Szostak Wit - Smoczogóry Tom 2 - Poszarpane Granie.rtf

(1265 KB) Pobierz

 

Wit Szostak

Poszarpane granie



2004


Eli mojej


Przed słowem

gdzie stary góral zaczyna malować piec

Poszarpane granie kaleczyły chmurom brzuchy.

Niebo rozdzierało się jak stara pościel. I dobrze mu tak! Nie trzeba było brać tyle wody, łykać jej po wierchach, po dolinach, po oparzeliskach. A Smoczogóry potrafią dziurawić obłokom wnętrzności, potrafią wody upuścić. I rację mają. Bo kto to widział, żeby rzeki po niebie pływały. Co tu dużo gadać, zanosiło się na deszcz. I to nie na byle jaki, ale na wiosenną, rzęsistą sikawkę. Taką z piorunami i hukiem, od którego myśli uciekają z głów!

Przed chałupą na Zarąbku siedział chłopiec, z uwagą spoglądając ku ośnieżonym Pazdurom. Patrzył, czy się już aby nie łyska między turniami. Przycupnął poniżej progu, na bukowym, chybotliwym polanie. A próg, wyślizgany i wydeptany tysiącami kroków, czekał na swego gazdę. Bo tylko gospodarz może na nim zasiadać, tylko on może wesprzeć zmęczone plecy o pociemniałe, świerkowe odrzwia. Chłopiec patrzył z zazdrością na próg stareńkiej chałupy. Wierzył, że w swoim czasie zdobędzie do niego pełne, smoczogórskie prawo. Prawo, które po latach przekaże swemu następcy, by ten mógł je przekazywać dalej. By trwała po wsze czasy tradycja ojców i dziadów, by trwało w Karbach góralskie gazdowanie.

Ale owego ranka gospodarz nie siedział na ganku. Jego wesołe pogwizdywanie dochodziło z wnętrza chałupy.

Powietrze było ciężkie, oddech stawał się krótki, a wola słabła z każdą chwilą. Słońce, spowite chmurną zasłoną, raz po raz mrugało do chłopca, jakby chciało powiedzieć, że nie da się tak łatwo wypędzić ze Smoczogór. Jednak te zapewnienia na niewiele się zdały, gdyż ganek pozostawał chłodny, a chłopiec zdążył już zmarznąć. Otulił się szczelniej dziadkową cuchą i dalej wypatrywał burzy. Niebo na wschodzie stało się granatowe i cień spełzał po zboczach Pazdurów na samą Rówień. Wreszcie nad graniami zaiskrzyło srebrzyście. Chłopiec, nie czekając na grzmot, rzucił się do izby.

Dziadku, burza idzie!

Ma przyjść, synuś, to przyjdzie.Stary góral siedział przy stole i nawet nie podniósł wzroku znad swej roboty.Daleko jej jeszcze do nas. A może całą wodę wyleje na Rówień i nas oszczędzi? Kto to może wiedzieć...Jego słowa zagłuszył długi, intensywny łomot.

W odpowiedzi gęśle jęknęły spod powały.

A ty, synuś, zamiast burzy wyglądać, zająłbyś się lepiej czymś pożytecznym. Bo widzisz, mnie tu glinki trzeba, znad Rudego. Pobiegłbyś do tej skarpy, co się zeszłego lata w wody Beretyczu osunęła. I tam, u jej szczytu, gdzie jaskółki swe gniazda lepią, zebrałbyś dla mnie takiej najczerwieńszej glinki, byle suchej. Dobrze, synuś?

A po co wam glinka? Znowu fajki będziecie robić?

Nie gadaj tyle, lecz biegaj szybko po glinkę. Bo inaczej się górskie wichry nad twym lenistwem nie ulitują, tylko wysieką cię deszczem, że aż zapiszczysz. A jak się prędko uwiniesz, to ci wszystko opowiem. Biegaj!

Ale dziadku...

Biegaj, synuś, biegaj!

I chłopiec, jak stał, wypadł przed chałupę. Od razu ruszył przez łąkę, na skróty, w stronę drogi, co ze Smreczyn ku Garbaczowi wiodła. Szybko wspinał się w górę, mijając wyczekujące burzy obejścia. Od dziecka włóczył się po okolicy i znał tu każdy kąt, każdą ścieżkę. Znał przejścia niedostępne starszym góralom, potrafił dotrzeć w dowolne wskazane miejsce na długo przed innymi. Doszedł do drogi i ruszył nią w stronę Garbacza. Jednak porzucił ją na skraju lasu i skręcił w lewo. Jarzębiny, pograniczne strażniczki wszelkiej smoczogórskiej smreczyny, z niepokojem szeleściły drobnymi liśćmi. Czuły, co nadciąga znad ponurych Pazdurów. Chłopiec nie miał czasu, by je uspokajać, i na przełaj, przez przetykaną jałowcami łąkę, zaczął zbiegać po stoku. Bez trudu odnalazł przesmyk w jeżynowej gęstwinie. A potem wąską ścieżką, zapewne wydeptaną w stromym zboczu przez zwierzęta, jął ostrożnie schodzić, strącając w dół drobne kamienie i grudki ziemi. W dole huczał Rudy Beretycz, ze złością obijając się na zakrętach o ostre ściany wąwozu.

Wreszcie chłopiec stanął na skraju urwiska. Z dołu dobiegał pełen niepokoju jazgot jaskółek. Ptaki krążyły poniżej, ostrzegając się nawzajem. Ze wschodu raz po raz grzmiało. Ostrożnie położył się na krawędzi i wychylając głowę, spojrzał w dół. Pod nim spadała na dno wąwozu czerwona skarpa. Trzymając się jedną ręką korzeni starego świerka, drugą zaczął nabierać wyschnięte grudki. Wreszcie, gdy miał ich w sakwie wystarczająco wiele, nie zwlekając, ruszył w stronę Zarąbka. Burza była tuż-tuż.

Kiedy zdyszany wpadł do izby, goniły go coraz bliższe grzmoty. Niebo było prawie czarne. Po chwili za oknami stanęła ściana deszczu, a rozszalałe krople zaczęły bić po dachu. Podmuchy wiatru raz po raz chłostały maleńkie okienka. Sędziwy orzech, ocieniający całe podwórze, pokornie giął się pod kolejnymi biczami.

Chłopiec zamknął drzwi do chałupy. W izbie pachniało żywicą, którą stary góral topił w tygielku.

I widzisz, synuś, pośpieszyłeś się, to cię nie zlało. Masz glinkę? Chłopiec zaczął wykładać grudki na kawałek płótna rozłożonego na stole.

No i pięknieucieszył się gospodarz.

Po co wam glinka, dziadku?

Widzisz, synuś, trzeba mi piec pomalować. Już czas na to, by piec przyjął nasze opowieści.

I będzie taki piękny jak ten w dole, w grażdzie stryja?

Taki sam. Albo nawet i ładniejszy.

Po co maluje się piece?

Bo widzisz, synuś, piec to jakby dusza całego domu, całej chałupy. Stawia się go, jak chałupa już gotowa. Podobnie jak w skrzypeczkach, gdzie też na sam koniec duszę skrzaty ustawiają. I nie cieśle piece robią, ale zduni, wędrujący podobnie jak skrzaty i równie mało gadatliwi. Od pieca ciepło na izbę idzie, tak samo, jak u człeka. Kiedy dusza w nim siedzi, to z nią i życie, i ciepło. A kiedy uleci, to życia nie ma i chłód wieczny nadchodzi. I podobnie jest z domem. Dlatego nie można ognia zagasić, bo się dom wyziębi. I mało wiele roków przeminie, jak opuszczony i wyziębiony gnić zacznie, podobnie jak trup w ziemi. Dlatego piec jest najważniejszy z całego domu, bo bez niego to by nie chałupa, lecz ledwie nędzna szopa była.

To piec ma swoje życie, jak dusza?

Ano ma, co ma nie mieć. Tylko to trochę inne życie, takie, jak by to rzec, nadane. Bo człowiek daje piecowi duszę. On codziennie roznieca ogień, tchnie w wygasły piec nowe życie. I to ludzka praca sprawia, że piec żyje ze swoją duszą, a przez to żyje i dom. Bo bez ludzi nie masz prawdziwego domu, choćbyś najlepsze płazy połączył i najszlachetniejszy gont położył. I to życie pieca bierze się z ludzkiego tchnienia, z ludzkiego pojednania. Z domem i z innymi ludźmi.

Pięknie, dziadku, mówicie. Ale po co piecowi malunki? Dusza mu nie starczy?

Jakbym powiedział, że dla ozdoby, tobym skłamał, synuś. Widzisz, jest w piecu dusza, tchnienie i życie. I jest też muzyka. Jak wieczorem siądziesz w cichości przy stole, a w palenisku ogień strzela, to już jest muzyka. I w rytm strzela i cicho swoją melodię śpiewa. Czasem zasyczy, czasem głośniej huknie. To prawdziwa muzyka jest, najdawniejsza. A cienie w żółtym świetle, co się zza drzwiczek dobywa, tańczą w jej rytm po ścianach. Nieraz to widziałeś, więc dłużej gadać nie muszę. Ale jest w tej muzyce nie tylko piękno, ale też i opowieść. Bo z piecowej muzyki wiele się możesz nauczyć i wiele wywiedzieć. Dlatego słuchaj jej pilnie, synuś, nie zaniedbuj tej muzyki, jak się w nowym domu pojawisz. Ogień powie ci, jaka jest pogoda, czy deszcz idzie, czy burza, czy wicher dym z powrotem do komina wtłacza. Szczapy od razu opowiedzą ci, czy lichutkie są, czy hrube. Ich syczenie zdradzi ci, czy gazda na zduna żałował, czy też rzetelny piec wystawił. I o ptakach się dowiesz, co gniazda na kominach wiją. A wiesz przecież, że bociany, na ten przykład, nigdy gniazda na dachu u złego człeka nie założą. A do tej całej muzyki dołączają się głosy z blachy. Inaczej woda wrze, a inaczej polewka. Wszystko to z muzyki piecowej płynie, trzeba jedynie dobrze się wsłuchać.

Stary góral przerwał i dokończył rozkruszanie grudek gliny. Następnie zmieszał garść czerwonego proszku ze strzelającą na piecu żywicą. Wreszcie wziął niewielki pędzelek i w kącie pieca, tuż za koszem z polanami, spróbował, czy się farbka kafli trzyma.

No, będzie dobrze, niech tylko odrobinkę przeschnie. Widzisz, synuś, skoro jest w piecu i dusza, i życie, i muzyka, i opowieści, to trzeba mu na sam koniec dopomóc. I ja teraz wymaluję nasze góralskie opowieści, na każdym kafelku po jednej. A jak piec je pozna, to będzie je w ciemnościach opowiadał. I tak kolejni gazdowie będą żyć w świecie tych naszych gawęd, będą je dla potomności pamiętać. Bo te opowieści krążyć będą w powietrzu, razem z ciepłem i zapachem żywicy. A jak się długo takim powietrzem oddycha, to się niczego nie zapomni. I tak opowieść na zawsze zrośnie się z twoją duszą, synuś, i będzie z nią aż do samej śmierci. Pamiętaj, pamięć to czasem wszystko, co nam zostaje.

A jakie opowieści wymalujesz, dziadku?

W Smreczynach, u twojego stryja, są na piecu opowieści o pradawnych czasach, kiedy jeszcze sztolnicy ze smokami się w wojnach swych próbowali. A mnie się zdaje, że warto byłoby opowiedzieć o dawnych dziejach naszego rodu. Bo to nie tylko piękna opowieść, ale i przestroga dla nas i dla tych, co po nas nadejdą. I ja te dzieje wymaluję, kafelek po kafelku.

Nigdy mi o tym nie opowiadaliście.

Tyle jest opowieści w Smoczogórach, że i tak wszystkiego ci nie przekażę, bo nie zdążę. Ale o swych korzeniach musisz wiedzieć, więc słuchaj.

Chłopiec poprawił się na ławie, położył ręce na stole i oparł o nie brodę. A stary góral zbierał się do opowieści. Wszystko wokoło ucichło. Nawet deszcz przestał padać i grzmoty zamilkły, jakby w oczekiwaniu na gawędę.

No, opowieść będzie długa, nie krótka. Ale nie powiem jej od początku, bo czasem trzeba zacząć od końca i powoli cofać się, by lepiej całość pokazać. Dlatego musisz, synuś, uważać, coby ci się wątek nie pogubił. Bo jest to opowieść pełna innych opowieści. A w nich też są opowieści i każda jedna jest równie ważna. Bez nich niewiele zrozumiesz z tego, co mam ci do powiedzenia. A bez tego nie zrozumiesz, skąd i po co jest nasz ród. Spamiętasz wszystko?

Chłopiec patrzył znad blatu na pogodną, starą twarz swego opiekuna. Skinął w milczeniu głową.

Na początku trzeba rzec, że czasy były pańskie. I każdy, nawet najbiedniejszy ze smoczogórskich górali, miał swego czarta. Ale ludziom wcale nie było do śmiechu. Bo czarty były nienapasióne, na góralskie dusze łase. Stało się tak, że czarty bez dusz na świat się rodziły. Nie bardzo to może sprawiedliwe, ale przecież kto by się domagał dla czartów jakiejś sprawiedliwości? No nikt. I niemające nic do roboty, bezduszne czarty hulały na skrzydłach wichrów pomiędzy turniami. A swoich dusz nie miały z takiego powodu, że kiedyś im je skrzaty wykradły. Było to wtedy, kiedy świat jeszcze do końca nie wiedział, jakie prawa będą nim rządzić. No, trochę po zbójecku skrzaty wtedy zrobiły, ale wszystko na nasz pożytek obrócić się miało. Trzeba jednak rzec, że one nie dla siebie te dusze zabrały, tylko dla gęśli, żeby prawdziwa muzyka mogła się z nich odezwać. Bez duszy nie ma muzyki. A skąd wziąć duszę? Takie bezpańskie przecież nie włóczą się po drogach. Ludzi szkoda, drzew też. I padło na czarty.

Z początku to czarty były bezradne. Niby mogły te duszyczki odzyskać, z gęśli je powyjmować. Ale w gęślach już dusze odpowiednio przycięte, dopasowane, kołatałyby się w czarcim wnętrzu bez żadnego pożytku. A poza tym, kto to widział, żeby czarty przy gęślikach grzebały? No nikt. I tu jest cała sprawa. Gdyż czarty sobie umyśliły, że dla sprawiedliwości będą wykradać dusze ludziom. No, niegłupio wymyśliły, lecz dla nas dobrze nie bardzo. Bo i co biedni ludzie czartom winni? I takie się zaczęły czasy, po prawdzie nie pańskie, ale zbójeckie.

Stary góral westchnął cicho i zapatrzył się w chmurne niebo za oknem. A ciężkie chmury powoli odpływały za góry, odsłaniając błękit i radosne, wiosenne słońce.

Ale te czarty, to też trzeba dla uczciwości powiedzieć, za bardzo pazerne nie były. I wystarczały im dusze już przez ludzi zużyte. Wpierw się przy człeku zaczajały, kusiły go i zwodziły. A kiedy taki człek sam siebie zatracił, swą duszę sponiewierał, to czarty już tylko jego śmierci cierpliwie wyglądały. I po śmierci łapały jego duszę i na swoje przerabiały. Ale, jako się rzekło, trzeba było wpierw taką duszę za życia urobić, żeby się czartowi po śmierci człeka nie wymknęła. No i dla tej przyczyny czarty mierziły ludzi żywych.

Musisz też wiedzieć, synuś, że wtedy czasy różniły się od naszych. Niewiele jeszcze było wiadomo, na ten przykład nikt nie wiedział, że dusze drzewne i ludzkie mają się jakoś po śmierci łączyć. Kto wie, może wtedy takie pojednanie w ogóle nie było przewidziane? Kto to wie, jak sobie kiedyś Jedyny ten świat wyobrażał... Dość powiedzieć, że po śmierci duszyczka tułała się zupełnie samiuteńka, a skrzaty nawet nie wiedziały, że jej mają jakoś pomagać. Tylko gęśli doglądały, to było ich zadanie. I pewnie dlatego łatwiej udawało się czartom takie bezpańskie duszyczki przywłaszczać.

Czy była w tym jakaś sprawiedliwość, trudno powiedzieć. Ale na pewno była w tym nasza szkoda i nasza krzywda. I należało wreszcie zrobić z tym porządek.

Stary góral zamilkł, wstał od stołu i sprawdził farbkę w tygielku.

I co, to już koniec?

Jakże może być koniec, synuś, jak to dopiero początek?

To co było dalej? Kto zrobił porządek z tymi czartami?

Mówiłem ci przecież, że to jest opowieść długa, a nie krótka. I nie starczy nam jednego wieczoru, by ją w całości opowiedzieć. Ja teraz, póki słońce jest, trochę sobie pomaluję. A wieczorem opowiem ci, co wymalowałem. Tak mi się widzi, że w trzy dni zdążę cały piec wymalować. I w trzy wieczory poznasz całą opowieść. A teraz nie przeszkadzaj, synuś, bo robotę mam. Jak wcześniej skończę, to wcześniej gadać zacznę.

To co mam, dziadku, do wieczora robić?

Jak to co? Skrzypeczki bierz i ćwicz tę wierchową nutę, co ci ją wczoraj zagrałem. Bo na razie twoje granie z żadnej strony wierchowej nie przypomina. A powinno.

Ale dziadku...

Śmigaj ze skrzypeczkami do drugiej izby! Bez gadania.

I stary góral, pogwizdując pogodnie, zaczął wymalowywać na piecu opowieść o dawnych dziejach swego rodu. A kiedy nadszedł wieczór, siedli z chłopcem przy stole i rozpoczęły się przedziwne opowieści o piecowej historii. I rację miał stary góral, że trzy dni wystarczą, by dokończyć całą robotę. I rację miał, że trzy wieczory starczą na całą opowieść, pełną wielu innych opowieści. I tak, po raz kolejny, chałupa na Zarąbku wypełniła się zapachem tytoniu. I nie tylko piec, ale świerkowe przeciosy, sosrąb i belki powały oraz wszystkie sprzęty domowe mogły zasłuchać się w gawędzie starego górala.

Chcecie wiedzieć, jak było naprawdę z tymi czartami?

No to posłuchajcie.


Rozdział pierwszy

w którym poznajemy Koredę,
a Koreda poznaje swego czarta

Jesienne wichry wyły po okolicy, ale Koredy to nie przerażało.

Nadciągał szary wieczór, pełen złowróżbnych świstów. W taką porę jest się czego bać! Od Czartaka czarty na skrzydłach wichrów latają po całych Smoczogórach i tylko patrzą, kogo by dopaść i domęczyć. Po nocy słychać ich złowrogie śmiechy, kiedy wybierają sobie ofiarę. I czasem po wiele godzin krążą wokół wioski, wokół chałupy, zanim zaatakują. Złośliwe bestie, wszyscy to wiedzą.

Każdy podmuch w kominie, każde zawodzenie wichru, wszystko mogło zwiastować najgorsze. Złe hulało po okolicy i jedynie głupi wystawiali się na jego działanie. Od kilku dni czarty dopadały niewinnych ludzi i strach szedł od chałupy do chałupy. Ludzie nie wyściubiali nosa z izby. Zagaszali ogień w palenisku i zastawiali drzwiczki pieców cebrzykami z wodą. Wiadomo, czarty najchętniej wpadają przez komin, gdy człek się najmniej spodziewa. Kiedy okna i drzwi zawarte, można przez komin przeleźć i biednego górala w samej izbie dopaść. Dlatego pilnowano się w te pochmurne noce na wszystkie znane sposoby.

Nie można powiedzieć, ludzie z Jasionki nie byli lękliwi. W każdym razie nie bardziej niż inni górale. Ale mieszkali na tyle blisko Czartaka, by wiedzieć, że złego nie ma co kusić. Bo złe samo potrafi kusić niezgorzej i nie trzeba mu w tym pomagać. Los góralom z Jasionki takie miejsce wyznaczył, to musieli nauczyć się żyć w cieniu groźnej góry. I żyli w nim na tyle długo, by wiedzieć, jak się należy zachować. W bezchmurne noce można było zobaczyć wokół szczytu Czartaka wirujące w dzikim tańcu czarty. I aż do Jasionki niósł się ich złowróżbny chichot, kiedy oplatając kręgiem nagą turnię, najwyższą ze Starych Sztolni, rozpędzały się w szaleńczym wirowaniu. I widać było, jak krążyły pomiędzy nimi małe chochliki, co roznoszą choroby i wszelkie drobne utrapienia. Góralom z innych stron niełatwo przychodziło uwierzyć w te opowieści, ale mieszkańcy Jasionki dobrze wiedzieli, o czym mówią. To ich najczęściej dopadały czarty, to do ich chałup najchętniej się zapuszczały. I jedyną nadzieją było to, że może do przysiółka trafiają najbardziej leniwe, a więc i najmniej groźne. Bo te najgorsze, pracowite czarty pewnie długo krążyły po całej Równi, by w jej okolicach wypatrzyć ofiarę. Ale leniwe czy nie, do Jasionki zaglądały najczęściej.

Jesienne wichry wyły po okolicy, ale Koredy to nie przerażało. Patrzył, jak stara Biłka siedzi w kącie i szepce słowa pieśni, których ponoć czarty miały się lękać. Przyglądał się Koreda Dudzie, który długimi krokami przemierzał izbę, tam i z powrotem, tam i z powrotem, chroniąc się w chmurze tytoniowego dymu. Nie był to dobry czas. Czarty od paru dni uwzięły się na smoczogórskich górali, jakby kto rozwiązał pełen ich worek. Każdego wieczoru dopadały kilkoro ludzi i nie było w okolicy domu, gdzie by nie dotarły. Mimo wszelkich zabezpieczeń, pieśni i babskiego szeptania. Wszyscy przeczuwali, że dziwne czasy nadciągają, bo najstarsi nie pamiętali takiej czartowej zarazy.

Z wszystkich stron dochodziły niepokojące wieści. W Koszarkach, maleńkim przysiółku położonym jeszcze bliżej Czartaka, prawie pod samymi Jaszczurami, mało który góral nie dźwigał na ramieniu małego, włochatego kusiciela. W Moczarkach, rozpościerających się poniżej Jasionki, ludzie nawet we dnie nie wychodzili z chałup. A właśnie nad Moczarkami wznosiła się Kopa, na której przysiadł przysiółek Koredy. Jak się zwała, tak i wyglądała: niewielka kopiasta górka, a na niej tłoczyło się dwadzieścia parę chałup. I wydawało się, że tego dnia tłoczą się jeszcze bardziej, jakby właziły na siebie i skupiały się niczym stado owiec. Bo nic, poza kilkoma lipami, orzechami i jednym samotnym, starym jesionem, nie chroniło biednej Jasionki. Stała bezbronna, wydana na pastwę wichrów. A czarty przychodziły z wichrami.

Jesienne wichry wyły po okolicy, ale Koredy to nie przerażało. I nie dlatego, żeby był wyjątkowo odważny. Lecz Koreda od dawna miał już swojego czarta i wiedział, że ten nie popuści, że nie odda górala swoim pobratymcom. Ten czart Koredy pojawił się w najmniej spodziewanej chwili, kiedy powietrze stało nieruchomo, wichry spały pomiędzy turniami, a upał rozlewał się po halach.

Było to trzy lata wcześniej, gdy Koreda miał dwadzieścia lat. Wtedy po raz ostatni juhasował pod watahem Talbą z Moczarek. Był gorący sierpień i zbliżało się południe. Koreda położył się na trawie koło kępy jałowców i żując ostre źdźbło, wpatrywał się w niebo. Koniki polne grały ogłuszająco, łąka aż brzęczała od śpiewu pracowitych pszczół i trzmieli. Nieco niżej pasły się spokojne krowy, zostawione młodemu góralowi pod opieką. Zbyrcoki monotonnie wybijały nieśpieszny rytm dnia. Chwile kapały wolno i Koreda poddawał się ich sennym krokom. Czas powoli mijał, nieznaczne cienie jałowców skróciły się jeszcze bardziej, ale juhas tego nie zauważył. Pojedyncze chmurki przepychały się po wielkim, otwartym nieboskłonie. Koniki polne grały, trzmiele burczały, a wszystko w rytm krowich zbyrcoków. Z oddali dochodziło leniwe pobekiwanie, bo na sąsiedniej hali watah Talba przeganiał owce. Koreda myślał o chłodzie, jaki nadejdzie z wieczorem, o długich gawędach w kolibie, ale niewiele mu to pomagało. Koniki polne grały, pracowite pszczoły mozolnie uwijały się między pstrokatymi kwiatami, a krowie dzwonki znaczyły wolny rytm dnia...

I przydarzyło się młodemu juhasowi, że usnął. W pełnym słońcu, z kolejnym źdźbłem między zębami. Rytm go ukołysał, południe uśpiło, brzęczenie utuliło. Ile Koreda spał, tego nikt nie wiedział, on sam też. I nie pamiętał nawet, co mu przyniósł sen, lecz na pewno były to męczące, parne sny, które każą biednemu człowiekowi ciągle uciekać i gonić, tak że budzi się bardziej zmęczony niż przed zaśnięciem.

A obudził się nagle, jakby przyduszony upałem. Leniwie otwarł oczy i zobaczył, że na piersi siedzi mu kudłate stworzenie. Siedzi w kucki, uważnie przyglądając się twarzy juhasa.

No, witam, nareszcie się obudziłeś!odezwało się do Koredy.

Tajemniczy stwór miał rozmiar świstaka, lecz przypominał kudłatego człowieczka. Miał duży, zagięty nos, kozią brodę i niewielkie rogi, jak młode koźlę. Od much opędzał się długim, zakończonym kitką ogonem.

Koreda poderwał się, strącając dziwaka z koszuli. Ten jednak nie spłoszył się, tylko zagadał ponownie:

Od dawna miałem cię odwiedzić, ale dopiero teraz nadarzyła się okazja. Akurat w taki skwar...

Koreda przetarł oczy, bo sądził, że dalej śni. Bywało, że od upału jawiły się przed człowiekiem różne zwidy. Juhas sięgnął po bukłak i wypił spory łyk wody. Była ciepła, lecz poczuł jej źródlany smak w zaschniętych ustach. Resztę wylał na dłoń, po czym przemył twarz i podrażniony ostrymi trawami kark. Mimo to kudłaty stwór nie znikał.

Niewiele ci to pomoże, bo ja tak łatwo nie odejdę.

Kim... Kim jesteś?głos Koredy przypominał heblowanie deski.

Nie domyślasz się? Miałem cię za mądrzejszego. Jestem twoim czartem, baranie. Południkiem, czartem nudy, uprzykrzenia, gnuśności...

Kim?

Różnie nas nazywają: snujami, leniami... Wy, górale, rozmaicie nam wymyślacie.

I kogo szukasz?Młody juhas nie tracił nadziei.

Już nikogo. Od kilku chwil jestem twoim czartem. I zapewniam, łatwo się mnie nie pozbędziesz.

Koreda głupi nie był i słyszał wiele o czartach. Kto nie słyszał? Jednak do końca łudził się, że to tylko sen. Lecz to nie był sen. Mało tego, czart już powoli zdobywał nad nim władzę. Koreda miał przemożną chęć zwinięcia się w kłębek i ponownego zapadnięcia w sen. Jakoś wszystkie siły go odeszły i poczuł słabość w nogach. Usiadł na trawie, podciągnął kolana pod brodę i oparł głowę na łokciach. Nic mu się nie chciało.

Czym ci zawiniłem, że mnie nachodzisz?

Niczym, ale moja w tym głowa, żebyś łatwo z nudy nie wyszedł. I dopiero wtedy zawinisz. Oj, zawinisz... Przysnąłeś przy pracy, upał wokoło, to się pojawiłem...

Ale ja muszę, właśnie mam robotę!Koreda protestował bezsilnie.

Co musisz? Nic nie musisz... Umrzeć musisz, lecz na to masz jeszcze czas. Spójrz na krowy. Spokojnie się pasą, nigdzie uciekać nie chcą. Im też się nic nie chce. W szkodę nie wejdą, bo tu pól nie ma. W przepaść nie pospadają, bo tu nie ma przepaści. Nie ma się czym martwić. A ty odpocznij sobie, prześpij się, to ci dobrze zrobi.

Koreda w duchu zgadzał się z czartem. Nic nie ma do roboty, nic ważnego. Przecież od wieków krowy się pasą i nic się im nie dzieje. We krwi to mają, poradzą sobie. Juhas spojrzał na stado czerwonego bydła. Może czart ma rację? Na pewno nic się nie stanie. Koreda ziewnął.

A długo będziesz ze mną, czarcie?

Do końca, mój drogi, do końca... Ja ci pomoc niosę. Męczą się ludzie, a mogliby odpocząć. Pokażę ci, jak żyć, pokażę ci, jak szczęścia szukać. Znam się na tym.

Tak?... To pięknie...juhas wyziewywał kolejne słowamądrze gadasz... To prześpijmy się...

Nie, ty odpocznij, boś zmęczony, a ja będę miał baczenie na bydełko...

Wyśmienicie...Koreda coraz bardziej lubił wyrozumiałego towarzysza.A jak już zostaniesz na dłużej... to powiedz... jak cię mam zwać...?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin