Stableford Brian - Gry wojenne.pdf

(1131 KB) Pobierz
Brian Stableford
Gry wojenne
Tłumaczył Juliusz P. Szeniawski
War Games - 1981
Pl - 1990
“Kto walczy z potworami powinien się strzec, by walka nie uczyniła go jednym z nich. Bo
kiedy długo patrzysz w odchłań, odchłań zaczyna patrzyć w ciebie”
F.W. Nietzche (1844-1900)
1.
Remy sięgnął do niszy umieszczonej na wysokości ramienia i pociągnął za sznur
dzwonka. Jego technika polegała na ostrym szarpnięciu i szybkim wypuszczeniu sznura z
dłoni. Sposób, w jaki odzywał się dzwonek, był czymś w rodzaju wizytówki; nie było dwóch
ludzi, którzy pociągaliby za jego sznur w dokładnie taki sam sposób. W Ziaracie bogaty
człowiek zawsze zawczasu wiedział, kto stoi u jego drzwi.
Otworzył mu siocoński służący; wyprostowany, ze wzrokiem utkwionym wprost przed
siebie, odsunął się bez słowa na bok i przepuścił Remy’ego do głównego hallu. Na dworze
powietrze było ciepłe i ciężkie od zapachu nocnych kwiatów, którymi gęsto obsadzono całe
centrum miasta, by uchronić je od odoru niesionego przez wiatr z zamieszkanych przez
biedotę przedmieść. Wewnątrz domu powietrze było chłodniejsze, a pokrywające ściany
girlandy żółtych pnączy rozsiewały zapachy znacznie subtelniejsze, lecz mimo to szybko
usuwające z pamięci wspomnienie intensywnych woni miasta. Mrok hallu rozjaśniał
kandelabr woskowych świec. W większości pokojów Yerema zainstalował oświetlenie
elektryczne, lecz idąc za przykładem Calvarów pozostawił miejsca, gdzie naśladowano
zwyczaje siocońskiej arystokracji. Każdy siocoński wielmoża przestępujący próg jego domu
dowiadywał się od razu, że gospodarz, tak jak wszyscy obcy w tym mieście, szanuje
miejscowe zwyczaje i pielęgnuje tradycje Ziaratu. Był to element ceny za tolerancję, a tej
potrzebują nawet dobroczyńcy. Ziarat zawdzięczał swój dobrobyt kupcom z klanu Calvarów,
a bezpieczeństwo najemnikom Yeremy, ale veichowie nie stali się przez to wcale mniej obcy i
nie mogli sobie pozwolić na lekceważenie nawet subtelności międzyrasowej dyplomacji.
Odnosiło się to również do Remy’ego, z tym że jego sytuacja była jeszcze bardziej
skomplikowana: żył w mieście sioconów, pod protekcją veicha, sam będąc człowiekiem.
Nie czekając aż służący zamknie za nim ciężkie drzwi, ruszył dalej. Skierował się do
pokoju zarezerwowanego do przyjmowania gości nie będących sioconami, sam otwierając i
zamykając za sobą drzwi przedpokoju i rozsuwając ciężkie zasłony.
Stół zastawiony był do lekkiego posiłku, będąc raczej symbolem gościnności
gospodarzy, niż obiecując pełne zaspokojenie głodu. Yeremy nie było w pokoju; na gościa
czekała jego córka, Valla. Koniuszkami palców dotknęła delikatnie koniuszki palców jego
dłoni, a potem przyłożyła je do swego czoła. Remy postąpił podobnie, kończąc powitanie
rytualnym pochyleniem głowy. Usiedli na wysokich krzesłach o twardych, prostych
oparciach. Siocońska arystokracja biesiadowała na miękkich poduszkach, ale nawet -
Calvarowie, którzy nie byli klanem wojowników, uważali nadmierną dbałość o wygody ciała
za przejaw dekadencji i upadku ducha.
- Przyszedłeś za wcześnie - powiedziała Valla w języku klanów. - Yerema bierze jeszcze
kąpiel.
- Dał mi do zrozumienia, że to pilne - odparł Remy w tym samym języku. Sięgnął
odruchowo do kieszeni koszuli, jakby chciał pokazać list, ale nie dokończył tego gestu.
- To nie ma znaczenia - powiedziała, przechodząc na język nie należących do klanów; z
trzech języków, które znali oboje, tym właśnie najwygodniej było im się posługiwać.
Obyczajom stało się już zadość.
- Na przedmieściach zaczęła krążyć pogłoska o gromadzeniu się plemion kreshów. Czy
to o tym Yerema chce ze mną mówić?
- Częściowo - odparła. - Dziś w południe próbowano zamordować króla. Niedoszły
zabójca należał do jednego z tych plemion.
Remy pozwolił sobie na okazanie zaskoczenia i przez dłuższą chwilę trawił w milczeniu
usłyszaną wiadomość. Zdecydował nie analizować jej w tej chwili; w odpowiednim
momencie Yerema sam mu powinien wszystko wyjaśnić. Odłożył całą sprawę na bok i
powrócił do języka klanów, by powiedzieć Valli:
- Pięknie wyglądasz.
Uśmiechnęła się na sposób swej rasy, bardziej oczami niż ustami. Delikatne, srebrzyste
futerko, tworzące maskę wokół jej oczu, było jedwabiście gładkie, starannie wyczesane i
wypielęgnowane. Przy każdym jej ruchu czuł subtelny zapach, ledwie wyczuwalny przez jego
powonienie. Ubrana była w białą tunikę, tradycyjny letni ubiór wszystkich wyższych klas
Ziaratu, obojga płci. Szata była oczywiście nieskazitelnie czysta - właśnie ta czystość była
głównym symbolem statusu jej właściciela. Valla nie nosiła jej z tą samą niedbałą pewnością
siebie, z jaką robiły to na przykład dziewczęta z klanu Calvarów. Jako członek klanu
wojowników przyzwyczajona była do bardziej praktycznych ubiorów.
Remy spojrzał na nakrycie stołu. Przygotowano zimne mięso, solone pokrojone na
bardzo cienkie plastry, równie cienkie kromki twardego chleba i chłodzone owoce. Także
wytrawne wino chłodziło się w kubełku lodu, który zaczynał się dopiero topić.
- Czy przy twoich siocońskich gościach również stawiacie na stole lód? - spytał. - Czy
też przeszkadzałoby im to, że wasze lodówki zasilane są elektrycznością?
- Calvarowie codziennie dostarczają lód do pałacu - odparła. - Lód jest w końcu tylko
zestaloną wodą. Mądry człowiek po prostu jej używa. I nie pyta w jaki sposób została ona
zestalona w ostatnich miesiącach lata.
Jego spojrzenie powędrowało ku oknu, nie oszklonemu, lecz przesłoniętemu jakimś
zwiewnym, błękitnym muślinem, który jednak powstrzymywał jakoś napływ natrętnego
zapachu nocnych kwiatów.
- A więc lato się kończy? - spytał z nutą zaskoczenia w głosie. - Mieszkam tu już
piętnaście lat, a jednak ciągle jeszcze nie potrafię się zorientować, kiedy następuje zmiana
pory roku.
Tego nie da się wyczytać z kalendarza - powiedziała. - Oznakami są zapachy godzin
południa i nocy. Veichowie znacznie łatwiej potrafią je wykrywać niż ludzie. Jesteśmy w tym
bliżsi sioconom. Ale wy za to znacznie lepiej przystosowaliście się do życia w pełnym słońcu.
To, że ludzie lepiej widzą w dzień, zaledwie równoważy wasze i sioconów lepsze
widzenie nocą - odparł uprzejmie. - Jeżeli otrzymaliśmy w ogóle jakąś rekompensatę za
niedoskonałość powonienia, to może nią być tylko większa wrażliwość naszego dotyku. Wy
macie nosy; ja mam czubki palców.
Uważnym spojrzeniem obrzuciła opuszki swoich palców, cieńszych niż u ludzi,
pokrytych twardszą powłoką i zakończonych węższymi paznokciami. - Tak - powiedziała po
chwili. - Chyba masz rację.
- Ale to jest tylko kwestia mniejszej lub większej wrażliwości tego samego zmysłu -
dodał Remy. - Są ludzie o wzroku i powonieniu takim jak u veichów, są veichowie równie
zręczni jak ludzie. Byłoby niedorzecznością przesadzać w ocenie występujących między nami
różnic. Pochodzimy ze wspólnego pnia. Tak przynajmniej o nas mówią.
- Wierzysz w to? - spytała cicho.
- Że pochodzimy z jednego pnia? Na to wygląda, choć ja sam nie jestem zagorzałym
wyznawcą teorii zasiedlenia.
Z tej części ścieżki naszego ewolucyjnego rozwoju, którą udało się poświadczyć
jakimikolwiek dowodami, wynika jasno, że wszyscy jesteśmy potomkami małych
lemuroidalnych stworzeń niemal identycznego rodzaju. Ale dlaczego pytasz?
- To nie ma znaczenia - odparła.
Remy przyglądał się jej przez chwilę uważnie, zupełnie zaskoczony. Nigdy do tej pory
nie zadawała takich pytań. Jako członek klanu wojowników nie miała najmniejszych
skłonności do oddawania się rozmyślaniom na podobne tematy. Choć z drugiej strony klan
Syroleth trudno byłoby nazwać typowym klanem wojennym, choćby tylko dlatego, że
skazany był na wymarcie. Nie licząc setek veichów nie należących do klanu, którzy w
dalszym ciągu uznawali swą wasalną zależność od Yeremy, ród liczył sobie już tylko dwóch
członków.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin