Brzask 5.doc

(47 KB) Pobierz

                                                                      Rozdział 5

Gdy tylko otworzyłam drzwi rezydencji Cullenów, podbiegła do mnie rozemocjonowana Alice. Widząc do czego zmierza, zdjęłam barierę z umysłu, ale zanim złapała mnie za rękę, krzyknęła w stronę salonu:
- Rose, wygrałaś!
Chwilę potem niespokojnie ujęła moją dłoń i pokazała mi relację z zakładu jaki zawarła Rosalie z Emmettem. Według Ema miałam wrócić w fatalnym nastroju, ale moja siostra sądziła inaczej. Zdziwiło mnie jednak, że Alice nie pomogła żadnemu z nich.
- Całkowicie nie miałam pojęcia, co się będzie działo i nie mogłam nawet trochę po oszukiwać - powiedziała, jakby się tłumaczyła, ubiegając moje pytanie. - Tak jakbyś ciągle zmieniała zdanie. W swoich wizjach widziałam tylko jego oczy.
- Tak? Nie wydawało mi się, abym była niezdecydowana... - zawahałam się przez chwilę.
- Z resztą, czy to ważne? Przede wszystkim musisz mi dokładnie opowiedzieć, co się działo.
- Jak to co? Byliśmy w księgarni, potem poszliśmy do restauracji...
- I to wszystko? - Alice była naprawdę zawiedziona, gdy pokiwałam głową.
- A jak ten twój Edward zareagował na twoją dietę? - spytał Emmett, pojawiając się koło Alice.
- Nie zareagował - mruknęłam.
- Jak to, jadłaś? - zapytał niedowierzającym tonem.
- Dokładnie, jadłam - potwierdziłam przypominając sobie powód, dla którego tak bardzo zdziwił się na moje słowa.
Dwadzieścia lat temu, pod sam koniec naszego pobytu w Kansas, zostaliśmy zaproszeni całą rodziną na uroczysty obiad. Carlisle uznał, że nie wypada odmówić jedzenia. Gdy podano główne danie, ja już po pierwszym kęsie miałam dość. Wszystko strasznie śmierdziało i smakowało jak stara opona. W pewnym momencie nie wytrzymałam i dyskretnie wyszłam do łazienki. Emmett odgadł powód, dla którego się ulotniłam i zaczął mnie męczyć na każdym kroku.
- Założę się, że kolejnego spotkania z jedzeniem nie wytrzymasz - naigrywał się, aż w końcu nie wytrzymałam.
- Wytrzymam. Mam to udowodnić? Restauracja jest niedaleko.
- Nie, siostrzyczko. To by było za proste. Powiedzmy, że pójdziesz... na studia gastronomiczne.
- Studia... - zająknęłam się. To była pewna tortura, ale wolałam 4 lata z jedzeniem, niż kolejne 20 ze śmiejącym się ze mnie Emmettem. Dodatkowo wybrał sobie odpowiedni moment, bo wszyscy mieliśmy pójść na uczelnię w nowym mieście.
- Tak Bello, parę lat między tymi cudownymi zapachami upewni mnie, że wytrzymasz z ludzkim jedzeniem - zaśmiał się złośliwie.
- Dobrze - powiedziałam oglądając, jak na jego twarzy pojawia się zdumienie.
Faktycznie, te lata w moim niby-życiu nie należały do najprzyjemniejszych, ale w końcu udało mi się zdać, a Emmett długo nie mógł znaleźć kolejnego powodu, aby się mnie czepić. Jednak efektem całego zamieszania było moje unikanie każdego kontaktu z ludzkim jedzeniem. Aż do wczoraj.
- Czyli, skarbie, dzisiaj to ja jestem górą - szepnęła Rose pojawiając się u boku Emmetta i wyrywając mnie z zamyślenia. Popatrzyłam na ich znaczące uśmieszki i wywróciłam oczami. Tym dwoje zawsze chodziło tylko o jedno.
Gdy weszłam do salonu, siedziała tam Esme, katalogując swoje antyczne eksponaty.
- I jak, kochanie? - zapytała wstając, aby mnie przytulić.
- Było naprawdę fajnie. Świetny z niego kolega, a przy okazji mam parę nowych książek.
- Widzisz, dobrze jest się czasem otworzyć.
- Nie tak dawno Edward powiedział mi prawie to samo - uśmiechnęłam się do niej.
- Wyglądasz na głodną. Może pójdziesz z Jasperem? – zmieniła temat.
- Nie ma sprawy. Poszukam go.
Zeszłam do wielkiej piwnicy, gdzie każde z nas miało swój kącik do pracy. Moja była biblioteka, Esme miała coś na kształt muzeum, Rose mini zakład mechaniczny, Emmett garaż pełen samochodów droższych niż niejedno mieszkanie, Alice potężną garderobę, Carlisle miejsce do badań, a Jasper gabinet, w którym mógł skrzętnie wypełniać swoją kronikę.
Tak, jak podejrzewałam, znalazłam go w jego pomieszczeniu, całkowicie pochłoniętego pracą.
- Spragniony? - zapytałam, gdy podniósł na mnie wzrok.
- Wyjęłaś mi to z ust - uśmiechnął się do mnie.
- Zdążymy na jakieś porządniejsze jedzenie?
- Myślę, że tak. Jak będziemy mieli szczęście, to złapiemy parę niedźwiedzi. - Z nas wszystkich Jasper był najlepiej zorientowany w występowaniu pożywienia.
- Jesteś bardzo spokojna i szczęśliwa - zauważył podczas biegu.
- Tak, to chyba to.
- Miła odmiana. Cieszę się, że w końcu znalazłaś sposób na odstresowanie. - Jazz nie naciskał, ani nie chciał wymusić na mnie żadnych informacji. Pod tym względem był najlepszy i najbardziej znośny z rodzeństwa.
Uśmiechnęłam się na myśl, że jutro czeka mnie kolejny wesoły dzień z Edwardem.

***************************

Spotkaliśmy się, jak zwykle, na stołówce. Edward siedział przy "naszym" stoliku z szerokim uśmiechem na twarzy. Był to jeden z piękniejszych widoków tego ranka.
- I jak tam? Dużo już książek przeczytałaś?
- Hmm... Jeśli dalej tak mi pójdzie, to będziemy musieli się znów wybrać na zakupy w najbliższy weekend - zobaczyłam jak przybiera zdumiony wyraz twarzy.
- Och, czyli muszę się bardziej pospieszyć, aby ci dorównać.
- Nie dasz rady - uśmiechnęłam się do niego złośliwie. Mimo wszystko był człowiekiem i nie mógł poświęcać, tak jak ja, całej nocy na czytanie.
- Nie znasz moich możliwości.
- Trochę już poznałam. A, właśnie, jak ci idzie rozpracowywanie mojej osobowości?
- No więc doszedłem do wniosku, że jesteś introwertykiem z wysokim wskaźnikiem choleryczności połączonym z nerwicą natręctw*.
- Co...? - zatkało mnie na chwilę. W dorobku moich studiów nie znalazła się jeszcze psychologia, tak więc nie wiedziałam co to znaczy. Prawdopodobnie tyle, że jestem wariatką.
- Żartowałem! - zaśmiał się Edward widząc moją zagubioną minę. - Bardzo łatwo cię nabrać.
- Wcale nie! - oburzyłam się.
- Ale mi się udało.
- Wyjątkowo – burknęłam.
Zerknęłam na stolik w odległej części sali, gdzie Alice i Emmett zanosili się cichym śmiechem. Rzuciłam im mordercze spojrzenie i odwróciłam się z powrotem do Edwarda, który lustrował mnie swoimi zielonymi oczyma.

*************

W ten sposób minęły ponad dwa miesiące, choć sama nie wiem kiedy. Moja znajomość z Edwardem opierała się wyłącznie na przyjaźni, wkrótce oboje zaczęliśmy siadać z moją rodziną podczas lunchu. Przynajmniej co tydzień wybieraliśmy się na "zakupy". Przeważnie tylko chodziliśmy po sklepach rozmawiając i żartując. Pierwszy raz od kilkudziesięciu lat czułam się jak człowiek. Na polowania chodziłam częściej niż inni, żeby palące pragnienie nie przypominało mi o tym, kim jestem. To były dwa miesiące... życia. Nie egzystencji. Wszystko było niemal idealne, tylko niekiedy Edward spoglądał na mnie jakimś pustym, smutnym wzrokiem. Nie miałam pojęcia o co mu chodzi.
Tego dnia wszystko zapowiadało się jak zawsze. Właśnie stałam na korytarzu podczas przerwy, gdy usłyszałam ciche wołanie Allice.
- Bella? - Jej głos wydawał się być zmartwiony.
- Tak? - podeszłam do niej jak najszybciej.
- Alethia... - zaczęła.
- Co z nią? - spytałam zmartwiona. Alethia była moją najlepszą przyjaciółką. Wraz z rodziną mieszkała w Kansas. Oni także byli wegetarianami.
- Właśnie o to chodzi... - Wyciągnęła do mnie dłoń.
Zauważyłam strzępek wizji Alice. Było to polowanie trzech wampirzyc. Po rudych włosach rozpoznałam moją przyjaciółkę. Właśnie szykowała się do skoku, gdy nagle wszystko znikło i pojawiła się czarna pustka.
- Co to ma znaczyć? - spytałam ostro.
- Nie mam pojęcia.
Nagle zadzwonił telefon. Szybkim, niemal niezauważalnym ruchem Alice wyciągnęła go z kieszeni i zaczęła szeptać po wampirzemu.
- Tak, Carlisle... Dzisiaj... Były na polowaniu... Tak, Alethia, Nephasis i Martha... Nie mam pojęcia, wszystko znikło... Na prawdę tak sądzisz? Ale... Jak?... Nie wiem czy to dobry pomysł... Jak chcesz.
- Telefon - westchnęła i podała mi komórkę.
- Tak?
- Bello, obawiam się, że Alethia... Nie żyje. - Powiedział Carlisle załamanym głosem.
- To niemożliwe! Przecież jest wampirzycą... Kto? Jakim cudem?
- Prawdopodobnie doszło do starcia z jakimiś innymi wampirami. Niedawno odebrałem telefon od Marthy. Nephasis jest ranna, ale udało im się uciec. Niestety, ich siostrze nie.
- Nie... - jęknęłam płaczliwie. Alethia była dla mnie częścią rodziny. Była mi bliższa niż Alice. Jeszcze wczoraj pisałam do niej odpowiedź na maila.
- Bello, proszę. Nie rób nic głupiego. Dasz radę zostać w szkole?
- Tak, wytrzymam. - Potrzebna mi była obecność Edwarda. Czułam, że tylko on może mnie choć trochę uspokoić. - Oddaję ci Alice.
Zanim moja siostra zdążyła cokolwiek powiedzieć, odeszłam od niej szybko w stronę klasy modląc się, aby wkrótce zadzwonił dzwonek. Gdy byłam pochłonięta nauką, łatwiej mi było wytrzymać smutek i ból.
Podczas przerwy na lunch pojawiłam się w stołówce przed Edwardem i zajęłam miejsce przy naszym starym stoliku. Zobaczyłam go, jak wchodzi do sali i poszukuje mnie wzrokiem. Rozpromienił się lekko, gdy w końcu napotkał mój wzrok i ruszył w moim kierunku. Jego uśmiech zgasł nagle gdy przyjrzał się uważnie mojej twarzy.
- Co...? - zaczął, ale ja tylko pokręciłam głową walcząc z atakiem rozpaczy.
Nagle Edward usiadł na ławce koło mnie, a nie tak jak zwykle, na przeciwko i ujął moją dłoń. Jego ciepło przyniosło mi częściowe ukojenie, ale nic nie zmieniło w moim nastroju. Od dawna nie czułam jego dotyku, najwyraźniej unikał go, żeby mnie nie stresować. Teraz jednak trzymał moje lodowate palce między swoimi. Gdy zauważył, że to nic nie pomaga, nieśmiało przysunął się jeszcze bliżej i objął mnie ramieniem. Nie zauważyłam nawet, czy wzdrygnął się przy kontakcie z moją skórą, tylko poddałam mu się biernie, gdy przyciągnął mnie bliżej i oparłam głowę na jego piersi.
Poczułam się bardzo bezpieczna w jego ciepłych ramionach. Teraz wydawało mi się, że to on jest silny i niezniszczalny, a ja maleńka i krucha. Wszystko odbywało się bez słów. Całą przerwę siedzieliśmy przytuleni, a Edward kołysał mnie jak małe dziecko. O nic nie pytał, nie chciał wyjaśnień. Nie zdziwił go nawet brak łez. Po prostu był tutaj. Dla mnie. W końcu musiałam się jednak podnieść i udać na lekcje. Gdy odchodziłam od stolika Edward ujął moją twarz w dłonie i odwrócił tak, żeby spojrzeć mi w oczy. W jego zielonych tęczówkach dojrzałam coś dziwnego. Błysk, który ugodził mnie w serce próbując pobudzić je do życia. Odwracając się w stronę drzwi uświadomiłam sobie to, co chciały mi przekazać jego oczy. Nie chciałam już, żeby był tylko moim przyjacielem. Potrzebowałam go niemal całą sobą. Koił moje nerwy, potrafił rozbawić, był naturalną częścią mojego świata. Teraz uświadomiłam sobie, że niepotrzebnie próbowałam trzymać naszą znajomość na tym poziomie. Zostawały jeszcze najważniejsze pytania : " Czy temu podołam? Czy uda mi się go nie zranić?". Wiedziałam bowiem, że każdy kolejny krok będzie musiał być spokojny, wyważony. Zbyt duża dawka emocji może sprawić, że się zapomnę i na przykład za mocno ścisnę jego rękę...
Moje rozmyślania przerwało jednak pojawienie się w podświadomości roześmianej twarzy mojej przyjaciółki. Jak mogłam rozmyślać teraz o uczuciach, skoro odszedł ktoś bliski? Bez Edwarda nic nie mogło mnie uchronić od nadchodzącej rozpaczy. Trzymałam ją zablokowaną przez resztę lekcji, ale gdy biegłam do domu, wszystko nagle mnie przytłoczyło.
- Och, Bello tak mi przykro - zaczęła Esme, gdy tylko zobaczyła mnie wchodzącą do domu. Alethia była bliska wszystkim, ale każdy zdawał sobie sprawę, że to ja najbardziej cierpię z tego powodu. Nawet Emmett wyglądał na podłamanego.
- Coś już wiecie? - starałam się zachować spokojny ton głosu.
- Niestety. Żadnych śladów. Musieli mieć jakąś broń na wampiry. Coś w stylu tej, jaką posiadają Volturi. - Głos Ema zdawał się być bardzo zmęczony i smutny. Nie znalazłam w nim śladu żadnej zaciętości, czy butności.
- Prawdopodobnie byli to jacyś nomadowie. Wątpię, żeby planowali atak. Widocznie coś ich sprowokowało - uzupełnił Jasper.
- Ani Martha, ani Nephasis nie potrafiły rozpoznać atakujących, a z ich opisów także niewiele można wywnioskować - dodał jeszcze Carlisle.
- Spokojnie, nie zasypujcie jej informacjami! - fuknęła w końcu Rosalie.
- Kiedy ich odwiedzimy? - spytałam cicho.
- Podejrzewam, że nie wcześniej niż za miesiąc lub dwa. Nephasis jest bardzo ranna i obie nie mogą się pozbierać po stracie siostry. Przybędziemy, gdy one będą na to gotowe.
Po tej rozmowie wybrałam się, drugi raz w tym tygodniu, na polowanie. Gdy pozwoliłam moim instynktom wziąć górę, łatwiej mi było wszystko uporządkować. Walczyły we mnie dwie Belle. Jedna chciała pozostać jeszcze w żałobie, a druga, ta silniejsza, skupiała się na Edwardzie i tym, co zdarzy się jutro.

********

Następnego dnia spotkałam Edwarda wcześniej niż zwykle. Zaniepokojony przyszedł po mnie po historii, ale rozpromienił się lekko widząc, że jestem w lepszym stanie. Gdy się zbliżał, zauważyłam, że jego ręka lekko drga, zupełnie, jakby chciał ją wyciągnąć w moją stronę. Spojrzałam mu w oczy i sama wykonałam podobny ruch, zapraszając go do tego. Rzeczywiście, udało mi się! Znów poczułam, jak moja marmurowa dłoń zatapia się w jego cieple, które niemal ożywiało moje serce. Edward także wydawał się bardzo szczęśliwy.
- Dziękuję - szepnęłam cicho.
- Za co?
- Za to że byłeś ze mną kiedy... Wczoraj. - Nadal ciężko było mi rozmawiać na ten temat, ale stwierdziłam, że jestem mu winna wyjaśnienia. - Dostaliśmy telefon o śmierci mojej najlepszej przyjaciółki z Kansas. Mimo, że stamtąd wyjechaliśmy nadal pisałyśmy do siebie... Była dla mnie jak siostra.
- To smutne stracić kogoś bliskiego - przytaknął ściskając mocniej moją dłoń. Był chyba jedynym, który w takiej sytuacji nie powiedziałby "bardzo mi przykro".
- Pomogłeś mi wtedy, na stołówce. Czułam się wtedy tak bardzo bezpiecznie. - Gdyby w moich żyłach krążyła krew, na pewno bym się zarumieniła.
- Nie mogło mi się trafić nic lepszego - uśmiechnął się do mnie i spojrzał mi w oczy. Teraz też dostrzegłam w nich ten błysk. - To jak, masz ochotę się gdzieś jutro wybrać?
- Yhym. Do Seattle?
- Nie. Myślałem raczej o Port Angeles.
- Nie mam nic przeciwko. - W tym mieście jeszcze razem nie byliśmy.
Napawałam się jeszcze trochę jego obecnością, gdy zadzwonił znienawidzony przeze mnie dzwonek. Już miałam odejść, gdy Edward podniósł moją dłoń do wysokości swojej twarzy, uśmiechnął się swoim najpiękniejszym uśmiechem i musnął wargami moje palce.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin