę się, że on też miał dość kłopotów na głowie.

Nie wiem, skąd New York Hospital bierze praco...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin