Pilcher Rosamunde - Czas burzy.rtf

(475 KB) Pobierz

Rosamunde Pilcher

 

Czas burzy


1

 

Zaczęło się to pewnego poniedziałku pod koniec stycznia, w taki ponury dzień w ponurej porze roku. Było już po Bożym Narodzeniu i Nowym Roku – o tych świętach zapomnieliśmy, a nowy sezon jeszcze się nie zaczął. Londyn był zimny i surowy, a sklepy pełne nie spełnionych nadziei i strojów „wycieczkowych”. Nagie gałęzie drzew w parku tworzyły jakby koronkę na tle niskiego pułapu nieba, a wydeptana trawa pod nimi była tak posępna i martwa, że aż trudno było uwierzyć, że jeszcze kiedykolwiek pokryje się dywanem żółtych i liliowych krokusów.

Był to dzień jak co dzień. Kiedy zadzwonił budzik, było jeszcze ciemno, ale ciemność tę rozjaśniała duża powierzchnia nie zasłoniętych okien. Widać było przez nie wierzchołek plątana podświetlonego ciepłym blaskiem świateł odległej ulicy.

Jedynymi meblami w moim pokoju były: kanapa, na której leżałam, i kuchenny stół, który w wolnych chwilach miałam zamiar oskrobać z farby i przetrzeć politurą. Podłoga z desek była nie przykryta. Skrzynka po pomarańczach pełniła funkcję szafki nocnej; druga, podobna, zastępowała krzesło.

Wyciągnęłam rękę, aby zapalić światło, i ogarnęłam wzrokiem całą tę ubogą scenerię z uczuciem najwyższej satysfakcji. To było moje pierwsze samodzielne mieszkanie. Wprowadziłam się tu zaledwie trzy tygodnie temu. Było ono wyłącznie moje. Mogłam zrobić z nim, co chciałam. Na przykład – zakleić białe ściany plakatami albo pomalować je na pomarańczowo. Gołe deski podłogi mogłam wyszorować piaskiem albo pociągnąć jakimś kolorem.

Zaczęłam się już poddawać instynktowi posiadacza, kiedy zatrzymywałam się przed sklepami ze starzyzną, wypatrując drobiazgów, na które byłoby mnie stać. W ten sposób zdobyłam już stół, a na oku miałam antyczne lustro w złoconej ramie, tylko nie odważyłam się jeszcze wejść do sklepu i zapytać, ile to miałoby kosztować. Może powiesiłabym je nad kominkiem albo na ścianie naprzeciw okna, tak aby odbicie nieba i drzewa w ozdobnej ramie tworzyły jakby obraz.

Te przyjemne rozważania zajęły mi trochę czasu. Spojrzawszy na zegar stwierdziłam, że robi się późno, toteż wygrzebałam się z łóżka i poczłapałam boso do malutkiej kuchni, gdzie postawiłam czajnik na gazie. Tak zaczął się dzień.

Moje nowe mieszkanie mieściło się w Fulham, na najwyższym piętrze szeregowego domku należącego do Maggie i Johna Trentów. Poznałam ich w czasie świąt Bożego Narodzenia, które spędzałam u Stephena Forbesa. Wraz z żoną Mary i gromadą nieporządnych dzieci mieszkał w wielkim i nieporządnym domu w Putney. Stephen Forbes był moim szefem, właścicielem księgarni na Walton Street, gdzie przez cały zeszły rok pracowałam. Zawsze był dla mnie nadzwyczaj uprzejmy i życzliwy, toteż gdy dowiedział się od innych dziewcząt, że w święta będę sama – wraz z żoną wystosował zaraz stanowcze zaproszenie, a raczej polecenie, abym spędziła te trzy dni z nimi. Sugerował, że jest u nich masa miejsca, może być pokój na facjatce albo łóżko w pokoju Samanty, jeśli nie robi mi to różnicy. No i zawsze mogłabym na przykład pomóc Mary piec indyka czy zbierać z podłogi ścinki bibułki.

Patrząc na sprawę z tego punktu widzenia, w końcu się zgodziłam i świetnie się bawiłam. Nie ma nic lepszego niż rodzinne święta Bożego Narodzenia, pełne dzieci, zgiełku, szelestu papieru, prezentów i zapachu choinki obwieszonej bombkami i niezdarnymi świecidełkami domowego wyrobu.

Wieczorem w drugi dzień świąt, kiedy dzieci były już w łóżkach, Forbesowie urządzili przyjęcie dla dorosłych, co nie przeszkadzało, że nadal bawiliśmy się w dziecinne gry. Na to przyjęcie przyszli Maggie i John Trentowie, młode małżeństwo; ona była córką wykładowcy z Oksfordu, którego Stephen znał z okresu studiów. Należała do osób zawsze roześmianych i łatwo nawiązujących kontakt z ludźmi, toteż gdy tylko przyszła, przyjęcie nabrało tempa. Przedstawiono nas sobie, ale nie miałyśmy szansy porozmawiać, dopóki nie zaczęła się gra w szarady. Polegało to na tym, że siedzący na kanapie mieli odgadnąć tytuł filmu, który Mary próbowała demonstrować mimicznie. Ktoś ni z tego, ni z owego wykrzyknął: Rosę Marie!

– Mechaniczna pomarańcza!

Maggie, pokonana, opadła na kanapę i zapaliła papierosa.

– To dla mnie za trudne – powiedziała. Odwróciła ciemnowłosą głowę, aby popatrzeć na mnie. – Pracuje pani u Stephena, prawda?

– Tak.

– Przyjdę tam w przyszłym tygodniu, aby zrealizować moje gwiazdkowe bony książkowe. Dostałam ich całą masę.

– Szczęściara z pani.

– Dopiero co wprowadziliśmy się do naszego pierwszego domu, więc potrzeba mi książek, które mogłabym wyłożyć na stoliku do kawy tak, żeby znajomi pomyśleli, jaka to jestem cholernie inteligentna...

Ktoś zawołał wtedy: Twoja kolej, Maggie! Ona odpaliła: O, kurczę, zerwała się na nogi, po czym ukradkiem wyszła, aby obmyślić, co ma zamiar zainscenizować. Nie pamiętam już, co to było, ale to, że tak uroczo umiała się wygłupiać, wzbudziło moje ciepłe dla niej uczucia i nadzieję, że spotkam ją znowu.

Tak też się stało. Dotrzymała słowa i po kilku dniach przyszła do mojej księgarni. Miała na sobie barani kożuszek i długą fioletową spódnicę, a jej torebka była wypchana bonami książkowymi. Akurat nikogo nie obsługiwałam, więc wyszłam zza zgrabnego stosiku powieści w błyszczących okładkach i powiedziałam: Dzień dobry!

– O, świetnie, że pani jest. Miałam nadzieję, że panią zastanę. Czy mogłaby mi pani pomóc?

– Ależ oczywiście!

Wybrałyśmy razem książkę kucharską, nową autobiografię kogoś, kto był na ustach wszystkich, no i fantastycznie drogi album malarstwa impresjonistów, który miał się znaleźć na tym legendarnym już stoliku do kawy. Kosztowało to nieco więcej niż równowartość bonów książkowych, więc pogrzebała w torebce i wyciągnęła książeczkę czekową, aby dopłacić różnicę.

– John będzie wściekły – stwierdziła z widocznym zadowoleniem, wypisując należną sumę czerwonym flamastrem. Ponieważ czek był na żółtym papierze, razem dawało to wesoły efekt. – Mówi, że wydajemy za dużo pieniędzy. No, proszę – odwróciła czek, aby napisać na nim swój adres. – Bracken Road 14, kierunek SW 6. – Przeczytała to na głos, w razie gdybym nie mogła odczytać jej pisma. – Jeszcze nie mam wprawy w pisaniu tego adresu, dopiero co się wprowadziliśmy. Nie uwierzy pani, kupiliśmy ten dom w wieczyste użytkowanie – to takie podniecające! Rodzice dołożyli się nam do wkładu, a John wyłudził od jakiejś firmy budowlanej pożyczkę na resztę płatności. Dlatego teraz chcemy odnająć górne piętro, aby móc spłacić dług hipoteczny, ale myślę, że wszystko będzie dobrze. – Uśmiechnęła się. – Musi nas tam pani odwiedzić!

– Chciałabym. – Akurat pakowałam jej zakupy, starannie dobierając papier i składając go do kantu.

Przyglądała mi się.

– To bardzo nieuprzejme z mojej strony, ale nie wiem, jak pani się nazywa. Wiem, że Rebeka, a jak dalej?

– Rebeka Bayliss.

– A czy nie zna pani jakiejś miłej, spokojnej osoby, która potrzebowałaby nie umeblowanego mieszkania?

W tym momencie myślałyśmy o tym samym, tak że prawie nie trzeba było słów. Zawiązałam węzełek na sznurku od paczki i urwałam go.

– A gdybym to była ja? – spytałam.

– Pani? A czy pani poszukuje mieszkania?

– Przed chwilą jeszcze nie poszukiwałam, ale teraz już tak.

– Tam jest tylko pokój z kuchnią. A łazienka jest wspólna.

– Jeśli pani to nie przeszkadza, to i mnie też nie, jeśli, oczywiście, będzie mnie stać na komorne. Nie wiem, ile pani żąda.

Maggie wymieniła sumę. Przełknęłam ślinę, wykonałam parę obliczeń w pamięci i stwierdziłam:

– Może być.

– Czy ma pani jakieś meble?

– Jeszcze nie, bo dotychczas mieszkałam z dwiema dziewczynami w umeblowanym mieszkaniu. Ale jakieś zdobędę.

– Brzmi to, jakby pani rozpaczliwie chciała się wyprowadzić.

– Nie tak znów rozpaczliwie, ale chciałabym mieszkać sama.

– Jednak zanim pani się zdecyduje, lepiej będzie, jeśli pani wpierw przyjdzie to zobaczyć. Może kiedyś wieczorem, bo oboje z Johnem pracujemy.

– Dziś wieczorem? – Nie mogłam już opanować niecierpliwości i podniecenia w głosie.

Maggie zaśmiała się.

– Dobrze, dziś wieczorem! – Po czym wzięła ślicznie zapakowane książki i szykowała się do wyjścia.

Nagle ogarnął mnie przestrach. c – Nn... nie znam pani adresu – wyjąkałam.

– Głuptasku, masz go na odwrocie czeku. Wsiądziesz w autobus linii 22. Będę czekać około siódmej.

– Przyjadę – obiecałam.

Trzęsąc się w autobusie jadącym powoli przez Kings Road, celowo tłumiłam swój entuzjazm. Właściwie chciałam kupić kota w worku. Mieszkanie mogło przecież nie nadawać się do niczego, mogło być za duże, za małe lub w jakiś inny sposób niewygodne. Najgorsze byłoby rozczarowanie.

I rzeczywiście, z zewnątrz domek niczym się nie wyróżniał, był jednym z szeregu czerwonych ceglanych budyneczków z fantazyjnymi fugami wokół drzwi i deprymującym upodobaniem do witraży. Ale pod numerem czternastym pachniało w środku świeżą farbą i nowymi dywanami, no i była tam Maggie, w niebieskim swetrze i starych dżinsach.

– Przepraszam za mój strój, ale muszę wszędzie wysprzątać, więc przebieram się po powrocie z pracy. Chodź, wejdziemy na górę i zobaczysz pokój... Powieś palto na balaskach od poręczy. John jeszcze nie wrócił, ale mówiłam mu, że przyjdziesz, i był zachwycony.

Nie przestając mówić, zaprowadziła mnie na górę, do pustego pokoju położonego w tylnej części domu. Zapaliła światło.

– Okna wychodzą na południe, na taki mały park. Poprzedni właściciele tego domu dorobili na dole przybudówkę, więc na jej dachu masz coś w rodzaju balkonu.

Otworzyła szklane drzwi i wysunęłyśmy się w chłód i ciemność nocy. Poczułam zapach liści i wilgotnej ziemi, ogarnęłam wzrokiem ciemną przestrzeń otoczoną światłami latarni ulicznych. Nagły powiew porywistego wiatru poruszył czarną sylwetkę plątana. Jego szum został zagłuszony rykiem przelatującego nad nami samolotu.

– Tu jest całkiem jak na wsi – powiedziałam.

– No, to już druga zaleta tego miejsca. – Tu zatrzęsła się z zimna. – Wejdźmy do środka, zanim zamarzniemy.

Znalazłyśmy się po drugiej stronie oszklonych drzwi i Maggie pokazała mi wnękę kuchenną wygospodarowaną z tyłu głębokiego kredensu. Na półpiętrze znajdowała się łazienka, którą mieliśmy używać wspólnie. W końcu zeszłyśmy na dół do ciepłego, choć niezbyt uporządkowanego saloniku, gdzie Maggie wyciągnęła butelkę sherry i trochę chipsów ziemniaczanych. Usprawiedliwiała się, że są nieświeże, ale bardzo mi smakowały. Wreszcie spytała:

– Czy nadal chcesz tu zamieszkać?

– Bardziej niż kiedykolwiek.

– Kiedy chciałabyś się wprowadzić?

– Jak najprędzej. Jeśli mogłabym, to może w przyszłym tygodniu.

– A co powiesz dziewczynom, z którymi teraz mieszkasz?

– Znajdą sobie kogoś innego. Do jednej z nich ma przyjechać siostra i pewnie ona zajmie moje miejsce.

– A skąd weźmiesz meble?

– Och, jakoś skombinuję.

– Przypuszczam – skomentowała Maggie z zadowoleniem w głosie – że twoi rodzice staną na głowie i coś ci wynajdą. Wszyscy rodzice to robią. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Londynu, moja matka powyciągała ze strychu nieprawdopodobne skarby, komodę na bieliznę i... – tu głos jej zamarł.

Widziałam, że zamilkła i posmutniała, aż sama zaczęła się z siebie śmiać.

– No tak, znowu otworzyłam dziób i chlapnęłam coś niepotrzebnego. Przepraszam cię, zawsze muszę być tak głupio nietaktowna.

– Nie mam ojca, a moja matka jest za granicą, na Ibizie. Właśnie dlatego szukam jakiegoś własnego kąta.

– Tak mi przykro. Powinnam była się tego dowiedzieć, kiedy spędzałaś święta u Forbesów... Chciałam powiedzieć, że powinnam się była domyślić.

– Nie miałaś absolutnie powodu, aby się tego domyślać.

– Czy twój ojciec nie żyje?

Była zwyczajnie ciekawa, ale okazywała to w sposób tak szczery i przyjazny, że wydawałoby mi się śmieszne, gdybym zachowała się tak jak zwykle w takiej sytuacji. Zazwyczaj zamykałam się w sobie i milkłam, kiedy zadawano mi pytania dotyczące mojej rodziny.

– Nie przypuszczam – odpowiedziałam, siląc się na ton jakby nigdy nic. – Myślę, że mieszka w Los Angeles. Wiesz, był aktorem, z którym moja matka uciekła z domu jako osiemnastoletnia dziewczyna. Ale wkrótce albo się znudził monotonią życia domowego, albo uważał, że jego kariera jest ważniejsza niż założenie rodziny. W każdym razie ich związek trwał tylko kilka miesięcy, a potem opuścił moją matkę, jeszcze przed moim urodzeniem.

– Jakie to było podłe!

– Pewnie tak, ale nigdy specjalnie się nad tym nie zastanawiałam. Matka nigdy o nim nie wspominała. Nie żeby była rozgoryczona czy coś w tym rodzaju, ale była już taka, że gdy tylko miała coś poza sobą, przeważnie wyrzucała to z pamięci. Wolała patrzeć w przyszłość i zawsze była optymistką.

– Ale co robiła potem, po twoim urodzeniu? Czy wróciła do rodziców?

– Nie, już nigdy.

– To znaczy, że nikt nie wysłał do niej telegramu: Wracaj, wszystko przebaczamy?

– Nie wiem. Naprawdę nie wiem.

– Kiedy twoja matka uciekła z domu, na pewno wybuchła straszna draka, ale mimo to... – zawiesiła głos. Widać było, że nie jest w stanie zrozumieć sytuacji, którą ja przez całe życie spokojnie znosiłam. – Co za ludzie mogli tak postąpić z własną córką?

– Nie wiem.

– Chyba żartujesz?

– Nie, słowo honoru, że nie wiem.

– To znaczy, że nie znasz własnych dziadków?

– Nie wiem nawet, kim są, czy może, kim byli. Nie wiem nawet, czy jeszcze żyją.

– Niczego o nich nie wiesz? Matka nigdy ci nic nie mówiła?

Na pewno od czasu do czasu wspominała o tym czy owym, ale to wszystko nie trzymało się kupy. Wiesz, w jaki sposób matki opowiadają dzieciom, co się działo, kiedy były małe.

– Bayliss... – Maggie zmarszczyła brwi. – To nie jest pospolite nazwisko. Z czymś mi się kojarzy, ale nie mogę sobie uprzytomnić, z czym. Nie znalazłaś nigdy żadnych śladów?

Śmieszył mnie jej upór.

– Sugerujesz, że ich szukałam. Aleja naprawdę nie próbowałam. Jeśli nie zna się własnych dziadków, nie tęskni się za nimi.

– Ale nawet nie jesteś ciekawa... – szukała w myśli odpowiednich słów. – Gdzie oni mieszkali?

– To akurat wiem. Mieszkali w Kornwalii, mieli dom z kamienia położony wśród pól opadających w kierunku morza. Był jeszcze Roger, brat mojej matki, ale zginął podczas wojny.

– Dobrze, ale co ona robiła, jak już się urodziłaś? Chyba musiała poszukać sobie jakiejś pracy?

– Na szczęście nie musiała, bo miała trochę własnych pieniędzy, spadek po jakiejś starej ciotce. Oczywiście nie stać nas było na samochód czy inne takie rzeczy, ale jakoś dawałyśmy sobie radę. Mama wynajęła mieszkanie w Kensington, w suterenie domu należącego do jej znajomych. Mieszkałyśmy tam, dopóki nie skończyłam ośmiu lat. Wtedy wysłała mnie do szkoły z internatem, a potem wciąż gdzieś się przeprowadzałyśmy.

– Takie szkoły drogo kosztują.

– Tak, ale ta nie była zbyt ekskluzywna.

– Czy twoja matka ponownie wyszła za mąż? Spojrzałam na Maggie. Wyraz jej twarzy ujawniał ożywienie i zachłanną ciekawość, lecz było to wszystko bardzo miłe. Zdecydowałam, że skoro sprawy zaszły aż tak daleko, równie dobrze mogę powiedzieć jej wszystko.

– Ona... no... nie należała do osób, które chętnie wychodzą za mąż. Ale zawsze była bardzo atrakcyjna i nie przypominam sobie momentu, żeby nie kręcił się przy niej jakiś wielbiciel. A już kiedy byłam w szkole, nie miała żadnego powodu, aby się krępować. Nigdy nie wiedziałam, gdzie przyjdzie mi spędzać następne święta. Raz była to Francja, a konkretnie Prowansja. Czasem bywałam tu, w Anglii, a raz trafiły mi się święta w Nowym Jorku. Maggie przetrawiła to w sobie i skrzywiła się.

– Musiało to być dla ciebie niezbyt przyjemne.

– Ale za to jakie pouczające! – Już dawno temu nauczyłam się obracać te sprawy w żart. – Pomyśl tylko, jaki kawał świata zwiedziłam, a w jakich ciekawych miejscach mieszkałam! Raz to był hotel Ritz w Paryżu, a kiedy indziej okropnie zimny dom w Denbighshire. Ten ostatni należał do poety, który chciał spróbować szczęścia w hodowli owiec. Nigdy w życiu nie cieszyłam się tak jak wtedy, kiedy ta znajomość została zerwana.

– Twoja matka musi być bardzo piękna.

– To raczej mężczyźni uważają ją za piękną. Jest za to bardzo swobodna w zachowaniu, nieobliczalna i nieprzewidywalna. Przypuszczam, że uznałabyś ją za osobę całkowicie amoralną. Potrafi doprowadzać do szału. Wszystko dla niej jest zabawne – to jej ulubione słowo. Nie zapłacone rachunki są zabawne, tak samo jak zgubione bagaże i nie odpisane listy. Nie ma przywiązania do pieniędzy ani poczucia obowiązku. Jest osobą raczej trudną we współżyciu.

– A co ona robi na Ibizie?

– Żyje z jakimś Szwedem, którego tam poznała. Wyjechała tam do znajomych, potem poznała tego faceta i napisała mi, że się do niego wprowadza. Twierdziła, że jest on typowym zimnym nordykiem, ale ma piękny dom.

– Jak dawno widziałaś ją ostatni raz?

– Jakieś dwa lata temu. Oswobodziłam ją od siebie, kiedy miałam siedemnaście lat. Ukończyłam kurs dla sekretarek, potem pracowałam dorywczo, aż wylądowałam w księgarni Forbesa.

– Podoba ci się ta praca?

– Tak.

– Ile masz lat?

– Dwadzieścia jeden.

Maggie uśmiechnęła się i z podziwu aż wstrząsnęła falą długich włosów.

– Dużo zdążyłaś już osiągnąć jak na ten wiek – powiedziała bez odrobiny współczucia, a raczej z lekką zazdrością. – Kiedy ja miałam dwadzieścia jeden lat, byłam promieniejącą panną młodą w obcisłej białej ślubnej sukni i staroświeckim welonie pachnącym naftaliną. Nie jestem tradycjonalistką, ale moja matka jest, a ja tak ją kocham, że zwykle robię to, czego sobie życzy.

Mogłam wyobrazić sobie matkę Maggie. Nie przychodziła mi jednak na myśl żadna inteligentna odpowiedź, więc posłużyłam się frazesem i luźno rzuciłam:

– No tak, różnie to bywa.

W tym momencie usłyszałyśmy, jak John otwiera drzwi i nie podejmowałyśmy już tematu matek ani rodzin.

 

Ten dzień był taki jak inne, ale miał dodatkową zaletę. W zeszły czwartek do późna pracowałam ze Stephenem przy styczniowej inwentaryzacji, za co w nagrodę dał mi dzisiaj wolne przedpołudnie, więc aż do przerwy na lunch mogłam zająć się swoimi sprawami. Przeznaczyłam ten czas na sprzątnięcie mieszkania (co na ogół nie zajmowało mi więcej niż pół godziny), zakupy i zaniesienie brudnych rzeczy do pralni. Skończyłam te zajęcia domowe około wpół do dwunastej, więc ubrałam się i powoli ruszyłam do pracy. Część drogi miałam zamiar przebyć piechotą, aby przed pracą wstąpić gdzieś coś zjeść.

Dzień był z gatunku tych zimnych, wilgotnych i ponurych, takich, gdy nigdy nie jest naprawdę jasno. W taką pogodę weszłam w New Kings Road i skierowałam się na zachód. Tu chyba w każdym sklepie sprzedawano antyki, używane meble lub ramy do obrazów. Wydawało mi się, że znam wszystkie te sklepy, ale tego, przed którym teraz stałam, musiałam przedtem nie zauważyć. Elewacja była biała, framugi okien czarne, a nad nimi rozciągnięte czerwonobiałe markizy dla ochrony przed deszczem.

Spojrzałam w górę, aby zobaczyć nazwę sklepu, i odczytałam nazwisko TRISTRAM NO LAN wypisane dużymi, czarnymi, drukowanymi literami. Po obu stronach wejścia znajdowały się okna wystawowe zastawione różnymi uroczymi drobiazgami.

Światło z wnętrza padało na chodnik, na którym przystanęłam, aby zajrzeć do środka. Wewnątrz były przeważnie meble w stylu wiktoriańskim, z odnowioną tapicerką i świeżą politurą: na przykład pikowana kanapa z szerokim siedzeniem, na ślimakowatych nogach; szkatułka na przybory do szycia; czy mały obrazek przedstawiający pieski na aksamitnej poduszce.

Zaglądając przez okna do wnętrza sklepu, dojrzałam dwa krzesełka z wiśniowego drzewa. Były jednakowe, z wyściełanymi oparciami, na wygiętych nogach i z siedzeniami haftowanymi w róże.

Nagle nabrałam strasznej ochoty na te krzesła. Wyobraziłam już je sobie w swoim mieszkaniu i po prostu ich pragnęłam. Przez moment wahałam się, gdyż nie był to sklep ze starzyzną, a więc ceny tu mogły przekraczać moje możliwości. W końcu jednak co szkodziło zapytać? Zanim opuściłaby mnie odwaga, wolałam otworzyć drzwi i wejść.

Sklep był pusty, ale przy otwieraniu drzwi zabrzęczał dzwonek. Już słychać było, że ktoś wchodzi po schodach. Wełniana kotara zasłaniająca drzwi na zaplecze została odsunięta na bok i zobaczyłam mężczyznę.

W tym otoczeniu musiałam się chyba spodziewać starszego pana w garniturze i pod krawatem, gdyż wygląd tego człowieka zachwiał wszystkie moje uprzednie mętne wyobrażenia. Mężczyzna był młody, wysoki i długonogi, ubrany w sprany niebieski dżinsowy komplet – spodnie przylegające jak druga skóra i kurtkę z zawiniętymi rękawami, spod których widać było mankiety kraciastej koszuli. Na szyi nosił bawełnianą chustkę, a na nogach miękkie mokasyny z frędzlami.

Tej zimy najdziwniejsze indywidua pętały się po Londynie w strojach kowbojów, ale ten, podobnie jak jego ubranie, wyglądał jakoś autentycznie. Staliśmy, mierząc się nawzajem wzrokiem, aż on się uśmiechnął, czym mnie, nie wiadomo czemu, zaskoczył. Ponieważ nie lubię być zaskakiwana, powiedziałam dzień dobry nieco chłodnym tonem. Mężczyzna zasunął za sobą kotarę i bezszelestnie podszedł.

– Czym mogę służyć?

Ten człowiek mógł wyglądać jak typowy Amerykanin, ale kiedy tylko otworzył usta, okazało się, że nic podobnego. Nie wiem dlaczego, ale podziałało mi to na nerwy. Życie, jakie prowadziłam u boku mojej matki, nauczyło mnie cynicznego stosunku do mężczyzn w ogóle, a farbowanych lisów w szczególności. Tego zaś młodego człowieka z góry zaklasyfikowałam jako farbowanego lisa.

– Chciałabym... dowiedzieć się o te małe krzesełka z wyściełanymi oparciami.

– Ach, te! – Podszedł i położył rękę na oparciu jednego z nich. Dłoń miał smukłą, kształtną, z palcami o łopatkowatych zakończeniach i brązowej skórze. – Są tylko te dwa.

Starałam się nie zauważać go, patrzyłam tylko na krzesła.

– Ciekawe, ile też mogą kosztować? Przykucnął obok mnie, aby spojrzeć na metkę z ceną. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin