Alan Dean Foster - Cykl-Tran-ky-ky (1) Lodowy Kliper.pdf

(1056 KB) Pobierz
ALAN DEAN FOSTER
LODOWY KLIPER
Tytuł oryginału: Icerigger
Trylogia: Tran-ky-ky tom 1
Przełożyła: Anna Wojtaszczyk
Data wydania polskiego: 1998
Data wydania oryginalnego: 1974
905027396.001.png
ROZDZIAŁ I
Niewiele brakowało, a tym razem, za czwartą próbą, facet grzmotnąłby głową w
zakrzywiony, gwiaździsty sufit w barze Antaresu. Zresztą może była to piąta próba. Kilku z
bardziej wymownych gości tego luksusowego baru dało wyraz swojemu rozczarowaniu.
Kiedy się wyprostował – a w ostatnich minutach rzadko się to zdarzało – miał niemal dwa
metry wzrostu. Znający się na rzeczy właściciel sklepu z galanterią męską oceniłby pewnie
jego wagę na jakieś dwieście kilo. Naturalnie nie wliczając gorzały, którą facet wlewał w
siebie z fantastyczną szybkością. To, że w ogóle udało mu się zbliżyć do sufitu z imitacją
ziemskiego nieba, należało przynajmniej częściowo przypisać jego potężnej budowie.
Ruszał z drugiego końca pomieszczenia, ciężko jak słoń rozpędzał się w kierunku baru,
wskakiwał na wypolerowaną ladę z klonowego drewna i z tej platformy startowej o pięknym
rysunku słoi wzbijał się w kierunku sufitu. Prostował rękę, wyciągał się, usiłował za coś się
złapać i opadał w powodzi plastikowych butelek, szklanek i mieszadełek do drinków.
Następnie oganiał się od wymachującego na wszystkie strony rozwścieczonego barmana-
robota, który był już na krawędzi elektronicznego rozstroju nerwowego, zataczając się wracał
między stoliki i ponawiał próbę.
Właśnie z trudem podniósł się na nogi, wlał w siebie haust tego czegoś, co aktualnie pił, i
niepewnie ruszył na pozycję startową. Przyglądający mu się kibice, elegancko ubrani i raczej
młodzi, wiwatowali i zagrzewali go do czynu. Ogarnęła ich gorączka sportowa. Nie
przestawali zawierać zakładów. Czy się w końcu zabije, spadając na ten swój zalany łeb, piąty
(a może szósty już) raz? A może tylko straci przytomność, jak uda mu się wreszcie łbem
rąbnąć w sufit?
Po kopule sunęły trójwymiarowe kumulusy, tłuste i wełniste. Wyglądały całkiem jak
prawdziwe, ale były to tylko projekcje, przemyślnie wyświetlane na hartowanym duramiksie.
A chociaż ten osobisty brat kangura wyraźnie nie miał w głowie nic prócz kości, to w
bliższym kontakcie z delikatnymi chmurkami musiały wygrać te ostatnie.
Gdzieś na tyłach sali zaczął się ruch. Pierwszy oficer i dwóch niższych stopniem
inżynierów Antaresu podskakiwało jak szmaragdowe korki wśród roześmianych,
klaszczących hazardzistów i oburzonych, ale zaintrygowanych gości. Przez ostatnie piętnaście
minut mieli jeden jedyny cel w życiu: uspokoić tego galopującego, wielkiego, starego
małpoluda z jak najmniejszą szkodą dla siebie i dla majątku kompanii. Jak dotąd ich
usiłowania spełzły na niczym. Więcej, zaczęto się z nich już trochę podśmiechiwać. A
pierwszemu oficerowi, który był człowiekiem wykształconym i większość czasu pracy
spędzał na planowaniu manewrów nadbiegowych i manipulowaniu polem grawitacyjnym
małej, sztucznej masy słonecznej, nie wydawało się to ani odrobinę śmieszne. Tak naprawdę
miał już tego po dziurki w nosie.
Nie ma co zaglądać jeszcze raz do regulaminu. Przepisy kompanii wyraźnie zabraniały
strzelać do pasażera, który zapłacił za przejazd, bez względu na to, jak by się obrzydliwie
zachowywał. Tymczasem każda z dotychczas zastosowanych metod zakończyła się fiaskiem.
Jednemu z inżynierów ten rozpędzony akrobata przyłożył celnie stalową pięścią. Oficer otarł
dolną wargę i zastanowił się głęboko, czyby nie rozwalić krzesłem łba temu
człekokształtnemu moczymordzie. Zawsze mógłby później zwalić to na działanie w afekcie. I
niech się wypchają emeryturą.
– Rozstąpcie się chłopcy. Znowu leci.
Kandydat na Ikara ponownie wystartował w kierunku baru; wymachiwał na pół
opróżnioną butelką Heepu Uriasza z niepowszednią wytrzymałością wył na całe gardło i z
każdym krokiem nabierał szybkości. Ze zręcznością zdumiewającą u kogoś lak starego i tak
zalanego wybił się wysoko i jednym susem wskoczył na ladę. Leciał w górę, coraz wyżej i
wyżej, z rękami wyciągniętymi w stronę sufitu. O włos minął się zjedna z płynących po
pseudoniebie pseudochmurek. Z drugiej strony baru dobiegł wcale udany i swojski już łomot.
Plastikowe dzbanki i nietłukące się szkło połączyły się ze sobą w tęczową fontannę i spłynęły
na podłogę. W tłumie kibiców pieniądze przechodziły z rąk do rąk.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo i pierwszy oficer zdecydował się na nowe
podejście do sprawy. Spróbuje perswazji. Poza tym ten facet jeszcze się nie podniósł. Może
sobie kark skręcił. To by wszystkim zaoszczędziło mnóstwo kłopotów. Skinął na inżynierów,
na paluszkach podszedł do szpetnie porysowanej klonowej lady i ostrożnie zajrzał na drugą
stronę.
Niestety.
To prawda, że faceta na chwilę unieruchomiło, jako że spadł na mechaniczny bar,
czasowo nieczynny, ale parskał i mamrotał z przerażającą energią.
– Proszę pana, odwołuję się do pana morale. Publiczne upijanie się jest aż nadto naganne.
Jeszcze gorsze jest to, że skasował pan wieczorne obroty baru, nie mówiąc już o samym
barze. Ale fakt, że w przestrzeni kosmicznej nie zważa pan na upomnienia załogi statku, może
być potraktowany jako zniewaga. Czy obraziliśmy czymś pana?
Przez chwilę mężczyzna jakby czegoś szukał na podłodze, wreszcie wyglądało, że znalazł
– własne nogi. Chwiejnie na nich stanął, mniej więcej się wyprostował, położył dwie
olbrzymie pięści na blacie i pochylił się do przodu.
– Obrazić mnie? OBRAZIĆ MNIE!
Oficer uchylił się od oparów alkoholu i taktownie odwrócił głowę. To byłaby czysta
samoobrona. Chyba mogą tego człowieka sprzątnąć! Nie ulega wątpliwości, że jest
łatwopalny i stanowi realne zagrożenie dla statku.
Oczy mężczyzny błądziły, aż trafiły na butelkę, którą ściskał mocno w jednej łapie.
Wychylił połowę z tego, co w niej pozostało.
– Obrazić mnie! – wybełkotał znowu. – Słuchaj no, ty brukowe zagrożenie dla nawigacji.
To pieskie nasienie, które tam siedzi – tu machnął wielkim, sękatym paluchem w kierunku
szczególnie zadowolonego z siebie, młodego hazardzisty – ten świński szczylek twierdzi, że
więcej wie o pozygrawitacji niż ja. Niż ja. JA! Wyobrażasz to sobie?
– Nie jestem pewien – odparł oficer. Odczuwał pewne trudności przy śledzeniu toku
myślenia swojego rozmówcy. Może miała z tym coś wspólnego lokalna zmiana atmosfery.
Dwaj inżynierowie chyłkiem przesuwali się na jedną stronę baru. Jeżeli uda się i ta kreatura
nie przestanie mówić...
– Najzadokładniej – powiedział mężczyzna i czknął. – Tak więc zajęci jesteśmy
eksperymentem naukowym, żeby ten problem rozwiązać raz na zawsze. Nie jesteś chyba
jednym z tych antydoświadczalników, chłoptasiu, co?
– Dobry Boże, nie – przyznał, nawet szczerze, oficer.
– No. Trochę policzyliśmy, jakie będzie pole statku, rozumiesz? I zgodnie z moimi
wyliczeniami powinienem móc dotknąć dachu.
– Tego nad naszymi głowami?
– No, właśnie tego. Nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz, koleś. Rozumiesz teraz,
co robię, co?
– Oczywiście. – Inżynierom jeszcze troszkę brakowało do zajęcia pozycji. – Ale chociaż
jestem pewien, że zna się pan na obliczeniach, ten młody facet, którego mi pan pokazał, to
syn dobrze znanego żeglarza, a sam jest czymś w rodzaju międzyplanetarnego sprintera.
Niewykluczone, że wie, o czym mówi.
Wpatrzył się w rozwichrzone jak od wybuchu białe włosy, otaczające głowę imponującą
aureolą, w wielki, zakrzywiony jak dziób nos, w brodę przypominającą obuch topora, w
czarne jak smar oczy pod nawisłymi brwiami i w złoty kolczyk w prawym uchu. Ale na
obnażonych rękach mężczyzny włosy były jasne, a na opalonej twarzy mniej dostrzegł
zmarszczek, niż wydawało mu się na pierwszy rzut oka. Z tym, że te, które już tam były, to
były zmarszczki-kaniony, istne wąwozy. Nie budziło to też wątpliwości, że najpierw powstał
nos, jak u Bergeraca, a potem dookoła niego została skonstruowana twarz, z kawałków i
odłamków poprzyszywanych to tu, to tam. Zmarszczki leżały schludnie na swoich miejscach,
jak szwy na skórze.
– Natomiast nie całkiem jestem pewien – kontynuował oficer – kim pan jesteś. – A sąd na
pewno będzie chciał to wiedzieć, pomyślał.
Przez chwilę wydawało mu się, że jego rozmówca ma może jakiś atak, bowiem wciąż
trzymając zaciśniętą w dłoni butelkę, potrząsnął pięścią najpierw w kierunku pierwszego
oficera, a potem ogólnie w kierunku całego baru.
– Na Zastępy Niebieskie i na Końską Głowę, jestem Skua September, oto kim jestem! I
że się tak wyrażę, biję na głowę w piciu, bijatyce, lataniu, spaniu, żarciu, pieprzeniu,
wyścigach, gadaniu, wrzaskach i kochaniu każdego innego człowieka czy stworzenia na tym
końcu Spiralnego Ramienia!
September wydawał się mieć ogromną ochotę na kontynuowanie tej wyliczanki swoich
wątpliwych zalet, aż do najbliższych obchodów milenijnych. Jego tyradę przerwało jednak
godne brontozaura czknięcie, po którym na chwilę w barze zapanowała ogólna konsternacja.
W tym momencie obydwie niższe szarże równocześnie zaatakowały go od tyłu, w wyniku
czego powstałe menage a trois zwaliło się na podłogę przed ladą. Jeden z inżynierów złapał
za butelkę pełną złotolitego czegoś tam i zamachnął się nad głową Skuy. Ale pierwszy oficer
wyciągnął rękę i powstrzymał go.
– Nie trzeba, Evers. Leży obojętnym bykiem.
Po raz pierwszy na dłuższą chwilę zapanowała cisza. Potem przerwały ją uprzejme
oklaski jednej pary dłoni. Oficer odwrócił się do syna żeglarza, który ich wszystkich
oklaskiwał... czy z szacunkiem, czy z sarkazmem, tego nie potrafił powiedzieć.
– Brawo – zaćwierkał playboy.
* * *
Cisza była jak makiem zasiał. Ludzie musieli chyba siedzieć, jak myszy pod miotłą.
Stwierdzenie to było słuszne, ale porównanie niewłaściwe, myślał sobie Ethan Frome
Fortune, sunąc na tyły pasażerskiej kopuły. Myszy i szczury nie umiały przechytrzyć
regulaminu lotów międzygwiezdnych. Och, potrafiły dostać się na pokład wahadłowców, a
stamtąd na statek i na początku były nawet z nimi problemy.
A potem ktoś wpadł na sprytny pomysł, żeby w części pasażerskiej wyłączać na pół
godziny pole pozygrawitacyjne. Jeden człowiek pływał po pomieszczeniach z siatką i zbierał
zamroczone szkodniki; w ten sposób problem mieli z głowy aż do następnego portu. No i
dobrze, dumał z ironią Ethan. Gdyby gryzonie były w stanie się przystosować, to może
musiałby w imieniu swojej kompanii handlować łapkami na myszy. Tymczasem był przecież
umiarkowanie wziętym sprzedawcą towarów luksusowych Domu Kupieckiego Malaiki, a
więc na składzie miał raczej wysadzane klejnotami drobiazgi, perfumy i przyrządy
mechaniczne misternej roboty o wysokiej cenie. Ozdobione klejnotami łapki na myszy nie
sprzedawałyby się najlepiej.
Minął małe okienko obserwacyjne, zatrzymał się, żeby popatrzeć na planetę wirującą
ociężale pod nimi. Tu, na tyłach przedziału pasażerskiego, takich okienek było mniej, ale i
mniej było tu pasażerów. Przyszedł, bo zmęczony już był idiotyczną paplaniną, a nikomu z
tego tłumu nie uda się niczego sprzedać hurtem.
Większość Tran-ky-ky pogrążona była jeszcze w ciemnościach. Pewnie to zbieg
okoliczności, że obrócona była stroną nocną do orbitującego wokół niej w porze snu statku.
Ethan był chyba jedynym nie należącym do załogi człowiekiem, który wyszedł z kabiny.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin