LIN CARTER
CONAN Z AQUILONII
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN OF AQUILONIA
PRZEŁOŻYŁ MAREK MASTALERZ
WIEDŹMA Z MGIEŁ
1. UCIEKAJĄCA ISTOTA
Skryte za ciężką powłoką chmur słońce zniżało się ku zachodniemu horyzontowi. Zasnute obłokami niebo nawisło nad polaną jak brudny, pofałdowany wełniany dywan. Pomiędzy wilgotnymi, czarnymi pniami drzew niczym zagubione zjawy snuły się lepkie pasma mgły. Krople jesiennego deszczu kapały na sterty opadłych liści, a wraz z gasnącym światłem nikła pyszna brązowozłota barwa listowia.
Z łomotem kopyt, skrzypieniem i szczękiem rynsztunku, na pogrążającą się w mroku polanę wpadł wielki, czarny rumak z człowiekiem na grzbiecie. Rozdarta mgła rozstąpiła się, ukazując olbrzymiego jeźdźca o szerokich barach. Jego nogi ciasno obejmowały tułów wierzchowca. Mężczyzna był już niemłody. Czas poprzetykał siwizną jego równo przystrzyżoną czarną czuprynę. Sute, czarne wąsy wiły się wokół surowo zarysowanych, wąskich ust. Lata wybruździły głębokie linie na szczęce, a na obliczu o kwadratowym zarysie i węźlastych przedramionach widniały blizny pozostałe po niezliczonych bitwach i potyczkach. Jeździec trzymał się jednak w siodle prosto i pewnie, jak ktoś o wiele młodszy.
Zwalisty mężczyzna siedział przez chwilę nieruchomo na dyszącym, spienionym wierzchowcu. Bacznym spojrzeniem spod ronda filcowego, myśliwskiego kapelusza ogarnął zasnutą oparem polanę i wymamrotał zjadliwe przekleństwo.
Gdyby ktoś patrzył w tej chwili na śniadego olbrzyma, mógłby go wziąć za leśnego rozbójnika, dopóki nie zwróciłby uwagi na szeroki miecz, którego głowicę zdobił ogromny rubin. U boku mężczyzny wisiał także róg myśliwski z kości słoniowej, pokrytej złotym i srebrnym filigranem. Właścicielem tych rzeczy był król Aquilonii, władca najzamożniejszego i najpotężniejszego z królestw Zachodu. Zwał się Conan.
Król ponownie powiódł gniewnym spojrzeniem po zasnutej mgłą polanie. Nawet jemu trudno było odczytać świeże ślady kopyt w mokrej, splątanej trawie i gasnącym świetle dnia. Tu i ówdzie majaczyły połamane gałązki i porozrzucane kopczyki liści.
Gdy do uszu Conana dobiegł odgłos końskich kopyt, podniósł do ust myśliwski róg i zadął krótko. Po chwili z okalających polankę krzewów wyłoniła się siwa klacz. Z lasu wyjechał dojrzały, choć młodszy od Conana mężczyzna o śniadym obliczu, gorejących czarnych oczach i lśniącej czarnej czuprynie. Powitał króla tak, jak pozdrawia się starego przyjaciela.
Dłoń Conana przy pierwszym trzaśnięciu gałązki instynktownie osunęła się ku rękojeści miecza. Chociaż nie miał się czego obawiać w tej wielkiej, ponurej puszczy leżącej na północny wschód od Tanasulu, trudno mu było uwolnić się od utrwalonych przez całe życie nawyków. Gdy jednak ujrzał, że nowo przybyły to jeden z jego najstarszych i najwierniejszych przyjaciół, uśmiechnął się lekko. Przybysz odezwał się pierwszy:
— Nigdzie na szlaku nie widać śladu księcia, panie. Czy to możliwe, by chłopiec wysforował się za białym jeleniem?
— Nie tylko możliwe, Prospero — mruknął Conan — ale nawet pewne. Szalony szczeniak odziedziczył po swoim ojcu więcej uporu, niż należało. Jeśli przyjdzie mu nocować w lesie, dobrze mu tak, zwłaszcza że znów zaczyna padać.
Prospero z Poitain, wódz armii Conana, uprzejmie ukrył uśmiech. Przez kaprys losu lub jakąś niepojętą intrygę swojego pomocnego boga, nieokrzesany cymmeriański łowca przygód został królem najwspanialszego królestwa Zachodu. Conan nigdy jednak nie wyzbył się wybuchowego charakteru i prymitywnych obyczajów, właściwych ludowi, z którego pochodził. Jego syn, zaginiony książę Conn, wyrastał na doskonałą kopię ojca. Chłopiec był obdarzony takim samym, grubo ciosanym obliczem, bujnymi czarnymi włosami i nie mieszczącymi się w ubraniu mięśniami oraz taką samą bezczelną pogardą wobec niebezpieczeństwa.
— Czy mam przywołać resztę orszaku, panie? — spytał Prospero. — Źle by się stało, gdyby dziedzic tronu zabłąkał się na noc w puszczy. Rozpostarlibyśmy się w tyralierę i dając znaki rogami…
Conan przygryzając wąsa zastanowił się przez chwilę nad tą propozycją. Wokół nich rozpościerała się mroczna puszcza wschodniej Gunderlandii. Tylko nieliczni wiedzieli, jak znaleźć drogę w tych lasach. Sądząc po chmurach, lada chwila mógł spaść wczesnojesienny deszcz, niemiłosiernie chłoszcząc wszystko swoimi zimnymi strugami.
— Daj spokój, przyjacielu! Potraktujmy to jako część książęcego wychowania. Jeśli ma w sobie zadatki na króla, bezsenna noc i odrobina wilgoci nie powinny mu zaszkodzić. Może dzięki temu czegoś się nauczy. Kiedy byłem w wieku tego szczeniaka, spędziłem wiele nocy na gołych polanach i w leśnych ostępach cymmeriańskich wzgórz. Wracajmy do obozu. Zgubiliśmy ślad jelenia, ale ubiliśmy dzika i mamy dobre czerwone wino, które będzie pasować do pieczonej dziczyzny. Umieram z głodu!
Kilka godzin później, podniesiony na duchu wieloma kielichami wina, Conan rozłożył się z pełnym brzuchem obok trzaskającego ogniska. Nieco dalej, zmożony trunkiem chrapał okutany w skóry rosły Guilaime, baron Imirus. Kilku łowczych i dworzan, zmęczonych całodziennym polowaniem, również rozłożyło się na prymitywnych posłaniach ze skór i gałęzi. Jedynie paru najwytrwalszych wciąż jeszcze siedziało przy dogasającym ogniu.
Pokrywa chmur rozstąpiła się i zza burej zasłony wyjrzał zbliżający się do pełni, jesienny księżyc. Deszcz nie zaczął padać, w konarach drzew zaś zdzierając liście z gałęzi, hulał żwawy, chłodny wiatr.
Wino rozluźniło język króla, który zaczął sypać sprośnymi dowcipami i anegdotami ze swojego długiego, malowniczego żywota. Migoczące płomyki ogniska ukazywały rumieniec na dostojnym obliczu Cymmerianina. Jednak od czasu do czasu Conan milkł, machnięciem dłoni uciszał pozostałych i nasłuchiwał, czy w oddali nie rozlega się tętent końskich kopyt. Coraz przeszywał puszczę bystrym spojrzeniem gorejących niebieskich oczu. Najwyraźniej król przejął się zaginięciem księcia Conna bardziej, niż można było wnosić z jego słów. Zbagatelizował sprawę twierdząc, że dojrzewający chłopak będzie miał nauczkę, jednak rzecz wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby dwunastoletni podrostek leżał teraz gdzieś pod krzakiem ze złamaną nogą.
Prospero pomyślał, że Conana gryzie sumienie, co byłoby rzadkością w przypadku tego nieokrzesanego, na poły ucywilizowanego cymmeriańskiego króla — wojownika. Myśliwska wyprawa do północnej Gunderlandii była pomysłem Conana. Królowa Zenobia zaniemogła po długim porodzie, gdy na świat przyszła córka, trzecie dziecko Conana. Podczas długich miesięcy choroby królowej Cymmerianin spędzał przy niej tyle czasu, ile tylko mógł bez uszczerbku dla swoich monarszych obowiązków. Pozostawiony samemu sobie, książę Conn stał się ponury i zamknięty w sobie. Gdy jednak Zenobia odzyskała siły, a cień śmierci zniknął z królewskiego pałacu, Conan zaproponował synowi kilkutygodniową wyprawę na łowy. Miał nadzieję na nowo zbliżyć się do chłopca.
Dzisiaj samowolny Conn, upojony uniesieniem pierwszego prawdziwego polowania, oddalił się od reszty myśliwych ścigając chyżego, białego jak śnieg jelenia, którego daremnie tropiono przez długie godziny.
Niebo przejaśniło się całkiem, ukazując migoczące gwiazdy. Narastający wiatr zaczął zawodzić w gałęziach, suche liście zaś zaszeleściły, jakby zgniatane ukradkowymi krokami. Conan ponownie przerwał opowieść o dawnym pirackim życiu i czarach, by utkwić w ciemnościach badawcze spojrzenie. Wielka gunderlandzka puszcza nie należała do bezpiecznych zakątków. Leśne ścieżki przemierzały tury, żubry, dziki, niedźwiedzie brunatne i szare wilki. Prócz tego w puszczy mógł czyhać jeszcze inny wróg, najprzebieglejszy i najbardziej zdradziecki spośród wszystkich nieprzyjaciół człowieka — inny człowiek! Wszak łotrzykowie, złodzieje i renegaci często szukali schronienia w dzikich ostępach, gdy w miastach robiło się dla nich zbyt gorąco.
Cisnąwszy przekleństwo, król dźwignął się z ziemi, zsunął z ramion czarny płaszcz i rzucił go na stertę okryć.
— Mówcie sobie, że jestem lękliwy jak baba, dranie, ale nie usiedzę tu dłużej! — oznajmił. — Księżyc świeci jasno jak w dzień, mogę więc poszukać tropu, wszak nie jestem strachliwym Stygijczykiem. Fulk! Osiodłaj dla mnie Ymira, bo kary jest zdrożony. Wychylimy jeszcze strzemiennego i wsiadamy. Valensie! Wydobądź pochodnie z trzeciego wozu, rozdaj je i ruszamy w drogę! Nie usnę spokojnie, póki nie dowiem się, co jest z moim synem!
Wskakując na wielkiego deresza, Conan wymruczał: — Niewypierzony chłystek, pognał jak głupi za jeleniem mogącym prześcignąć klacz po dwakroć szybszą niż jego!
Kiedy go znajdę, dobrze wyjaśnię mu, co myślę o porzucaniu ciepłego ogniska, by włóczyć się po zimnej, mokrej puszczy!
Pyzate oblicze księżyca przecięła sowa. Conan przestali przeklinać. Przeszedł go nagły dreszcz, a jego barbarzyńską duszę ogarnęło czarne przeczucie. Barbarzyński lud, z którego się wywodził, opowiadał rozmaite historie o jeleni Olach — upiorach, niesamowitych, krążących w nocy — istotach, bladych jak śmierć i chyżych jak zimowy wiatr. Nie wypadało prosić o nic Croma, ale Canon pragnął, by jeleń, którego ścigali, okazał się istotą z krwi i kości, nie zaś widmową zjawą z pogrążonych w mroku otchłani poza przestrzenią i czasem…
2.
LUDZIE BEZ TWARZY
Conn był przemoczony i zmęczony. Wewnętrzne powierzchnie ud paliły go od długiej, konnej jazdy. Nękała go również pomrukująca pustka w miejscu, gdzie był żołądek. Lecz co najgorsze, zabłądził!
Biały jeleń pojawił się przed nim jak lotna zjawa, mamiąc go spośród ciemności. Z tuzin razy nieuchwytne zwierzę prawie znalazło się w zasięgu rzutu oszczepem! Za każdym razem, gdy rozumna ostrożność brała w Connie górę nad podnieceniem, wspaniały jeleń potykał się, zamiatając ziemię rozłożystymi rogami, jakby znajdował się u kresu sił i wtedy wizja pochwalenia się ojcu wspaniałą zdobyczą pchała młokosa do dalszego pościgu.
Chłopiec zatrzymał zgonioną młodą klacz w kępie krzewów i rozejrzał się w zgęstniałych ciemnościach. Listowie szeptało pod naporem wiatru, gałęzie skrzypiały, korony drzew zaś zasłaniały gwiazdy i księżyc. Conn nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie się znalazł, ani w którą stronę prowadzi go jeleń. Wiedział jedynie, że zapędził się o wiele dalej, niż zezwolił ojciec. Chłopiec zadygotał, mimo że miał na sobie skórzany kaftan. Znał temperament króla i wiedział, że w obozie czeka go solidne lanie szerokimi pasem. Jedynie triumfalny powrót ze zdobyczą i rzucenie ubitego jelenia pod nogi Conana mogłoby ostudzić gniew rodziciela.
Conn otrząsnął się ze zmęczenia i głodu. Zacisnął usta w wyrazie dziecinnej determinacji, co sprawiało, że stał się zaskakująco podobny do swego dumnego ojca. Gęste czarne włosy okalały takie samo surowe oblicze, o gorejących, niebieskich oczach. Chociaż miał dopiero dwanaście lat, szeroka klatka piersiowa i silne bary dowodziły, że gdy dorośnie, dorówna ojcu wzrostem i posturą. Już terał przewyższał wielu dorosłych Aquilończyków.
— Dalej, Marduka! — zawołał, wbijając pięty w boli wierzchowca. Przebili się przez ociekające wilgocią gałęzie na porośniętą trawą polanę. Wyjechawszy z krzewów chłopiec dostrzegł białą sylwetkę majaczącą na tle ciemności. Wielki, biały jeleń wyłonił się z mroku i pobiegł przecinając wolną od drzew przestrzeń. Serce chłopca zabiło mocniej, podniecenie sprawiło, że żywiej zagrała w nim krew. Kopyta zadudniły o pokryty szeleszczącą trawą grunt. Przypominający zjawę biały jeleń kilkoma wdzięcznymi skokami wyminął dwa zwalone drzewa i pomknął ku przeciwległemu skrajowi polany. Książę rzucił się w pościg.
Conn pochylił się nad grzywą klaczy, zaciskając kurczowo palce na drzewcu lekkiego oszczepu. Nie tracił z oczu majaczącej jak błędny ognik sylwetki ściganego zwierzęcia. Załomotało mu serce, gdy spostrzegł, że jeleń musi zwolnić, jeśli nie chce wpaść z rozpędu w zbity gąszcz krzewów.
W chwilę później, gdy już uniósł ramię, by cisnąć oszczep, zdarzyło się coś, czego się nie spodziewał. Jeleń rozpłynął się w obłok mgły, który po chwili uformował się na nowo, tym razem jako wysoki, szczupły kształt człowieka. Sądząc po kościstej, pozbawionej wyrazu, nieruchomej twarzy, okolonej rozwianą chmurą stalowosiwych włosów, była to kobieta.
Conna ogarnęła groza. Klacz stanęła dęba, zarżała przenikliwie, po czym opadła i zaczęła drżeć. Conn utkwił wzrok w zimnych, jarzących się jak u kota, oczach stojącej przed nim kobiety–demona.
Zapadło głuche milczenie. W ciszy, zakłócanej jedynie łomotaniem swego serca, Conn zdał sobie sprawę, że drżą mu ręce, a wyschnięte usta wypełnia gorzki posmak. Czyżby się bał? A kimże była ta kobieta–upiór, by uczyć strachu syna Conana Zdobywcy?
Wysiłkiem woli chłopiec mocniej ścisnął drzewce oszczepu. Choćby była to zjawa, czarownica czy wilkołak, syn Conana nie zamierzał okazać przerażenia.
Na widok chłopca naśladującego spojrzenie dorosłego mężczyzny w rozjarzonych, zielonych oczach kobiety pojawił się wyraz rozbawienia i chłodnego szyderstwa. Szczupłą dłonią wykonała szybki gest.. Zaszeleściły liście, zatrzeszczały gałązki.
Chłopiec oderwał wzrok od tajemniczej postaci. Hardy wyraz zniknął z jego oblicza, gdy na polanę ze wszystkich stron zaczęły wchodzić upiorne postacie o nadludzkiej wysokości. Wiele z nich miało pięć łokci wzrostu, przewyższając nawet olbrzymiego Conana. Były jednak tak chude, że przywodziły na myśl mumie. Od szyi po nadgarstki i kostki obleczone były w przylegające ciasno jak rękawiczki, czarne stroje. Głowy skrywały obcisłe kaptury. Kościste dłonie o długich palcach dzierżyły jakąś osobliwą broń, przypominającą laski z lśniącego, czarnego drewna, długie na przeszło łokieć. Na obu końcach każdej z lasek znajdowały się gałki ze srebrzystego metalu.
Jednakże nie broń tajemniczych postaci napełniła Conna nadnaturalnym lękiem. One nie miały twarzy! Pod ciasno dopasowanymi czarnymi kapturami widać było jedynie białe, gładkie owale.
Niewielu mogłoby winić chłopca, gdyby teraz z przerażeniem rzucił się do ucieczki. Książę pozostał jednak na miejscu. Choć miał zaledwie dwanaście lat, wydał go ród mocarnych, walecznych wojowników i dzielnych kobiet. Mało który z jego przodków okazywał wahanie w obliczu niebezpieczeństwa, a przecież przychodziło im stawiać czoła okrutnym niedźwiedziom jaskiniowym, srogim, śnieżnym smokom i chroniącym się w cymmeriańskich ostępach ostatnim tygrysom szablastozębym. Walczyli z tymi stworzeniami po kolana w zimowych śniegach i pod migoczącym światłem polarnych zórz. W chwili zagrożenia w chłopcu odezwało się barbarzyńskie dziedzictwo.
Kobieta podniosła głowę i przemówiła po aquilońsku, lecz z silnym obcym akcentem:
— Poddaj się, chłopcze!
— Nigdy! — wykrzyknął Conn. Wydał z siebie cymmeriański okrzyk wojenny, którego nauczył się od ojca, pochylił oszczep w kierunku najbliższej, odzianej w czerń postaci bez twarzy i spiął ostrogami zmęczonego wierzchowca.
Po spokojnej twarzy odzianej w biel kobiety nie przemknął nawet cień emocji, lecz jedna ze służących jej istot z niesamowitą szybkością skoczyła na jeźdźca. Nim zdrożona klacz zdołała ruszyć z miejsca, ramię Conna przeszył paraliżujący ból. Mężczyzna schwycił cugle kościstą dłonią i zamachnął się trzymaną w drugiej ręce laską, trafiając w zagłębienie pod łokciem Conna. Użyte z wyjątkową zręcznością narzędzie trafiło w splot nerwów. Chłopiec jęknął i skulił się w siodle, z bólu zrobiło się mu ciemno przed oczami. Oszczep wyleciał ze zdrętwiałych palców i upadł w mokrą trawę.
Odziany w czerń mężczyzna uniósł laskę do następnego uderzenia, jednak kobieta krzyknęła szorstko w nieznanym języku, głębokim metalicznym tonem. Człowiek bez twarzy powstrzymał drugi cios.
Conn jednak nie zamierzał się poddać. Z nieartykułowanym okrzykiem chwycił lewą dłonią rękojeść przypasanego do biodra sztyletu. Niezgrabnie wydobył go z pochwy i obrócił w dłoni. Nim jednak zdążył się nim posłużyć, czarno odziani ludzie otoczyli go ze wszystkich stron, wyciągając ku chłopcu chude ramiona.
Conn ciął na odlew najbliższego z napastników. Ostrze sztyletu rozcięło jego gardziel. Pod człowiekiem bez twarzy ugięły się nogi i wydawszy charczące stęknięcie, padł w wilgotną trawę.
Conn ponownie wbił pięty w boki wierzchowca, krzykiem wyrywając go z odrętwienia. Klacz stanęła dęba z przenikliwym rżeniem, starając się trafić okutymi kopytami napierających zewsząd mężczyzn bez oblicz. Napastnicy unikali ciosów jak zjawy. Jeden z nich zadał kolejny sztych laską, z piekielną dokładnością trafiając w nadgarstek Conna i wytrącając mu sztylet. Druga wieńcząca czarną laskę gałka delikatnie stuknęła chłopca w tył głowy. Conn zwalił się z siodła jak szmaciana lalka. Jeden z mężczyzn schwycił go w chude ramiona i opuścił na trawę, podczas gdy pozostali poskramiali wierzchowca.
Zielonooka kobieta nachyliła się nad nieprzytomnym chłopcem.
— Conn, książę korony Aquilonii, dziedzic tronu Conana — powiedziała chrapliwym głosem i wydała z siebie suchy, bezlitosny śmiech. — Thoth–Amon będzie zadowolony.
3.
KRWAWE RUNY
Conan wyprostował się w siodle, łapczywie połykając kęs pieczeni z dzika. Podjechał do niego Euric, łowczy koronny. Conan wypluł chrząstkę i otarł usta grzbietem dłoni.
— Znaleźliście coś? — spytał krół.
Stary łowczy skinął głową, wyciągając przed siebie dłoń, w której trzymał osobliwy przedmiot.
— To.
Conan przyjrzał się bacznie. Łowczy trzymał delikatnie rzeźbioną maskę z kości słoniowej, pasującą ściśle do twarzy o wysokich kościach policzkowych, wąskim podbródku i zapadniętych policzkach. Co osobliwe, odwrotna strona maski stanowiła gładki owal z otworami na oczy i nozdrza. Nie spodobała się Conanowi.
— Hyperborejska robota — mruknął. — Coś jeszcze? Stary łowczy kiwnął głową.
— Ślady krwi na zdeptanej trawie — powiedział. — Odciski kopyt młodej klaczy i to.
Ogień w oczach Conana przygasł, gdy ujrzał sztylet, który podarował synowi w dniu dwunastych urodzin. Na srebrnej gardzie widniało godło aquilońskiego księcia.
— Nic poza tym?
— Mamy nadzieję, że psy wywęszą trop — odrzekł Euric.
Conan posępnie skinął głową.
— Kiedy na niego trafią, zatrąb na zbiórkę — mruknął.
Słońce wspięło się już wysoko na niebo. Wyblakła trawa roztaczała wilgotną woń, a powietrze było parne i zastałe. Król Aquilonii zadrżał, jakby jego serca dotknął niewidzialny, lodowaty powiew.
Po następnej godzinie znaleziono trupa. Leżał pogrzebany na dnie wąwozu, pod stertą gnijących liści i wilgotnej ziemi. Czujne charty wytropiły go jednak i hałaśliwym szczekaniem przywołały myśliwych.
Conan zjechał w głąb wąwozu, by przyjrzeć się martwemu mężczyźnie. Człowiek ten był bardzo chudy, miał prawie pięć łokci wzrostu, bladą jak pergamin skórę i jedwabiste, siwe włosy oraz rozpłatane gardło.
Euric przykucnął przy powalanych ziemią zwłokach, wciągnął w nozdrza woń krwi, wsunął palce w ranę i z zamyśleniem potarł nimi o siebie. Conan czekał w ponurym milczeniu. Wreszcie starzec podniósł się i otarł dłonie.
— Zabito go ubiegłej nocy, panie — powiedział. Conan powiódł wzrokiem po zwłokach, zatrzymując spojrzenie na wąskiej twarzy o wydatnej szczęce i wystających kościach policzkowych. Zabity był Hyperborejczykiem, świadczyły o tym wzrost, szczupła budowa ciała, bezbarwne, cienkie włosy i nienaturalna bladość. Spomiędzy błota i brązowych liści wyglądały martwe, zielone oczy.
— Euric, spuśćcie znów ogary! Prospero, nakaż ludziom ostrożność! Ktoś celowo prowadzi nas swoim śladem — powiedział Conan.
Ruszyli dalej. Po jakimś czasie Prospero odchrząknął i zapytał:
— Sądzisz, panie, że maskę i sztylet pozostawiono umyślnie?
— Jestem tego pewny — burknął Conan. — Czuję to w kościach, jak stary weteran, który wie kiedy będzie padać. Gdzieś przed nami kryje się cała zgraja tych białych diabłów, niech ich zaraza wydusi. Bawią się z nami w chowanego!
— Chcą nas wciągnąć w pułapkę? — zapytał Prospero.
Conan zastanowił się głęboko i potrząsnął głową.
— Wątpię. W ciągu ubiegłej godziny przejechaliśmy przez trzy doskonałe miejsca na zasadzkę. Nie, chodzi o coś innego. Pewnie chcą nam przekazać wiadomość.
Prospero zamyślił się.
— Czyżby porwali księcia dla okupu? — powiedział w końcu.
— Albo jako przynętę — odparł Conan. Oczy gorzały mu jak u rozwścieczonej bestii. — Kiedyś znalazłem się w hyperborejskiej niewoli. To, co wycierpiałem z ich rąk, dało mi powód, by głęboko znienawidzić te kościste diabły. To zaś, czego dokonałem po uwolnieniu się od ich gościnności, dało z kolei im powód, by nienawidzić mnie!
— Co znaczyła ta maska z kości słoniowej?
Conan splunął i upił z bukłaka łyk ciepławego wina.
— Hyperborea jest zamieszkana przez diabły. To jałowa kraina, wiecznie okryta mgłami, mroczna i rządzona przez wszechobecny strach. Istnieje tam upiorny kult, którego sługami są odziewający się na czarno kapłani–zabójcy. Rządzą oni dzięki mocom tajemnym, nieposłusznych zabijając dotknięciem drewnianych lasek, zaopatrzonych w gałki z dziwnego, rzadkiego metalu. Jest on szary i ciężki, nazywają go platyną, a w Hyperborei występuje obficiej niż gdzie indziej. Tamtejszą królową–kapłanką jest stara kobieta, uważana za wcielenie bogini śmierci. Służy jej tajemne stowarzyszenie skrytobójców, poddających swoje ciała, umysły i wolę najosobliwszym umartwieniom i postom. Bezkształtne maski będące symbolem wyrzeczenia się wszelkiej odmienności to przykład ich fanatyzmu. Są najzaciętszymi wojownikami na świecie, gdyż ślepa wiara czyni ich niepodatnymi na strach i cierpienie.
Po tych słowach jechali w milczeniu. W umysłach obu mężczyzn majaczyła okropna wizja bezradnego chłopca pojmanego przez szalonych wyznawców śmierci, którym rozkazywała królowa–wiedźma, od wielu lat żywiąca do Conana płomienną nienawiść.
Wczesnym popołudniem puszcza wschodniej Gunderlandii przerzedziła się, ustępując miejsca wrzosowiskom pokrytym rachitycznymi kępkami krzewów. Niedaleko było stąd do granicy królestwa Conana, opodal leżało osobliwe miejsce, w którym stykały się Aquilonia, Pograniczne Królestwo, Cymmeria i Nemedia.
Niebo znów zasnuły chmury, w powietrzu zaś zapanował nieprzyjemny chłód. Porywy lodowatego wiatru wzburzyły morze purpurowego wrzosu. Blady krążek słońca lśnił, nie dając ciepła. Z odległych trzęsawisk dobiegały ochrypłe krzyki ptactwa. Nad całą posępną krainą rozpościerał się przygnębiający nastrój.
Conan jechał na czele orszaku. Nagle ściągnął wodze strudzonego deresza i uniósł dłoń, dając reszcie znak do zatrzymania się. Zgarbił się w siodle, wpatrując posępnie w coś, co znalazł na swej drodze. Jeźdźcy zsiedli z koni i pojedynczo oraz parami podeszli, by przyjrzeć się znalezisku.
Był to lekki, wierzbowy oszczep, jaki młody chłopiec wziąłby na polowanie na jelenia. Ostrze tkwiło głęboko w jeżynach, a drzewce sterczało pionowo w górę. Dookoła niego owinięto arkusz białego pergaminu.
Euric odczepił pergamin i podał go siedzącemu na koniu królowi. Arkusz zatrzeszczał głośno, gdy Conan go rozpościerał.
Na pergaminie widniała nagryzmolona po aquilońsku wiadomość. Conan zapoznał się z nią z zaciętym wyrazem twarzy, po czym przekazał ją Prosperowi, który odczytał ją na głos.
Niech król podąży dalej sam do Pohioli. Jeśli to uczyni, potomkowi jego lędźwi nic się nie stanie. Jeśli nie posłucha, dziecko zginie w męczarniach. Niech król zdąża szlakiem wskazanym przez Białą Dłoń.
Prospero jeszcze raz przyjrzał się rdzawym runom, po czym wydał z siebie okrzyk odrazy. Stwierdził, że wiadomość sporządzono krwią.
4.
BIAŁA DŁOŃ
Conan przemierzał samotnie trzęsawisko rozciągające się za granicą Aquilonii. Zwykłym biegiem rzeczy wróciłby do Tanasulu, zwołał pospolite ruszenie i wkroczył z całą armią do okrytej mgłami Hyperborei. Gdyby jednak tak postąpił, jego syn by zginął. Król nie miał innego wyboru, jak podporządkować się wskazówkom zawartym na arkuszu pergaminu.
Przekazał Prosperowi masywny, złoty pierścień z pieczęcią, który nosił na prawej dłoni. Upoważniało to Poitańczyka do sprawowania władzy regenta do chwili powrotu króla. Gdyby Cymmerianin nie wrócił, prawowitym władcą Aquilonii zostałby drugi syn Conana, jeszcze niemowlę, urząd regenta zaś przyszłoby Prosperowi dzielić z królową Zenobią.
Wydając tej treści polecenia, utkwiwszy spojrzenie w oczach Prospera, Conan wiedział doskonale, że dzielny żołnierz wypełni je co do joty. Przekazał mu także jeszcze jeden rozkaz. Prospero po powrocie do Tanasulu miał ogłosić zaciąg i ruszyć śladem króla, w celu zajęcia Pohioli i ukarania Hyperborei.
Conan wiedział jednak, że pojedynczy jeździec będzie poruszać się szybciej niż maszerujące wojska. Był pewny, że dotrze pod posępne mury Pohioli na długo, nim zaciężne oddziały Prospera zdążą przybyć ze wsparciem.
Krainę, w której znalazł się Conan, nazywano Pogranicznym Królestwem. Była to połać ziemi, pokryta rozciągającymi się aż po horyzont, wyludnionymi trzęsawiskami. Tu i ówdzie rosły pokręcone, karłowate drzewa, a ptactwo podrywało się z łopotem skrzydeł znad zamglonych moczarów. Zimny, niespokojny wiatr zawodził ponurą pieśń wśród szemrzących trzcin.
Conan posuwał się naprzód z największym możliwym pośpiechem, zważając jednak na niepewny grunt. Jego deresz, Ymir, utrudził się całonocną jazdą przez puszczę, dlatego też Conan skorzystał z siwka barona Guilaime’a z Imirus. Tłusty wielmoża był najcięższym mężczyzną w orszaku, wyjąwszy samego Conana, i wyłącznie jego krzepki rumak był w stanie unieść olbrzymiego Cymmerianina. Pozostawiwszy myśliwski ekwipunek, Conan wyruszył odziany w zwyczajny skórzany kaftan i solidnie natłuszczoną kolczugę o niewielkich ogniwach. Do siodła przypasał potężny, hyrkański łuk, kołczan wypełniony strzałami o czarnych brzechwach i zwój mocnej, jedwabnej liny. Ruszywszy na mokradła, nie oglądał się więcej za siebie.
Zrazu podążał wyraźnym śladem, ponieważ wierzchowce Hyperborejczyków udeptały ścieżkę w błotnistym gruncie. Chcąc nadrobić jak najwięcej straconego czasu, nie dawał swemu rumakowi wytchnienia. Istniała szansa, że z pomocą losu i dzięki kaprysowi swojego dzikiego boga Croma, zdąży dogonić porywaczy, nim ci powrócą do pohiolskiej twierdzy.
Wkrótce jednak ślad hyperborejskich koni zniknął na kamienistym podłożu. Było jednak mało prawdopodobne, że Conan zgubi trop, gdyż co jakiś czas trafiał na znaki pozostawione przez porywaczy syna, bielejące na kamieniach lub murawie białe odciski dłoni. Niektóre z nich zniszczyły trawę, jakby zwarzył ją powiew nienaturalnego zimna.
Były to ślady czarów. Conan na ich widok wydawał z siebie zduszone pomruki, a włosy u podstawy karku stawały mu dęba. Na północny zachód stąd leżały jego rodzinne strony — Cymmeria. Zamieszkującemu ją prymitywnemu ludowi znana była Biała Dłoń, niesamowite godło czarnoksiężników z Hyperborei. Conan dygotał na samą myśl, że jego syn wpadł w ich niewolę.
Nie zaprzestawał jednak pościgu. Pędził dalej przez ponurą równinę, pokrytą płytkimi rozlewiskami zimnej, czarnej wody, cherlawymi kępkami chaszczy i poprzecinaną lawirującymi strumykami oraz upstrzoną wzgórkami uschniętej trawy. Godziny mijały jedna po drugiej, wokół samotnego jeźdźca gęstniały ciemności. Na niebie pojawiły się gwiazdy. Było ich niewiele ze względu na snujące się ołowiane chmury. Gdy w końcu ukazał się księżyc, jego chłodna twarz co chwila kryła się pod koronkową zasłoną mgły.
Przed świtem Conanowi zabrakło sił. Zesztywniały i obolały, zsiadł z konia i przywiązał mu przy pysku wór z ziarnem. Nałamawszy uschniętych krzaków, rozniecił niewielkie ognisko. Potem złożył głowę na siodle, wyciągnął się i zapadł w głęboki sen.
Przez trzy dni Conan przemierzał jałową krainę, docierając w końcu do brzegu Wielkiego Słonego Bagna. Rozległe trzęsawisko stanowiło pozostałość śródlądowego morza, szumiącego w tych stronach całe tysiąclecia przed wschodem pierwszych cywilizacji. Grunt stawał się coraz bardziej zdradziecki. Im głębiej król zapuszczał się w Pograniczne Królestwo, tym staranniej musiał wybierać drogę. Siwek posuwał się przez bagna z opuszczonym łbem, macając ostrożnie każdą kępę przed postawieniem na niej kopyta. Coraz liczniejsze stawały się oczka zimnej, mulistej wody. Wkrótce Conan znalazł się na pozbawionym drzew bagnie.
Zapadł zmierzch, pogrążając trzęsawisko w ciemnościach. Siwy rumak zarzucał nerwowo łbem, z klaskaniem wydobywając kopyta z grząskiego mułu. Popiskujące nietoperze kołowały w mroku. Z pokrytej pleśnią kłody bezszelestnie zsunęła się zygzakowata żmija grubości nadgarstka mężczyzny.
Mimo coraz głębszego mroku Conan z zaciśniętymi zębami poganiał dalej wierzchowca. Zamierzał jechać przez całą noc i w razie konieczności odpocząć dopiero przed południem.
Wreszcie Cymmerianin dotarł do rozwidlenia szlaku. Uniósł się w siodle, by rozejrzeć się wśród paproci porastających obrzeża drogi. Ujrzał obnażony przez deszcze, gładki kamień, na którym widniał kolejny upiorny znak rozpostartej dłoni. Król szarpnął wodzami i skierował konia w odnogę, wskazaną przez Białą Dłoń.
Nagle wśród porastających błota kęp wrzosu zaroiło się od ludzi. Brudne, pokryte mułem postacie były prawie nagie, okryte jedynie łachmanami poskręcanymi wokół bioder. Na wyszczerzone groźnie twarze opadały pasma długich, splątanych włosów.
Conan wydał z głębi piersi bojowy okrzyk i poderwał rumaka, równocześnie wyszarpując miecz z pochwy. Zezwierzęceni mieszkańcy bagien otoczyli króla, chwytając go za strzemiona i buty. Szarpiąc końską grzywę, starali się powalić rumaka na ziemię. Wierzchowiec obronił się wściekłym wierzgnięciem. Jednym uderzeniem kopyta rozłupał czaszkę najbliższego dzikusa. Bryznęła krew i mózg. Kolejne kopnięcie zdruzgotało bark innego napastnika.
Ostrze Conana ze świstem przecięło powietrze. Za pierwszym ciosem od razu dwie głowy odpadły od tryskających strumieniami krwi karków. Usiekł pięciu. Szóstego rozpłatał od czerepu do szczęki i wtedy ostrze uwięzło w twardej kości. Padający zezwłok pociągnął za sobą miecz, który wysunął się z dłoni Conana. Cymmerianin skoczył za nim, z chlupotem lądując w bagnie. Natychmiast rzuciła się na niego skowycząca zgraja półludzi. Dzikie oczy błyskały w ciemnościach, przypominające szpony paznokcie szarpały ramiona Conana. Napastnicy powalili Cymmerianina i przytłoczyli go swą liczbą i ciężarem. Jeden z nich wzniósł sękatą pałkę nad głową króla. Świat rozpadł się na kawałki.
5.
ZJAWA Z PRZESZŁOŚCI
Z kłębiącej się, mętnej mgły u kresu brukowanego traktu wyłonił się wierzchołek wzgórza. Utrudzony wielodniową podróżą Conn utkwił w nim spojrzenie zaczerwienianych oczu.
Na szczycie wzgórza stała potężna twierdza — surowe zamczysko zbudowane z nie spojonych zaprawą ogromnych kamiennych bloków. Niewyraźna, majacząca spoza mgieł budowla wyglądała w mętnej poświacie gwiazd niczym siedziba duchów. Na narożach olbrzymiej twierdzy widniały osnute kłębiącym się oparem, przysadziste wieże. Orszak porywaczy skierował się prosto ku ziejącej bramie zamczyska. Gdy się zbliżyli, Conn dostrzegł wędrujące w górę wielkie, podnoszone wrota. Podrostek stłumił przeszywający go dreszcz lęku. Otwarcie naszpikowanej kolcami kraty z zardzewiałego żelaza przypominało powolne ziewnięcie gigantycznego potwora.
Przez olbrzymią bramę wjechali na rozległy dziedziniec, oświetlony rozmigotanymi płomieniami pochodni. Krata osunęła się z powrotem za ich plecami i zadźwięczała o bruk jak dzwon przeznaczenia.
Zimne, białe dłonie ściągnęły chłopca z siodła i pchnęły w kąt dziedzińca. Conn przykucnął pod mokrą, kamienną ścianą i rozejrzał się. W panującym półmroku z wolna dawały się rozróżnić zarysy rezonującego echem, okrągłego placu. Okazało się, że to, co wziął za dziedziniec, stanowi w istocie wnętrze olbrzymiej sali. Wiązania stropu ginęły w ciemności, ledwie majacząc wysoko w górze. Jedyne widoczne umeblowanie stanowiło kilka stojących opodal surowych, drewnianych ław, kilka zydli i długi stół na kozłach. Na stole stał drewniany talerz zawierający zimne okrawki tłustego mięsiwa i wilgotny bochen razowca. Chłopiec zapatrzył się łapczywie na podłe jadło. Jakby odgadując jego myśli, stara kobieta wydała półgłosem polecenie. Jeden z mężczyzn zdjął talerz ze stołu i postawił go obok Conna.
Księciu zdrętwiały ręce od sznurów, którymi od wielu dni był przywiązany do siodła. Mężczyzna przeciął więzy na nadgarstkach Conna. W zamian założył mu na szyję łańcuch i zamknął na nim kłódkę. Drugi koniec łańcucha był umocowany do żelaznego pierścienia wystającego ze ściany.
Strażnik cofnął się i zdjął maskę z kości słoniowej. Książę przyjrzał się jego twarzy. Rysy bladego, kościstego oblicza układały się w wyraz nieziemskiego spokoju. Conna ogarnęła odraza na widok bezbarwnych warg i zimnego lśnienia zielonych oczu swojego porywacza, odczuwał jednak zbyt wielki głód i zmęczenie, by przejmować się jego wyglądem. Po chwili podszedł drugi mężczyzna z przewieszonymi przez ramię kilkoma sztukami workowego płótna. Rzucił je obok skutego chłopca, po czym obaj strażnicy odeszli. Zjadłszy wszystko, co było na talerzu, Conn podgarnął pod siebie trochę pleśniejącej słomy, którą wysypana była kamienna posadzka gigantycznej hali. Rozpostarł na słomie płótno, zwinął się w kłębek i natychmiast zapadł w sen.
Obudził go dudniący głos gongu. Do wnętrza ponurej sterty ociosanych głazów, w której został uwięziony, nie dochodziło światło słońca, nie miał więc pojęcia, jaka jest pora dnia.
Przetarł oczy i rozejrzał się. Na środku sali wznosił się niski, okrągły piedestał, na którym siedziała nieruchoma jak krawiecki manekin stara kobieta. Przed nią stała wielka, miedziana misa wypełniona gorejącymi węglami. Pełgające płomyki rzucały na twarz wiedźmy krwawe refleksy.
Conn przyjrzał się jej bacznie. Była bardzo stara, jej twarz pokryty tysiące zmarszczek, a siwe włosy zwisały bezładnie wokół twarzy o rysach zastygłych w nieprzeniknionym wyrazie. Gorejące szmaragdowe oczy były jednak pełne życia. Ich napawające lękiem spojrzenie błądziło gdzieś w przestrzeni.
U stóp podwyższenia przykucnął jeden z czarno odzianych mnichów, uderzając rytmicznie pałeczką w niewielki gong o kształcie ludzkiej czaszki. Odgłos gongu odbijał się we wnętrzu hali niesamowitym echem.
Po chwili do środka gęsiego wkroczyli inni mnisi. Mieli na twarzach maski z kości słoniowej i naciągnięte głęboko czarne kaptury. Jeden z nich wiódł nagiego, kudłatego mężczyznę. Conn zorientował się, że to ten sam człowiek, który kilka dni wcześniej w jego obecności został wzięty do niewoli przez czcicieli śmierci. Schwytanemu założono pętlę na szyję i zmuszono, by biegiem dotrzymywał kroku wierzchowcom, o ile nie chciał się udusić. Jeniec był zniekształcony, otępiały i brudny. Szeroko rozdziawiał usta, w jego oczach migotało przerażenie.
Rozpoczął się upiorny rytuał. Dwóch mnichów przyklękło i spętało kostki jeńca zwieszającym się z legara rzemieniem. Powoli podciągnęli nieszczęśnika w górę, dopóki nie zawisł głową w dół nad miedzianą misą z gorejącymi węglami. Jeniec szarpnął się i ...
gizmo1818