Kraszewski Jozef Ignacy - Dziecie Starego Miasta.rtf

(379 KB) Pobierz

Józef Ignacy Kraszewski

 

 

 

Dziecię Starego Miasta

 

Obrazek narysowany z natury

Bogdan Bolesławita


All is true*[1]

 

Kto nie bywał na Starym Mieście w Warszawie, ten nie zna najpiękniejszej części naszej stolicy.

Wolno lubić, komu z tym lepiej, miasta zbudowane wedle urzędowego planu, wyciągnięte pod sznur, wyglądające jakby jednego dnia spod ziemi wyrosły, wyprostowane ulice, na kwadraty regularne podzielone domostwa, podobierane do jednej fizjognomii aby nie miały żadnej, i ten chłodny styl naszego praktycznego wieku, który nie umie być ani pięknym, ani brzydkim, a nade wszystko nie śmie być oryginalnym; ale niechże też nie będzie wzbroniono kochać stare cegły i omszone budowy, na których pomarszczonym obliczu jeszcze się dziś czyta myśl jakaś poczciwa, wesoła lub pobożna.

Te kamienice stare mają twarze mówiące, gdy nasze nowe podobne są do elegantów salonowych, jeden w drugiego gdyby zza szyby od fryzjera pobranych.

Pełno w nich sklepionych izdebek, ciemnych wschodów, tajemniczych zakątków i wspanialszych komnat, i korytarzyków, i wgłębień — ale z tego labiryntu przegląda jeszcze historia przeszłości, obyczaj, życie czasów niespokojnych walkami, potrzebujących zakomórków dla ukrycia, a nie ma tam nic, co by się wytłumaczyć nie dało.

Gdy dziś — nie mówmy o dzisiejszych dniach i budowach.

W starej kamieniczce, którą kilka pokoleń kleiło, nieforemnej często a pełnej fantazji, nie brak przecie i ozdób, i pragnienia, aby to wyglądało przystojnie, a coś mówiło do ludzi.

Na kamienicy, którą dziś w kilka miesięcy podejmuje się wystroić od fundamentów budowniczy, jeżeli co stanie dla ozdoby, to chyba goły Apollo, z którym rzeźbiarz nie wiedział, co począć; kupiony tanio, ni przypiął, ni przyłatał uczepiony na górze, choć właściciel gmachu ani z Apollinem, ani z muzami żadnych nigdy nie miał stosunków; albo jakaś alegoryczna figura, niezrozumiała dla tego, co ją wydłutował, i temu, co ją kupił na facjatę*[2], i dla tych, co się jej obojętnie przypatrywać będą.

Na Starym Mieście co innego. Nie ma prawie przyczółka*[3], na którym by się coś nie świeciło — albo pobożności właściciela, albo stanu jego oznaka, lub choćby fantazja swobodna i nie bezmyślna.

I ten okręt na rogu, i ten bocian na szczycie, i ten lew nade drzwiami nie darmo: pradziad jegomościn żeglował do Gdańska, a bocian to opiekun domowej strzechy, a lew to siły znamię; robiono je naumyślnie i nie kupowano na tandecie.

Ale najczęściej spotkasz wizerunek świętego patrona lub Matki Boskiej z lampą przed obrazem.

To dla serca i głowy; dla oczów też nie zbywa na przysmakach. Jużci i ten spiczasty, schodkowany szczyt przyozdobiony niczego jak na owe czasy; jest w jego rysunku jakaś siła samoistna, która szukała piękna, nie wiedząc, kędy je znaleźć; gdy dziś, wszystkie formułki piękności mając pod ręką budowniczy, nic z nich ulepić nie umie. Czemu? Bo mu w duszy czczo, a myśli, jaki by procent wziął od budowy, nie żeby w niej wyraził, co umie i czuje.

Dalej spojrzyjcie na drobne przydatki w takim starym domostwie: owe ślusarską robotą drzwi wyfloresowane w desenie udatne, owe zamki kunsztowne, owe rzeźby naprawdę rzezane, nie, jak teraz, oklepaną wyciskane foremką. Nie sąż to żywe pamiątki zamiłowania piękna i poczucia sztuki, o której dziś tyle rozprawiamy, że nam na robotę wątku nie stało?

Wokół rynku Starego Miasta stoją jeszcze kamienice staruszki, pamiętające dawne dzieje, a w nich tuli się ludność, która starym wierna jest cnotom.

Mimo ruchliwości mieszkańców Warszawy, chętnie się z manatkami przesiedlających co kwartał (a nuż tam gdzie będzie lepiej ?), Stare Miasto ma swoją ludność, która się z niego nie rusza i żyć by gdzie indziej nie potrafiła.

Szczególniej niewiasty tutejsze już na Krakowskim Przedmieściu czują się na obczyźnie. Jak górale do swych śnieżnych szczytów, tak staromiejscy ludzie przywięzują się do tych sczerniałych kamieniczek; i gdy z nich na świat wynijdą, czuć zaraz, że tam wyrośli. Życie ich, obyczaj, mowa, wszystko namaszczone starą wonią przeszłości.

Sławna owa przekupka Starego Miasta łaje straszliwie, ale zobacz ją, gdy strapione dziecię pociesza! Łzy też jej leją się po twarzy strumieniem i gotowa niezdarnemu łobuzowi wymierzyć policzek upomnienia, nie szczędzący zębów, ale pewnie po cichu odda ostatni grosz dla miłości Bożej.

Zdaje się, że te mury, do których tyle przylgnęło pamiątek, co wykołysały tyle pokoleń pracowitych, i nad kolebką dzisiejszego wyszeptały tajemniczą modlitwę, która je utrzymała na drodze miłości i prawdy.

Za kościołem Św. Jana, który ma tak cudzoziemską fizjognomią, że się do niego zajść nie czuje ochoty, skręciwszy na prawo, a uszedłszy kroków niewiele, stoi ściśnięta dwoma potężniejszymi sąsiadkami kamieniczka o trzech oknach, o trzech piętrach i poddaszu. Wysunęła się w górę jak owe sosny w lesie, gdy za gęsto rosną, smukła, dosyć jednak kształtna, znać zaraz z pozoru, że dawne lata pamięta. Nie jest ona przecież tak małą, jak się od ulicy zdaje; długie podwórza, w głąb idące i przeciągnione budowy dosyć ją czynią obszerną. Nie było miejsca na szeroką od przodu bramę, furta tylko dostatnia, okutymi drzwiami zamykana, prowadzi na korytarz i wschody dosyć ciemne, nie bardzo wygodne, ale mocno i bezpiecznie pobudowane.

Tymi właśnie wschodkami, po ciemku, ale z widoczną znajomością miejscowości, spieszył późnym już wieczorem dnia 11 czerwca 1860*[4] roku młody, zdyszany chłopak… a biegł, jakby się obawiał, aby go kto nie gonił.

Minąwszy wszystkie trzy piętra, dobrał się do mniej jeszcze niż w początku wygodnych, wąskich, drabinkowatych stopni i stanął wreszcie u małych drzwiczek poddasza, których klamki począł szukać widocznie drżącą od znużenia czy uczucia ręką.

Kiedy indziej byłby ją zapewne znalazł łatwo, teraz, zmieszany, szukałby może długo, gdyby wewnątrz ktoś nie otworzył i głos, wychodzący ze środka, zapytał żywo:

— No, a któż to tam? A, to ty! Jezu Chryste! — poczęła kobieta ze świecą stojąca we drzwiach, dosyć otyła, w jednej ręce trzymając światło, w drugiej długi różaniec. — Któż by się domyślił, że ty klamki nie znajdziesz?… Co to ci jest?… A, wieszże, która godzina?… Nie darmo tak się spóźniłeś… Franiu, moje dziecko, stało ci się co?

Tak przerywanymi witała go słowy, od stóp do głowy niespokojnymi mierząc oczyma, szukając śladu, po którym by domyśleć się mogła co prędzej przygody, która opóźnienia tego była przyczyną.

Ale na twarzy młodego chłopaka i rozgorzałym jego licu widać było tylko znużenie, pośpiech i niezwykłe jakieś uczucie, w oczach zaiskrzonych błyszczące.

— Cicho, matuleńku! cicho! Zlitujcie się, nie gniewajcie się na mnie, wytłumaczę się zaraz, ale, na miłość bożą, zamknijmy drzwi, bo nie jestem pewien, czy mnie nie gonią.

— A, cóż to znów nowego! Franiu, życie moje! — z osłupieniem przerwała kobieta. — Cóżeś ty… ty mógł uczynić, aby cię kto gonił i łapał?… A, mów! Nieszczęście chyba jakieś!

Młody chłopak upadł przy drzwiach na stołek, głowę w tył przechylił, rękę do piersi przyłożył, jakby bicie serca chciał zatamować… i nierychło potrafił się odezwać.

— Nic! nic, matuniu, nie ma nieszczęścia… ale cicho! Rozpowiem wszystko i ręczę, że się gniewać nie będziecie… Co się stało, to się dobrze stało… po bożemu… po polsku!

To mówiąc uśmiechnął się, podnosząc oczy.

Obraz tych dwojga ludzi, w chwili gdy się rozmowa poczynała, godzien był bacznego wejrzenia: ta staruszka wylękniona, pochylona nad synem, i młodzieniec, któremu oddech żywy słowa tamował, składali w oświeceniu wieczornym pełną tajemniczości grupę.

Sprzeczność dwóch postaci dziwniejszymi czyniło ich poufałe zbliżenie. Niewiasta widocznie pochodziła z ludu, była dziecięciem ulicy, ogorzałym w pracy ciężkiej; na twarzy jej wiek, strapienia, nie hamowane uczucia wyryły ślady przedwczesne starości; gdy syn jej dziwnie wyszlachetnione miał oblicze, wypieszczoną powierzchowność, arystokratyczne rysy, wyraz poczciwy i zadumany, czoło jakby myślami wzdęte, a postać Antinousa*[5], ożywionego rozpłomienioną jakąś ideą. Zgadnąć było łatwo, że ofiarą przedwczesnych zmarszczków kwitły rumieńcem te policzki, że ten wzrost i ta piękność, i ta myśl, rozpowita w jego głowie, wykołysane zostały oddechem piersi macierzyńskiej, że to poczciwe, proste kobiecisko oddało swe życie, aby dziecko uczynić królewiczem.

I był nim ten piękny jej Franek, nad którym zwieszona niespokojnie, śledziła każde jego poruszenie.

Stara Jędrzejowa wlepiła weń te oczy matki, które na wskroś przenikają do głębi i dobywają z niej ukrytych na dnie tajemnic, z lekka położyła pomarszczoną i zapracowaną swą dłoń na potem oblanym czole i westchnęła po cichu:

— Franku, serce moje, nie kłam nic przez troskliwość o mnie — co się stało, nie odstanie, niech ja wiem, dla mnie tyś nie powinien mieć tajemnic. Znasz mnie, żem mężna, że zniosę wszystko, alem też godna wiedzieć wszystko.

— Moja matuniu — pieszczotliwie i łagodnie uśmiechając się, rzekł chłopak — nie mam przyczyny najmniejszej kłamać, nic złego nie zrobiłem, bądźcie spokojni… ale mi dech zabija i mówić nie mogę… aż mi wstyd takiej pieszczoty… zaraz… wszystko a wszystko opowiem.

Pierwsza izba, w której się ta scena odbywała, była obszerną dosyć, dwoje jej okien, jak zwykle na strychu, umieszczonych w wystawkach*[6], we dnie dobrze ją oświecać musiały. Choć niska, schludną była, wybieloną, przybraną nawet, ale tym starym obyczajem, który dawną wiarę i pracę robotników Chrystusowych odznacza. W izbie mieściło się gospodarstwo całe i nabożeństwo, i pracownia, i bawialnia. Kaplice naprzód były po ścianach, przy oknach, u białego łoża matrony, nad drzwiami, na suficie nawet. Tak z dawna u nas religią przesiąkało życie, religia mieszała się do wszystkiego, a te symbola, godła, napisy, wizerunki miały na celu nieustannie przypominać człowiekowi, że wiara nie jest czczym słowem i ceremonią, że bez jej praw ani usnąć, ani obudzić się, ani ruszyć nie można. Każde grzeszne przestąpienie przykazań i przykładów karcił zaraz krzyż Zbawiciela, wizerunek Matki Bożej, święty znak lub słowo wyryte nad głowami. Każda izba nasza była kościołem… każdy się poczuwał do kapłaństwa… każdy miał swój ołtarz, do którego się modlił. I u starej Jędrzejowej na ścianie jednej był Chrystus ukrzyżowany, rzeźbiony, w firankach, w kwiatach, w palmach, a pod nim Częstochowska, także przybrana… i lampa się tam oliwna często od ust oszczędzonym groszem żywiona, paliła dniem i nocą. Oprócz tego u łoża, w oknach było świętych obrazków co niemiara.

Nie były to dzieła sztuki, ale owe naiwne symboliczne znaki, do których uczucie patrzącego dolewało wyrazu…

Dziwiło wszakże wśród tych lada jako pokolorowanych prostych wizerunków wiszące z boku malowidło spore, jakby z innego przybyłe świata.

Było to popiersie Matki Bolesnej, grubo, silnie, śmiało podmalowane, nie skończone, ale pełne niezmiernego wyrazu cierpienia, nadludzką przemaganego siłą. Ta walka straszliwego losu z potęgą chrześcijańskiego poddania się nadzwyczaj szczęśliwie wyraziła się na twarzy pięknej, znękanej i natchnionej.

Co robił ten obraz nieoprawny wśród czerwono pokolorowanych świętych, zaraz się dowiemy.

Oprócz świętości izba mieściła w sobie, bez żadnej chętki ukrywania się z ubóstwem, całe gospodarstwo domowe: konewki z wodą, porządnie ustawione miski i talerze, garnki, rynki, drobny przyrząd kuchni niewytwornej…

Dalej, naprzeciw łóżka, stał stoliczek przed oknem, pokryty serwetą kolorową, a na nim kobieca robota, gruba książka, okulary i trochę bielizny.

W prawo od tej izby niewielkie drzwi prowadziły do drugiej.

— Kiedy chcesz — odezwała się Jędrzejowa po chwili — to pójdź lepiej do siebie, połóż się, ja już poczekam, dopóki nie spoczniesz.

— E, nie potrzeba! — odparł chłopak. — Ale suknie przemienię, bo mnie deszcz zmoczył.

— A, prawda! Anim pomyślała, że bez płaszcza byłeś nawet, chodźże prędzej, weź się w co przebierz…

Franek wstał, widać, że nogi, zmęczone, po chwilowym spoczynku mu drżały, ale zebrał się na siłę, a staruszka, przodem prowadząc go ze świecą, otworzyła drzwi drugiego pokoiku.

Był on do pierwszego podobny, ale cienkie podwoje przedzielały od siebie dwa światy różne… Od razu poznać było można w nim pracownią młodego artysty, ubogą, ale opiętą, jakby bluszczem, zielonymi nadziejami.

Wszystko się tu śmiało do życia, nawet trocha nieładu świadczyło o gorączkowej pracy… a resztki wywołanego nim nieporządku ostrożnie przysłoniła, widać, ręka matki… Przed oknem na skromnej sztaludze stał rozpoczęty szkic obrazu; w kątku twarde, mnisze łóżeczko, na którym się tak śpi dobrze w tych latach — ściany zalegały gipsowe odlewy, studia z natury, podmalowane płótna. W kącie był stolik z książkami… trochę sukien w cieniu wisiało na kołkach.

Franek otrząsł się, wszedłszy tu, z wrażeń, które go przygniotły, pochwycił suknią jakąś i co prędzej powrócił za matką do pierwszej izby, gdzie już zastali służącą, nadbiegła z podwórza.

— Przystawże dla panicza jedzenie do ognia, moja Kachno — odezwała się Jędrzejowa — a duchem… bo nic nie jadł…

— Wnet ognia rozłożę, tylko patrzeć, jak będzie gotowe..

— Ano, lepiej ci będzie u siebie — szepnęła matka, oczyma wskazując na służącą — chodźmy tam siąść.

— Jak wola twoja…

Powrócili do izdebki, chłopak siad! na kuferku, matce podał krzesło, otarł uznojone czoło i po chwili cicho rozpoczął:

— Wczoraj, zdaje mi się, mówiłem matuni o śmierci poczciwej pani, jenerałowej Sowińskiej*[7], żony tego wodza, co to broniąc Woli, żołnierz stary, o kuli, zamordowany został przy ołtarzu…

— O Jezu mój litościwy — ręce łamiąc, odezwała się matka — wiem ci ja, wiem, pamiętam, słyszałam… Moskale nie poszanują nic, ani ołtarza Jezusowego, choć się niby chrześcijanami zowią, ani siwych włosów starca o kuli… Tegoż to dnia, moje dziecko, i ojciec twój dostał postrzał w nogę, co od niego kulał do śmierci, i musieliśmy jeszcze ukrywać go z tą raną, boby go byli Moskale zapędzili, nie wiem gdzie…

— Zmarło się tedy i tej zacnej jenerałowej, o której już byli ludzie i świat zapomnieli, bo żyła świątobliwie, w kątku, cala wylana na dobre uczynki, a tak ją i Moskale nie prześladowali od czasów Paszkiewicza, który ją był do klasztoru posadził… Ale ledwie zmarła, wieść gruchnęła po Warszawie; wczoraj już wiedzieliśmy, że ją dziś chować mają i że, kto poczciwy, powinien pójść za pogrzebem.

— A czemuś to mnie nie powiedział ?

— O! Czekajcież, matuniu, nie byłbym ci tego taił… gdyby nie była luterka.

— Co to ty pleciesz! Jenerałowa Sowińska luterka! Czy ci się śni…

— Cóż, kiedy naprawdę tak… matuniu… I ot, nie bylibyście chcieli iść na cmentarz pewnie, a gdybyście i poszli, mielibyście niepokój na sumieniu.

Staruszka pokiwała głową.

— Generałowa Sowińska luterka! A byłoż ludu na pogrzebie?

— Całe miasto!

— No, poszli oni dla jej cnoty, nie dla wiary…— szepnęła kobieta.

Chłopak, gdy te słowa usłyszał, podbiegł i pocałował ją w ręce.

— Matuniu, złote słowa twoje! Cóż człowiek winien, jeśli się w innej wierze urodził, a Pan Bóg go nie oświecił? A jeśli z tą wiarą żyje poczciwie i…

— No no! Tylko ty po swojemu nie rozumuj — przerwała matka. — Żeście na luterski pogrzeb poszli, może tam tak dalece złego nic nie ma… ale co do wiary naszej świętej katolickiej, ani słowa! Ani słowa!

— Dziś rano dali nam znać ci, co się tam tym zajmowali, aby na czas być na Królewskiej ulicy do niesienia ciała, bośmy się zmieniać mieli aż do cmentarza luterskiego za wolskie rogatki. Kiedym ja wraz prawie z karawanem przyszedł na miejsce, było już jak nabite… Tysiące… ćma! A cicho, jakby mak siał. Choć nieboszczka nie lubiła wystawy w niczym, ale umyślnie tak urządzono, aby pogrzeb był okazały: karawan sześciokonny, ludzie z pochodniami, parada wielka. Mnie się dostało być blisko, bo miałem nieść trumnę przez ulicę Elektoralną. Jak tylko wyniesiono ją z domu, nie daliśmy włożyć na wóz, ale chwycili na barki i pochód się ruszył powoli, w milczeniu. Widok był arcywspaniały; ludu, panów, powozów tłok niezmierny, jakem jeszcze na żadnym nie widział pogrzebie, jak żyję… wszystko urządzone i kolej do trumny wyznaczona.

— A to i ty niosłeś ?

— Przez całą Elektoralną. Szliśmy naprzód Żabią, potem na zawrocie mnie z drugimi dostało się dźwigać ten drogi ciężar: na Chłodnej wzięli inni i tak przez wolskie rogatki aż do ich cmentarza.

— No, a cóż te czerwone kołnierze*[8] na to?

— Patrzali z boku, ino spisywali sobie twarze w pamięci. Próbowali zrazu szeptać: „Po co katolikom iść za luterskim pogrzebem?”… ale się im śmiano w oczy. Już na cmentarz doszedłszy, ledwie z daleka mogłem stanąć, tak pchano i naciskano zewsząd, taki był tłok niezmierny ludzi. Ledwie trumna stanęła na ziemi, a tu jak pochwycą z niej sukno, jak nie zaczną zdzierać na pamiątkę… szarpać, jeden drugiemu wychwytywać, dzielić się, gdyby relikwią. Nawet ogon od sukni szarej jedwabnej, który z trumny wystawał, rozerwano w kawałki drobne.

— A cóżeś to ty nic nie przyniósł? — spytała matka.

— Jakżeż!… — rzekł Franek, dobywając z kieszeni szmat sukna. — Przecież mi dali ci, co bliżej stali… Trumna tak była obnażona, że komuś na myśl przyszło rzucić na nią gałąź zieloną. Nuż tedy łamać z drzew i okryli ją całą liśćmi, kwiatami, gałęźmi. Pastor stał nad grobem, zabierając się do mowy; ale blady był i cichutko mówić zaczął.

— A to i u nich są kazania? — spytała matka.

— Tak jak i u nas, i po polsku!

— Dziwna rzecz! Gdyby ich też Bóg nawrócić raczył! Bo jak po polsku się modlić, a nie po katolicku? Już to się w mojej biednej głowie nie pomieści.

Uśmiechnął się Franek i mówił dalej:

— Pastor bał się powiedzieć, że nieboszczyk był generałem, bo go nim rewolucja zrobiła*[9], a za dawniejszych czasów miał tylko pułkownikostwo. Tylko co wyszepnął: „Wdowa po pułkowniku”, a tu ze wszystkich stron jak nie grzmotną: „Po generale polskim, co zginął pod Wolą!”

— No, a Moskale?

— Ich tam koło grobu nie było, chyba może co przebranych szpiegów. Mowy, przyznaję się, nie słyszałem, ale mówią, że była piękna; tylko że się pastor oglądał, bo na niego oczy i uszy mieli wytrzeszczone. Dopieroż gdy ze łzami, żałośnie spuścili trumnę do grobu, posypała się ziemia, bo każdy chciał i tą garścią piasku uczcić zacną niewiastę. Tłum zaczynał się rozchodzić, ale mnie koledzy wstrzymali, bo był jeszcze inny projekt, o którym wiedziałem od rana. Choć deszcz kropił, postanowiono pójść na Wolą, na to miejsce, gdzie zginął Sowiński, i jego pamięci oddać poszanowanie. Szło o to, czy tam już policja moskiewska nie wyprzedziła nas z jaką zasadzką.

— Widzisz! Widzisz! — przerwała matka boleśnie. — Na co się to ty narażasz!

— Matuniu, a co byście powiedzieli, gdyby syn wasz pozostał jako tchórz od wszystkich i nie miał serca tam, gdzie tysiącu ludzi serca nie brakło? Nieraz sama mówicie, że gdyby Polacy tak pokornie nie padali na twarz przed moskiewską siłą, nigdy by ona nie urągała się naszym boleściom i nie srożyła tak nad nami.

Stara Jędrzejowa zamilkła, spuściła głowę, ale ukradkiem łzę otarła z oka. Syn mówił dalej:

— Tłum odciągnął do miasta, podzieliwszy się na kupki, a my nuż na Wolą… z taką ochotą, że choćby na bagnety!… Przychodzimy na miejsce, gdzie Moskale swoim poległym zrobili pomniki, mogiły i ogródki, i gdzie przy ich kaplicy pop mieszka; zaczęliśmy kwiatki rwać, aż dwóch inwalidów na nas: „Nielzja! Nielzja!

— Co to znaczy? Nie leźcie?

— Nie, to w ich języku: nie wolno! Słowa tego każdy się nauczył, bo je sto razy na dzień słyszy. U nas wszystko nielzja.

— Nawet za umarłych się modlić ?

— Zdaje mi się — dodał syn pomieszany trochę — że tam może w tej sprzeczce o kwiatki złamano barierkę i trochę poturbowano żołnierzy; ale dobrze nie wiem, bośmy się dla deszczu wzięli zaraz do domu powracać co najspieszniej różnymi manowcami, będąc uprzedzeni, że policja na nas czatować będzie. I ot, dlaczegom się ja tak zmęczył, tak biegł i tak lękał się, czy mnie kto nie goni: bom policjanta zobaczył na Podwalu i kołowałem, żeby go zmylić o mroku.

— No, dzięki Bogu! To cię tam może i nie widzieli — odetchnąwszy rzekła staruszka. — Ale, Franku, dziecko moje, na cóż się to u nas zanosi?… Ja sama nie wiem, a czuje serce… Trzydzieści lat było martwego milczenia, a bili, a znęcali się, a wywozili, a katowali; i cierpieliśmy, bo Bóg tak chciał. Teraz… któż wie, skąd duch jakiś wionął, odwaga, niecierpliwość. Widzę ja to po was, młodych, ale czuję i w starych piersiach moich inaczej serce kołacze… A, Franku ja się o ciebie boję! Wiem ci ja, że ty dobrym Polakiem być musisz. Ojciec twój za tę sprawę cierpiał, a mój stary ojczysko stawał z Kilińskim mężnie; w tobie taż krew płynie, a kołysząc cię, śpiewałam ci i pieśń do Matki Bożej, i pieśń o matce Polsce; ale jam sierota… jam stara… ja ciebie mam jednego na świecie… w tobie życie moje, w tobie wszystko ; zlituj się ty nade mną!

Frankowi łzy jak dwa brylanty stanęły w oczach nabrzmiałych, a nie mogąc z nich upaść na policzki, zaświeciły tylko i gdzieś znikły… Zbliżył się do starej matki.

— Matuniu — rzekł po cichu pieszczonym głosem — a gdyby było potrzeba, dalibyście życie za Jezusa i Marią ? Jak ci męczennicy, o których tak czytać lubicie?

— Mój Boże, jakżeż nie!

— Zaparliżbyście się Chrystusa dla syna?

— Dziecko, nie mów!

— Matko! jakże ja nie mam za tę Bożą córkę, ojczyznę, nie dać choćby żywota, jakże się ja mam zaprzeć jej?

Jędrzejowa jęknęła, głowa jej opadła na piersi.

— Nie mówmy już o tym — przerwała — Bóg uczyni z nami, co wola Jego święta… — A po cichu dodała: — O, jeśli być może, odwróć, Panie, kielich ten ode mnie!

Franek w milczeniu pocałował ją w rękę.

— Nie frasujcie się, matuniu… Wszystko będzie dobrze, byle w serca wstąpiła otucha…

— Wieczerza gotowa! — odezwała się Kachna, otwierając drzwi powoli. — Niech panicz idzie, bo ostygnie.

Przeszła przodem przeze drzwi matka, a gdy Franek mijał rumiane dziewczę, figlarnie patrzące mu w oczy, Kachna szybko pochyliła się do ucha i żywo szepnęła, tak aby jejmość nie słyszała:

— Trzy razy panna Anna przechodziła koło bramy, pytając, czy panicz powrócił… Ej, ej, paniczyku!

Franek zarumienił się i dał znak dziewczynie, żeby zamilkła. Kachna zatuliła usta białym fartuszkiem, ale oczy jej czarne ścigały panicza, mówiąc mu, że wiedzą o jego wielkiej tajemnicy.

— Wieczerza o jedenastej godzinie! Właśnie w porę! — odezwała się Jędrzejowa. — I jak to ty potem będziesz spać?… To cię zmora dusić gotowa!

— Oho! a od czego młodość? — zawołał Franek.

 

Franek był dziecięciem Starego Miasta z dziadów i pradziadów; rodzice jego tu żyli, wzrośli, pracowali, on się w tych ciemnych murach urodził, wychował i kątek ten miał dlań urok niezmierny.

Pochodził z biednej, ale pracowitej rodziny — różne ona przechodziła koleje, nie zmazała się jednak niczym, co by z niej poczciwości chlubnej starło tradycją. Ojcowie byli rzemieślnikami, matka przekupką; zacności ich przy skromnym życiu najlepszym świadectwem było ubóstwo.

Jędrzejowej mąż, ranny, jak wiemy, w 1831 roku, cherlał lat kilka i odumarł ją wdową z chłopakiem niedorosłym. Kobieta ta była prosta, ale wielkiego serca i macierzyńskiego poświęcenia bez granic. Kochała swojego Franka nad życie i postanowiła go bądź co bądź wykierować, jak mówiła, na człowieka. Nie było ofiar, których by dlań nie uczyniła; znosiła chłód, głód, nędzę, byle chłopcu dostarczyć środków wychowania, byle mu dać bujnie i swobodnie rosnąć.

Mówią o instynktach macierzyńskich, gdy idzie o dzieci; sięgają one dalej nawet niż materialnych potrzeb zaspokojenie. Tysiące tego mamy dowodów. Jędrzejowa sama ledwie czytać i pisać umiejąca, czuła, że największym dobrodziejstwem dla Franka będzie wykształcenie; całując go, trzymała niecierpliwego u książki; sama odprowadzała do szkoły, pilnowała lekcji, słuchała ich i zgadywała, gdy chłopak nie umiał. Instynkt ten także nauczył ją, że z dzieckiem gorącym, niecierpliwym, wrażliwym bez miary inaczej jak miłością i dobrocią dojść do końca nie było można. Chłopak, wykołysany serdecznie, rozwinął się też sercem cały, rozkwitł uczuciem i prawdziwą dla niej był pociechą. Jędrzejowa sama dobrze nie wiedziała, jaki dlań stan obrać, jakiego mu życzyć stanu; wiedziała tylko, że wielka uczoność najczęściej łachmanami świeci; że nie bardzo mądrzy są szczęśliwymi wedle świata i władcami jego, ale bardzo zręczni… Nie zapragnęła wszakże dla syna wielkości ani znaczenia, okupionego sumieniem, chciała dlań lżejszego bytu a poczciwej doli. Do porady nie miała nikogo prócz starego profesora, który dawniej stał w jednym z nią domu, a często u niej jabłka kupował, bo Jędrzejowa była owocarką. Czapiński rozumnie jej poradził, aby dała Frankowi samemu wybrać sobie stan wedle serca i skłonności.

Tak się też i stało. Franek okazywał zdatność i ochotę niezmierną do rysunków, więc choć malarstwo nie obiecywało złotych gór (raczej malowane), Jędrzejowa nie sprzeciwiała mu się, gdy począł się na artystę kierować.

Franek nie zaniedbywał wykształcenia, bo już zrozumiał, że sztuka wymaga nauki i bez niej nie jest nigdy pełną i samoistną, ale namiętnie oddał się malarstwu, które go ku sobie ciągnęło niepojętą siłą i urokami.

Szło mu wcale dobrze; nauczyciele rokowali wiele, a skromność chłopca najlepiej dlań wróżyła. Bywały chwile, że się wielce uradował jakimś szkicem, nigdy jednak chwila ta natchnienia nie wbijała go w dumę… Widział przed sobą niezmierzone światy do zdobycia.

Wspomniany przyjaciel pani Jędrzejowej, emeryt, profesor Czapiński (który jednak pedagogiczną zachowując powagę, ledwie zstępując z wyżyn nauki, w której był zatopiony, raczył czasem łaskawie do niej przemówić), dawno się był wyniósł z domu zajmowanego przez Jędrzejowa, w którym ona miała mieszkanie na strychu i loszek na owoce.

Mieszkał on teraz na rogu Podwala; ale pamięć starego sąsiedztwa i stosunków, nie tyle może dla Jędrzejowej, co dla Franka, pozostała żywą i gorącą.

Czapiński, wdowiec żyjący z małej bardzo pensyjki, bo mu nieprzyjazne okoliczności, intrygi jakieś pokątne, oskarżenie o liberalność i brak poszanowania dla starszych (którym się nie dość nisko kłaniał) nie dopuściły dosłużyć się całej emerytury, miał jedyne dziecię, córkę Annę. Matka jej dawno była zmarła, krewni do ubogich nie zwykli się garnąć; stary pedagog sam musiał wychowywać Anusię i zbroić ją do życia tak, aby jego ciężar o własnej sile dźwignęła.

Anna była śliczną dziewczynką, o kilka lat młodszą od Franka, który się z nią na jednych wschodach, wysypanych piaskiem, na jednym bawiał podwórku. Przywykli byli do siebie, pokochali się jak brat z siostrą. Była to jedna z tych spokojnych miłości, rosnących w sercu i zmieniających się z latami, dojrzewających, przybierających wszystkie barwy wieku, a zawsze trwających, bo coraz gorętszych. Od pary lat dopiero stała się, z przywiązania cichego, namiętnością.

Profesor, który wysokie miał o przyszłych losach Anusi wyobrażenie, ani wiedział o tym stosunku, syna przekupki uważając za istotę daleko niżej położoną i nie mogącą nawet pomyśleć podnieść oczy na jego córkę. Stosunki dwojga młodych ludzi ścisłe były, ale potajemne. Anusia próbowała parę razy wspomnieć o Franku, ale ojciec surowy zbywał ją nielitościwym, wzgardliwym milczeniem.

Biedne dziewczę, do ślepego posłuszeństwa przywykłe, nie śmiało się już odezwać, a jednak… Franek dla niej po ojcu był całym światem.

Stary Czapiński był może w gruncie dobrym człowiekiem, zasad prawych, surowości wielkiej, ale zarazem nieubłaganym egoistą. Biedna jego żona całe życie spędziła na usługach tej nie— , poznanej wielkości, zawsze kwaśnej, chmurnej, żeglującej gdzieś po obłokach, obchodzącej się ze światem otaczającym, jakby mu był na posługę przeznaczony. Fukana, pędzana, choć mąż ją kochał, upokarzana swą nieudolnością i małym ukształceniem, biedna, chorowita istota zagryzła się w tym życiu niedostatku, smutku i szarych dni bez nadziei.

Nawet kochane jej dziecię ojciec, zamyślając wysoce wykształcić, odbierał matce, odłączał od niej i zabijał ją upokorzeniem, aż dobił. Umarła we łzach cichych biedaczka.

Anna mogła się była zepsuć takim wychowaniem papierowym, w którym serce mało bardzo miało udziału. Bóg ją przecie ustrzegł, obdarowując obficie. Skorzystała wiele z nauki ojcowskiej, ale ona w niej nie wyziębiła uczucia.

Tak wśród wyschłej łąki o skwarach letnich spotykasz na szeleszczących trawach bujny, zielony liść kwiatu, który rozkwita, strojny farby żywymi. Skąd wziął soki, co go tak wykarmiły i ustroiły? Odgadnąć nie można; wszystko dokoła zniszczone, na nim jednym kwitnie młodość… Obok ojca, wyżółkłego i przeziębłego mroźną mądrością, a skwaszonego dumą niesłychaną, Anusia uśmiechała się jak ten kwiatek wszystkimi darami najszczęśliwszej natury.

Wzięła, jak pszczółka, z nauki to, co w niej do jej usposobienia przypadało, ale nie dała się spętać w zimne okowy bezmyślnych jej formułek. Żywa imaginacja, serce gorące, poetyczne usposobienie, trochę mistycyzmu, czystego jak rosa wieczorna, czyniły Annę jedną z najpowabniejszych istot, wykwitających na pociechę i na umartwienie ludzi.

Anna była średniego wzrostu, wysmukła, nieco smagławej płci, spoza której złotych tonów purpurowa krew przeglądała, płynąc bujnymi falami; włosów ciemnych, oczu czarnych, główkę miała nieco małą, rysy drobne, ale dziwnie powabnego wyrazu. Zimny rozbiór tej twarzyczki, coś mającej w sobie dziecięcego, nie dozwalał nazwać ją piękną, przecież wśród stu rówieśnic oczy się do niej ciągnęły i oderwać nie mogły. Miała ten powab, jaki daje zwita razem myśl wyswobodzona i serce żywo bijące; w jej oczach świeciło uczucie i rozum, usta śmiały się mądrością i miłością.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin