Mason Robert - Solo wojownik.pdf

(1140 KB) Pobierz
Robert Mason
Solo Wojownik
Przekład: EWA MAŁGORZATA TURSKA
MAMA CROWN
WARSZAWA 1993
Dla Patience
Nr 20
Tytuł oryginału: WEAPON
Copyright © 1989 by Robert Mason „Ali Rights Reserved
Copyright © by 1993 MARBA CROWN LTD., Warszawa
Polish translation copyright © by Ewa Małgorzata Turska
Projekt graficzny okładki: Maciej Sadowski
ISBN 83-85467-20-3
Wydanie I Wydawnictwo MARBA CROWN LTD.
00-975 Warszawa 12, skr. poczt. 7
Dział Handlowy, Warszawa, ul. Dzwonkowa 52, tel. 46-73-47
Skład: „Polico-Art, Warszawa, ul. Jagiellońska 30 m. 11
Printed in Poland
(TT DRUK l OPRAWA f~^ Zakłady Graficzne w Gdańsku ^3) ul. Trzy Lipy 3, tel 32-57-69
Generał Clyde Haynes obserwował jacht żeglujący u wylotu zatoczki i zastanawiał się czy to
szpiedzy. Podniósł lornetkę do oczu. Goli szpiedzy? Na jego czerstwej twarzy pojawiły się
zmarszczki uśmiechu. Dwoje nagich szpiegów z dużymi cyckami.
Jedna z dziewczyn opalających się na dziobie zauważyła go i pomachała ręką. Cholera! Co ja bym
dał, żeby teraz tam być. Tyle czasu bez dupy!
Fala obmyła skalny występ i zmoczyła mu nogawki polowego munduru, ale Clyde nie zwrócił na
to uwagi. Dziewczyna leżąca obok uniosła się i obie machały rękami, śmiejąc się. Jedna z nich
wstała trzymając się za poręcz. Clyde chrząknął. Całkiem rozebrane i wcale się nie krępują. Gdzie
one były wtedy, kiedy ja byłem młody? Jacht zniknął za kokosowymi palmami okalającymi
zatoczkę.
Cholera! Clyde odwrócił się i zeskoczył ze skały. Biegnąc truchtem wzdłuż jaskrawobiałej plaży,
wyciągał szyję żeby jeszcze zobaczyć jacht. Ale zatoczka była zbyt wąska. Już nigdy go nie
zobaczył.
Amerykanki, mógłby przysiąc. To na pewno były amerykańskie biusty. Ale gdzie zatrzymują się
Amerykanki w tej części Kostaryki? Nie tutaj, to pewne. Tu nie ma nikogo. Może gdzieś dalej na
wybrzeżu, w jakiejś miejscowości wypoczynkowej.
Clyde zostawił za sobą zatoczkę i ścieżką prowadzącą w górę stromego przylądka Santa Elena
poszedł w stronę pałacyku. Kierownictwo programu wybrało właśnie ten odludny przylądek na
północno-zachodnim wybrzeżu Kostaryki, właśnie dlatego, że był odludny i łatwy do
zabezpieczenia.
Clyde spojrzał na szczyt wzgórza. Biały stiukowy pałacyk jarzył się na tle kobaltowego nieba.
Dach z czerwonej terakoty poprzecinany występami poddaszy wydawał się unosić ponad ścianami.
Cały pałacyk pałał blaskiem na grzbiecie ciemnozielonej fali tropikalnej roślinności. To szczęście,
że w ogóle były tu zabudowania. Właściciel, aktor filmowy, chętnie zgodził się go wynająć.
Chmara mew krążyła nad zwróconym ku morzu tarasem na piętrze.
Stuknęły obcasy. Clyde usłyszał „Dzień dobry, panie generale, zanim ujrzał żołnierza.
Odsalutował i zboczył ze ścieżki w stronę zamaskowanego wartownika.
- Po co to robisz? - spytał Clyde. - Jak będziesz tak stawać na baczność i salutować na warcie to się
możesz zmarnować.
- Tak jest, panie generale. Przepraszam.
- Nic się nie stało... - Clyde odczytał czarną naszywkę z nazwiskiem: „...szeregowy Sawyers. - Nie
chcesz chyba nabyć, synu, złych przyzwyczajeń. Pewnego dnia może zajmiesz się prawdziwą
żołnierką.
Mewy krążyły nad czerwoną płaszczyzną tarasu unosząc się w powiewach morskiej bryzy i z
krzykiem spadając w dół, by chwytać okruchy chleba, które Solo podrzucał im z fotela.
Bili Stewart, jeden z właścicieli Electron Dynamics i oficjalny najemca pałacyku, leżał prostopadle
do Solo z twarzą zwróconą ku plaży. Był wysoki, szczupły, jasnowłosy o jasnej karnacji,
wyglądający młodo jak na swoje czterdzieści pięć lat. Miał na sobie białe spodnie z bawełny,
elegancką hawajską koszulę i panamę. Chłodna bryza szeleściła w gałęziach palm, delikatnie
owiewając mu twarz i rozchylając koszulę. Patrzył jak Clyde wbiega ścieżką pod górę. Clyde,
pomyślał Bili, nie potrafi poruszać się w normalnym tempie. Jego krępe, twarde ciało wyrażało
witalność, Clyde był energiczny; głupi ale aktywny.
Gdy pięć lat temu Electron Dynamics rozpoczął badania na zlecenie DARPA - Agencji d/s
Zaawansowanych Obronnych
Projektów Badawczych - firma urosła do rangi jednego z głównych producentów uzbrojenia. Bili,
wspaniały inżynier, stał się też bogaty. Nie miał wiele czasu ma korzystanie z domu, który kupił w
Melbourne Beach. Próby wylegiwania się na słońcu
- mimo, że takiej przyjemności jego skóra nie znosiła - przychodziły mu z łatwością i wydawały się
właściwym dla multi-milionera sposobem spędzania czasu w kosztownej nadmorskiej posiadłości.
W letnie dni na Florydzie nie było chłodnej bryzy.
Bili uśmiechał się. Chłodne powietrze Kostaryki było cudownym balsamem dla jego rozgrzanej
skóry, nadymało nogawki spodni i luźną koszulę. Odwrócił głowę w kierunku mew.
Widział tylko tył krzesła, na którym siedział Solo. Kulka chleba poszybowała w górę. Po
hałaśliwym powietrznym pojedynku reszta mew rzuciła się w pościg za zwycięzcą.
- Żarłoczne dranie - powiedział Bili.
- To dla nich zabawa - odrzekł Solo. Bili uśmiechał się. Panama na głowie Solo obracała się za
mewami jak słomiana antena radarowa.
- Jesteś przygotowany na jutro? - spytał Bili.
- Nie mogę się doczekać. - Solo podrzucił w górę kolejną kulkę chleba.
Bili uśmiechnął się. Wreszcie... Postęp... - Mnóstwo ludzi chce się dowiedzieć, co z tego wyniknie.
To dla ciebie duża szansa.
- I dla ciebie, Bili.
- Owszem. I dla mnie. - Bili patrzył jak Clyde przebiega pod tarasem. - Ale jeżeli ty spieprzysz, to
ja będę miał gówno.
- Jestem gotowy. Potrafię tłuc komunistów najlepiej ze wszystkich - odrzekł Solo dziwnym,
bezbarwnym głosem.
- Smukła, nerwowa maszyna bojowa. Lorenzo może już się pożegnać z życiem.
Bili skrzywił się. Wszyscy chcieli to właśnie usłyszeć, ale Solo mówił jak papuga, bez wyrazu i
przekonania.
- To jest to! - podczas gdy Solo mówił, na taras wszedł Clyde. Białe zęby lśniły na tle opalonej
twarzy. - Wiesz jak gadać do naszego chłopaka, co, Bili?
- Rozwiązujemy pewne zagadnienia moralne, Clyde. Solo miał w pewnych sprawach wątpliwości,
ale już to załatwiliśmy. Tak przynajmniej sądzę.
- Zagadnienia moralne? - Brwi Clyde’a zbliżyły się do linii krótko ostrzyżonych, siwiejących
włosów. Podszedł do Solo.
- Ma cię obchodzić tylko tyle, że jesteś żołnierzem. Amerykańskim żołnierzem. I że walczymy o
nasze cholerne życie.
Bili przymknął oczy. Już dość...
Clyde ciągnął dalej: - Bywało ciężko, ale przecież wygrywamy, chłopie. Wlaliśmy im w Korei i
Wietnamie, przypiep-rzyliśmy im w Chile, Salwadorze, Gwatemali. A teraz wlejemy im w
Nikaragui. Z takimi jak ty - Clyde uśmiechnął się szeroko.
- Z takimi jak ty, i podobnymi, damy im w dupę.
- Damy w dupę! - odparł Solo podrzucając kolejną kulkę chleba.
Clyde zaśmiał się i zerknął na mewy a potem na posadzkę tarasu. Skrzywił się. - No, Solo, może
już z tym skończysz. Wszystko wypaskudzone ptasim gównem!
- Nie znoszę ptasich gówien! - odparł Solo.
Clyde odwrócił głowę i usiadł obok Billa. - Powiedz, Bili, co się dzieje z naszym chłopakiem?
Nigdy jeszcze nie był taki zgodny.
- Powiem ci potem - odparł Bili patrząc w stronę Solo.
- Dobra, potem. - Clyde zerknął na morze przez białą drewnianą balustradę. Widziałeś, Bili, to co
przepływało tędy kilka minut temu?
- Jacht?
- Nie jacht, ...na tym jachcie! Dwie gołe panienki. Jak to dawno było? Miesiąc?
- Trzy tygodnie - odparł Bili. - Nie widziałem żadnych dziewczyn. Za daleko.
- O Boże, człowieku! - Clyde chwycił lornetkę. - Powinieneś mieć ją zawsze pod ręką. Skąd wiesz
co można wypatrzyć. A ty, Solo, widziałeś - Clyde odwrócił się - te cycki? - Mówił do oparcia
pustego fotela. Solo zniknął. - Gdzie on się, do cholery, podział ?
- Pewnie poszedł pouczyć się przed akcją - odparł Bili.
- Szybki jest, co? I cichy - rzekł Clyde. - Ich nic nie powstrzyma.
- Obawiam się, że masz rację - odparł Bili.
deszczu docierał do ziemi szybciej niż krople. Pekari buszujący w ściółce podniósł głowę i
zmarszczył ryj. Skradający się jaguar zamarł w bezruchu, obserwując jak jego ofiara bada
otaczające ją zapachy.
Krople przenikały przez górne warstwy tropikalnej roślinności i dwieście, trzysta stóp niżej
rozpryskiwały się tworząc mgiełkę. Biały tuman snuł się na tle mrocznych cieni. Pekari znów
zanurzył ryj w ziemi.
Ukryty wśród korzeni matapalo, zwiastun przeznaczenia poruszył ogonem i podkradł się jeszcze
bliżej.
Pekari wrył się głęboko w butwiejącą ściółkę. Jaguar podpełzł jeszcze kilka cali. Gdy pekari
przerwał na chwilę, by się rozejrzeć, kot znieruchomiał.
Na skraju pola widzenia jaguara coś się poruszyło. Zerknął. Nic. Powąchał powietrze.
Zaniepokojony, zerkając z ukosa, trwał w zasadzce.
- Wspaniały obraz. Z odległości dziesięciu mil - powiedział Bili. Ubrany w jeszcze jedną ze swej
kolekcji krzykliwych hawajskich koszul, siedział przed monitorem w pokoju kontrolnym. Źle
dopasowane długie zasłony i rozczapierzony kryształowy kandelabr to wszystko, co pozostało z
jadalni na pierwszym piętrze. Wypełniona komputerami, monitorami i ludźmi obsługi wyglądała
teraz jak miniaturowy Oś-
rodek Kontroli Lotów w Centrum Kosmicznym Johnso-na.
- Tak, to niezwykłe - powiedział Clyde ziewając. Jako wojskowy wicedyrektor programu Clyde nie
interesował się szczegółami technicznymi. Nie rozumiał, w jaki sposób Bili to osiągnął, i wcale nie
chciał się dowiedzieć. Dla Clyde’a liczył się wynik.
Obraz podkradającego się jaguara powiększał się w miarę tego, jak Solo ogniskował obiektyw na
jego pysku.
- O co chodzi z tym jaguarem? Co z misją?
- Misja. - Obaj mężczyźni spojrzeli zaskoczeni na monitor. Głos Solo wydobywający się z głośnika
był ponury, mechaniczny, elektroniczny.
- Tak - potwierdził Bili.
Gdy Solo z powrotem panoramował obraz, kot bezszelestnie rzucił się przez liście. Świnka
odwróciła się, upuszczając łodygę hymenium, i wydała z siebie wrzask grozy. Z głośnika dobiegł
metaliczny kwik. Solo zrobił najazd na jaguara potrząsającego swą ofiarą. Krew tryskała z
poszarpanych ran i ściekała po kłach jaguara na ziemię.
- Obrzydliwe.
- Co tam, Clyde. On ogląda wszystko. Dobry znak - powiedział Bili.
Kot ruszył gwałtownie w bok, odciągając swoją ofiarę.
Na monitorze pojawiła się w wielkim powiększeniu kropla krwi zwisającej z poszarpanej krawędzi
liścia.
- Misja - łagodnie przypomniał Bili.
- Co to ma być? - Clyde był rozdrażniony - Mamy przecież, do cholery, kogoś zabijać!
- Misja. - Ten sam odległy, bezduszny głos potwierdził w głośniku. Jednak na ekranie monitora
nadal widać było kroplę krwi. Kropla wydłużała się zniekształcając odbijający się w niej świat, aż
wreszcie oderwała się od liścia.
Obraz na monitorze zmienił się gwałtownie.
Wilgotny liść przylgnął do obiektywu. Czekali, mrugając oczami, aż Solo go odklei, lecz robot
pozwolił mu zsunąć się powoli z oka. Ruszył dalej, skradając się jak jaguar przez mokre listowie.
Bili mrugnął instynktownie, zdjął stereoskopowe okulary i przetarł oczy. Wydawało mu się, że liść
spływał po jego własnym oku. Dzięki okularom był tam, gdzie Solo, był w nim. Nałożył znów
okulary. Zerknął na monitor. Przez gęstą roślinność dżungli robot dostrzegł swój cel oddalony o
dziesięć mil.
W rejonie akcji, na małej polance w dżungli, w prześwitach między liśćmi widać było kaprala
Lorenzo. Czujny, skupiony reagował na każdy dźwięk. Kapral Lorenzo był celem. Miał też zadanie
jako pierwszy dostrzec robota, zanim ten zobaczy jego.
Solo pochylił głowę i na ekranie pojawiła się jego ręka. Czarny plastyk oklejony był mokrymi
liśćmi i pokryty warstwami pajęczyny. Kropelki wody ściekały po źdźbłach. Robot zaczął odpinać
przyczepiony do pasa pistolet Ruger.
Bili poczuł ściskanie w gardle, widząc, jak Solo podnosi pistolet i rozkłada kolbę. Kapral Lorenzo
patrzył prosto na Solo. Robot zamarł. Lorenzo nie widział go. Nerwowo poruszył głową na głośny
wrzask tukana. Robot odetchnął i nakierował linie celownika teleskopowego na skroń Lorenza.
- Już go ma - powiedział ktoś w tyle pokoju kontrolnego.
Sąsiadujące ze sobą na monitorze obrazy pokazywały to, co Solo widział każdym okiem. Lewy
obraz ukazywał czarną, plastikową rękę oblepioną pajęczyną i źdźbłami, trzymającą Rugera z
poczernionej nierdzewnej stali, wycelowanego w gąszcz palm. Obserwatorzy w pokoju kontrolnym
widzieli przedzierającego się przez zarośla Lorenza. Prawy obraz pokazywał go na zbliżeniu,
spoconego, strzelającego wokół wzrokiem. Linie celownika przeniosły się na część głowy
pomiędzy uchem i okiem. Jak doświadczony snajper, robot patrzył nie mrugając powiekami. Nie
mógł przecież mrugać.
Oba obrazy stały się zbyt różne, by okulary stereoskopowe mogły je scalić. Bili zdjął okulary i
przenosił wzrok raz na jeden, raz na drugi obraz. Przez cały czas gdy Lorenzo poruszał się po
polanie, celownik śledził bezbłędnie jego ruchy, nigdy nie tracąc jego głowy z pola widzenia. Do
robota należała decyzja kiedy oddać strzał.
Pistolet spoczywał swobodnie w lewej ręce Solo. Nagle przyfrunęła ważka i usiadła mu na kciuku.
Celownik nadal bezbłędnie podążał za ruchami kaprala.
Lewe oko Solo pokazywało teraz powiększony obraz owada. Ważka przechylała głowę, gdy
obiektyw kamery poruszał się pokazując zbliżenie. Lewy ekran na monitorze w pokoju kontrolnym
wypełnił się obrazem połyskliwej głowy ważki. Prawy pokazywał kaprala Lorenzo śledzonego
celownikiem dalekonośnego pistoletu.
- Czemu nie strzela, do diabła? - spytał Clyde.
Bili odwrócił się do niego i wyszeptał: - Strzeli. Ale nigdy przedtem nie widział ważki. - Szybko
przeniósł wzrok na monitor.
- Cieszy mnie to jak cholera - Clyde wymamrotał.
Ważka muskała się, przecierała tysiąc swoich oczu, czasami rozglądając się wokół i zupełnie nie
reagując na pochylającą się nad nią bezkształtną, czarną twarz. Lorenzo zniknął z monitora. Solo
opuścił pistolet. Ważka rozsiadła się wygodnie na kciuku robota i spoglądała na Billa z obu części
monitora.
Publiczność w pokoju kontrolnym zaszemrała.
Bili powoli pokręcił głową.
Widzieli, jak Lorenzo zbliża się przez zarośla. Robot na nic nie zwracał uwagi. Lorenzo już go
dostrzegł.
- Coś tam się z nim porobiło? - spytał generał.
- Tak jakby... - cicho odrzekł Bili.
Twarz kaprala Lorenzo rosła za obrazem muskającej się ważki. Jego głos rozległ się w głośnikach:
- Ale masz tu fajnego robaczka, Solo!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin