E.R.Burroughs
Ląd zapomniany przez czas
The Land That Time Forgot
(Blue Book Magazine, sierpień 1918)
podstawa przekładu: Universal–Tandem, London 1975
The People That Time Forgot
(Blue Book Magazine, październik 1918)
podstawa przekładu: Ace Books, New York 1963
Out Of Time’s Abyss
(Blue Book Magazine, grudzień 1918)
Wydanie pierwsze, jednotomowe
The Land that Time Forgot A.C. McClurg & Co., Chicago 1924
Tłumaczył Jacek Manicki
SŁOWO WSTĘPNE
Verne, Wells i Burroughs to trzej mistrzowie tzw. romansu naukowego, ludzie,
którzy
stworzyli podwaliny współczesnej science fiction w jej trzech podstawowych
odmianach. Verne
odkrywał dramat i napięcie w intelekcie i umiejętnościach, które pozwalają
człowiekowi na
pokonywanie przeszkód, jakie piętrzy przed nim wrogo nastawiona przyroda. Wells
czerpał
pomysły i tematy studiując postępy wiedzy, a jego twórczość cechuje zwykle wiara
w lepsze
jutro, połączona z nutą pesymizmu.
Edgar Rice Burroughs zaczerpnął od obu emocje, napięcie, romantyzm naukowego
odkrycia,
fascynację nowym i nieznanym i stopił w jedno — czystą egzotyczną przygodę pełną
niezwykłości, ożywioną talentem, który sprawił, że jego powieści z zapartym
tchem czytał i
czyta cały świat w niezliczonych wydaniach, przekładach, przeróbkach,
naśladownictwach. Tak,
naśladownictwach, a naśladowców ma do dziś (Lin Carter, Philip Jose Farmer,
Michael
Moorcock, Mikę Resnick etc. etc). Do tego wszystkiego należy wspomnieć także o
koszmarnych
wręcz ilościach komiksów i setkach filmów (zwłaszcza o Tarzanie i jemu podobnych
i zwłaszcza
w Indiach).
Ląd zapomniany przez czas to jedna z jego najświetniejszych powieści
przygodowych.
Barwna, wartka, obfitująca w niesamowite perypetie akcja przenosi czytelnika z
nawiedzanych
przez okręty podwodne oceanów podczas I wojny światowej w pierwotne dżungle
wyspy
Caspak, gdzie współcześni ludzie muszą stawić czoło drapieżnym dinozaurom i
okrutnym
ludzkim bestiom z zamierzchłych epok.
Towarzysząc okrętowi podwodnemu U–33 w tej przerażającej podróży do zaginionego
świata
z zarania dziejów Ziemi, towarzysząc Bowenowi Tylerowi i jego przyjaciołom w
fantastycznej
wędrówce poprzez dziki świat, dajemy się ponosić talentowi i wyobraźni autora
jednej z
najpoczytniejszych powieści przygodowych, jakie kiedykolwiek napisano, powieści,
którą śmiało
można porównać ze Światem zaginionym Conan Doyle’a albo z Kopalniami króla
Salomona
Haggarda.
W latach siedemdziesiątych powstały dwa filmy na podstawie I i II części
niniejszej powieści:
Ląd zapomniany przez czas (1975) i Ludzie, o których zapomniał czas (1977). Oba
reżyserował
Kevin Connor. Oba są dostępne w Polsce na kasetach video.
KSIĘGA PIERWSZA
LĄD ZAPOMNIANY PRZEZ CZAS
ROZDZIAŁ I
„Musiała właśnie minąć trzecia po południu, kiedy to się stało — po południu
trzeciego
czerwca tysiąc dziewięćset szesnastego roku. Wierzyć się nie chce, że wszystko,
przez co
przeszedłem, wszystkie te niesamowite i jeżące włos na głowie wypadki, los
stłoczył w okresie
tak krótkim, jakim są trzy szybko mijające miesiące. Obym doświadczył całego
cyklu
kosmicznego, z wszystkimi jego zmianami i procesami ewolucji, miast tego, com
widział na
własne oczy w tym wąskim przedziale czasu. A były to rzeczy, jakich przede mną
nie oglądał
żaden śmiertelnik: migawki ze świata, który przeminął, który umarł, świata
martwego od tak
dawna, że jego szczątków nie odnalazłoby się nawet na samym dnie warstwy
kambryjskiej.
Szczątki te, zmieszane z najgłębszą, półpłynną częścią skorupy ziemskiej,
przepadły na zawsze,
niedostępne ludzkiemu poznaniu, wyjąwszy ów zagubiony zakamarek naszego globu, w
który
teraz rzucił mnie los i w którym przypieczętowane zostało moje przeznaczenie.
Jestem tutaj i
muszę tu pozostać.”
Kiedy doczytałem do tego miejsca, podniecenie moje, i tak już rozbudzone faktem
znalezienia
rękopisu, sięgnęło punktu wrzenia. Przybyłem na Grenlandię za radą mego lekarza,
by spędzić tu
lato, i umierałem powoli z nudów, bo nierozważnie zapomniałem o zabraniu ze sobą
dostatecznej
porcji lektur. Ponieważ stosunek do wędkarstwa miałem obojętny, mój zapał do
uprawiania tej
dyscypliny sportu szybko wygasł; za to, z braku innych form rozrywki,
ryzykowałem teraz życie
pływając nie nadającą się zupełnie do tego celu łodzią w okolicach przylądka
Farewell, wzdłuż
najdalej wysuniętego wybrzeża Grenlandii.
Grenlandia — Zielona Kraina! Nadanie tej niegościnnej ziemi takiej nazwy zakrawa
na
kiepski żart — ale moja opowieść nie ma nic wspólnego ani z Grenlandią, ani ze
mną, a więc i
jedno, i drugie potraktuję w maksymalnym skrócie.
Pozostawiająca wiele do życzenia łódź nie bez trudu przybiła wreszcie do brzegu
z pomocą
krajowców brodzących po pas we wzburzonym morzu. Na ląd wyniesiono mnie na
rękach. W
czasie gdy moi gospodarze przygotowywali wieczorny posiłek, ja włóczyłem się bez
celu po
skalistym, poszarpanym wybrzeżu. Do zwietrzałego granitu, czy co tam tworzy
skały przylądka
Farewell, przylegały spłachetki nękanych przybojem plaż i kiedy tak szedłem
jedną z nich,
skrajem cofającego się z odpływem morza, zobaczyłem to coś. Ktoś, kto natknąłby
się na
bengalskiego tygrysa w parowie za Bimini Baths, nie byłby bardziej zaskoczony
ode mnie, kiedy
dostrzegłem ten ćwierćlitrowy termos w idealnym stanie, wirujący i kołyszący się
na falach
przyboju u brzegów przylądka Farewell, najdalej na południe wysuniętego skrawka
Grenlandii.
Wyłowiłem go, chociaż w tym celu musiałem wejść w wodę powyżej kolan. Usiadłem
potem na
piasku, otworzyłem termos i w marnym świetle powoli gasnącego dnia przeczytałem
napisany
ładnym charakterem i ciasno złożony rękopis, który stanowił zawartość naczynia.
Zapoznałeś się już, czytelniku, z akapitem wstępnym i jeśli jesteś takim jak ja
postrzeleńcem,
któremu natura nie poskąpiła wyobraźni, będziesz chciał przeczytać resztę;
przytoczę ją więc
pomijając cudzysłowy — o których i tak trudno pamiętać. Za dwie minuty zapomnisz
również o
mnie.
Mój dom rodzinny znajduje się w Santa Monica. Jestem, a raczej byłem, młodszym
wspólnikiem w firmie mojego ojca. Prowadzimy stocznię. Ostatnimi laty
wyspecjalizowaliśmy
się w łodziach podwodnych, które budowaliśmy na zamówienia z Niemiec, Anglii,
Francji i
Stanów Zjednoczonych. Znam łodzie podwodne jak matka buzię swego dziecka i
dowodziłem
dziesiątkami tego typu okrętów podczas rejsów próbnych. Ciągnęło mnie jednak do
lotnictwa.
Ukończyłem kurs pilotażu u Curtissa i po długim molestowaniu uzyskałem zgodę
ojca na
próbowanie swych sił w Eskadrze Lafayette’a. Na początek przydzielono mnie do
amerykańskich
służb sanitarnych i znajdowałem się właśnie w drodze do Francji, kiedy trzy
przenikliwe gwizdki
odmieniły w parę sekund całe moje życie. Siedziałem na pokładzie z paroma
kumplami, którzy
podobnie jak ja mieli podjąć służbę w amerykańskim lotnictwie sanitarnym, i z
airedalczykiem
medalistą drzemiącym u mych stóp. Wtedy właśnie pierwszy świdrujący gwizd
zburzył spokój i
atmosferę bezpieczeństwa panujące do tej pory na statku. Od samego wejścia w
strefę działań U–
bootów wypatrywaliśmy peryskopów i niczym dzieciaki, za jakie w istocie można
było nas
jeszcze uważać, pomstowaliśmy na nieprzychylny los: groziło nam, że lada dzień
znajdziemy się
bezpiecznie we Francji nie rzuciwszy nawet przez moment okiem na tych
straszliwych
rozbójników. Byliśmy młodzi, łaknęliśmy mocnych wrażeń i Bóg świadkiem, że ów
dzień nam
ich dostarczył. Jednak w porównaniu z tym, przez co od tamtego czasu
przeszedłem, były one
równie banalne jak przedstawienie w teatrze marionetek.
Nigdy nie zapomnę popielatych twarzy pasażerów rzucających się hurmem, chociaż
bez
paniki, po pasy ratunkowe. Nobs podniósł się wydając głuchy pomruk. Ja również
wstałem i
podszedłszy do nadburcia ujrzałem w odległości nie większej niż dwieście jardów
peryskop łodzi
podwodnej, a jeszcze bliżej wyraźny ślad torpedy mknącej w kierunku okrętu.
Znajdowaliśmy się
na pokładzie amerykańskiej jednostki, która — ma się rozumieć — nie była
uzbrojona. Byliśmy
całkowicie bezbronni, a mimo to torpedowano nas bez ostrzeżenia.
Stałem nieruchomo, jak zahipnotyzowany, obserwując bruzdę spienionej wody, która
znaczyła
trasę torpedy. Trafiło nas w prawą burtę niemal dokładnie na wysokości
centralnego punktu
śródokręcia. Statek zakołysał się, jakby morze pod nim wzburzył potężny wulkan.
Ścięci
wstrząsem z nóg leżeliśmy na pokładzie potłuczeni i ogłuszeni, gdy nad statkiem
wyrosła
tymczasem na wysokość dobrych stu jardów kolumna wody, wynosząc w powietrze
strzępy stali,
drewna i rozszarpane ludzkie szczątki.
Cisza, jaka zapadła, kiedy umilkło już ostatnie echo detonacji torpedy, była
równie
przerażająca. Trwała może kilka sekund, by zaraz wypełnić się wrzaskami i jękami
rannych,
przekleństwami, a wreszcie chrapliwymi rozkazami oficerów statku. Byli wspaniali
— i oni, i ich
załoga. Nigdy przedtem nie byłem tak dumny ze swej narodowości, jak wówczas. W
całym tym
chaosie, jaki zapanował po storpedowaniu statku, żaden z oficerów i członków
załogi nie stracił
głowy — nikt spośród nich nie okazał w najmniejszym stopniu paniki bądź strachu.
Próbowaliśmy właśnie spuścić na wodę szalupy ratunkowe, kiedy okręt podwodny
wynurzył
się i nakierował na nas swoje działo. Dowodzący nim oficer kazał nam opuścić
flagę, ale kapitan
naszego statku odmówił wykonania tego polecenia. Statek przechylał się groźnie
na sterburtę i
szalupy z lewej strony nie nadawały się już do użytku, zaś połowę szalup z
prawej zniszczył
wybuch. Nie bacząc, że pasażerowie tłoczą się już przy relingu sterburty i
gramolą się jeden
przez drugiego do nielicznych szalup ratunkowych, jakie nam pozostały, okręt
podwodny
rozpoczął ostrzeliwanie statku. Zobaczyłem, jak jeden z pocisków wybucha w samym
środku
grupki kobiet i dzieci, a potem odwróciłem głowę i zakryłem dłońmi oczy.
Kiedy znowu odważyłem się spojrzeć, do mojego przerażenia doszło jeszcze wielkie
przygnębienie, bo w wynurzonym U–boocie rozpoznałem jednostkę zwodowaną w naszej
własnej stoczni. Znałem ją na wylot, do ostatniego nita. Osobiście sprawowałem
nadzór nad jej
budową. Siedziałem w tym kiosku i kierowałem pracą załogi uwijającej się jak w
ukropie pod
pokładem, kiedy jej dziób po raz pierwszy rozpruł skąpane w letnim słońcu wody
Pacyfiku; a
teraz ów twór mego umysłu i rąk przeistoczył się w potwora Frankensteina
zdecydowanego
ścigać mnie aż do śmierci.
Na pokładzie eksplodował drugi pocisk. Jedna z szalup ratunkowych, straszliwie
przeładowana, zwisała pod niebezpiecznym kątem na swoich żurawikach. Odłamek
pocisku
strzaskał wielokrążek dziobowy i zobaczyłem, jak mężczyźni, kobiety i dzieci
wysypują się do
morza z szalupy dyndającej przez moment na jednym żurawiku, by po chwili z
rosnącą
szybkością runąć w sam środek kłębowiska miotających się rozpaczliwie na
powierzchni wody
rozwrzeszczanych rozbitków.
Wtem ujrzałem ludzi wskakujących na reling i rzucających się do oceanu. Pokład
pochylał się
już pod nieprawdopodobnym kątem. Nobs, zapierając się wszystkimi czterema
łapami, żeby nie
zsunąć się w lukę odpływową, co chwila popatrywał na mnie z pytającym
skomleniem.
Schyliłem się i pogłaskałem go po łbie.
— Za mną, stary! — krzyknąłem i podbiegłszy do burty rzuciłem się szczupakiem
przez
reling, dając nura w odmęty. Pierwszą rzeczą, jaką ujrzały moje oczy, kiedy
wynurzyłem się na
powierzchnię, był oszołomiony Nobs pływający w kółko kilka metrów ode mnie. Na
mój widok
położył uszy po sobie i rozchylił wargi w charakterystycznym psim uśmiechu.
Okręt podwodny odpływał na północ nie zaprzestając ostrzeliwania trzech
odkrytych szalup
wyładowanych rozbitkami po okrężnice. Na szczęście małe szalupy przedstawiały
sobą raczej
trudny cel, co w połączeniu z kiepskim wyszkoleniem niemieckich celowniczych
chroniło
pasażerów przed najgorszym. Po kilku minutach na wschodnim horyzoncie pojawiła
się wreszcie
smużka dymu i U–boot zanurzył się znikając nam z oczu.
Szalupy ratunkowe przez cały czas oddalały się skwapliwie od zagrożenia, jakie
stanowił
tonący statek, i teraz, chociaż wrzeszczałem co sił w płucach, nie docierało do
nich moje wołanie
o pomoc, a nawet gdyby je usłyszano, nikt nie ważyłby się zawrócić, by przyjść
mi w sukurs.
Zanim jednak statek przewrócił się w końcu do góry stępką i zatonął, zdołaliśmy
z Nobsem
mimo wszystko odpłynąć od niego kawałek. Ssąca siła powstałego wiru porwała nas
w tył o kilka
zaledwie jardów, nie wciągając żadnego z nas pod powierzchnię. Rozglądałem się
gorączkowo
wokół za czymś, czego mógłbym się uchwycić. Moje oczy skierowane były akurat na
miejsce, w
którym zniknął statek, kiedy z głębin oceanu doszedł mnie stłumiony huk
eksplozji i niemal
równocześnie ponad powierzchnię morza wystrzelił gejzer wody wyrzucając w
powietrze
szczątki szalup ratunkowych, ciała, kłęby pary, węgiel, olej i połamane deski
pokładu. Wodna
kolumna przez krótką chwilę była pomnikiem na grobowcu jeszcze jednego statku
pochłoniętego
przez to największe z morskich cmentarzysk.
Kiedy wzburzona kipiel uspokoiła się nieco i morze przestało wypluwać szczątki
wraku,
odważyłem się popłynąć w tamtym kierunku z zamiarem rozejrzenia się za czymś
wystarczająco
solidnym, by utrzymać ciężar ciała zarówno mojego, jak i Nobsa. Byłem już w
obrębie strefy
zatonięcia, kiedy nagle, niecałe sześć jardów przede mną, dziobem do przodu,
wyprysnęła z
oceanu na całą swą długość szalupa ratunkowa, by po chwili, z potężnym
pacnięciem, opaść
kilem na fale. Musiała zostać wciągnięta głęboko pod wodę przez swój macierzysty
statek,
przytroczona doń pojedynczą liną, która wreszcie pękła pod wpływem olbrzymiego
naprężenia.
W żaden inny sposób nie potrafiłem sobie wytłumaczyć przyczyny, dla której
wyskoczyła tak
wysoko ponad fale. Temu to szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zawdzięczam
niewątpliwie
życie Nobsa, swoje i czyjeś jeszcze, daleko mi droższe od własnego. Mówię tu o
szczęśliwym
zbiegu okoliczności nawet w obliczu faktu, że w oczy zagląda nam teraz los o
wiele okropniejszy
od tego, jakiemu zdołaliśmy ujść tamtego dnia; bo dzięki owemu zbiegowi
okoliczności
spotkałem tę, której inaczej nigdy bym nie poznał; spotkałem ją i pokochałem.
Dobrze, że
chociaż tego wielkiego szczęścia nie poskąpiło mi życie; nawet Caspak ze
wszystkimi swymi
okropnościami nie może mnie pozbawić wspomnień.
Tak więc po raz setny dziękuję nieodgadnionemu losowi, że zesłał mi tę szalupę
ratunkową,
wyrzucając ją w powietrze z zielonej, zgubnej otchłani, do której została
wciągnięta —
wyrzucając ją wysoko w górę, opróżniając z wody, kiedy zawisła na moment ponad
falami, i
upuszczając na powierzchnię morza, zdolną do utrzymania się na wodzie i
bezpieczną.
Nie namyślając się wiele wgramoliłem się do mej i wciągnąłem za sobą Nobsa, po
czym
rozejrzałem się po otaczającej nas scenie śmierci i zniszczenia. Powierzchnia
morza zasłana była
szczątkami zatopionego statku, pośród których unosiły się bezwładnie trupy
nieszczęsnych kobiet
i dzieci utrzymywane na wodzie przez bezużyteczne już pasy ratunkowe. Niektóre
ciała były
okaleczone i poszarpane, inne kołysały się na falach dostojnie, ze skupionymi
obliczami; twarze
jeszcze innych zastygły w okropne maski cierpienia i trwogi. Tuż przy burcie
szalupy unosiło się
ciało dziewczyny. Leżała na wodzie twarzą do góry, utrzymywana na powierzchni
przez pas
ratunkowy, obramowana pływającą masą ciemnych falujących włosów. Była bardzo
piękna.
Nigdy nie patrzyłem na tak doskonałe rysy, na twarz tak boską, a jednocześnie
ludzką — głęboko
ludzką. Była to twarz zdradzająca charakter, siłę i kobiecość — twarz istoty
stworzonej do
kochania i do tego, by być kochaną. Policzki rumieniły się barwą życia, zdrowia
i witalności,
leżała jednak na łonie morza martwa. Spoglądając z góry na tę promienną wizję
poczułem, jak
coś ściska mnie za gardło i poprzysiągłem sobie, że dołożę wszelkich starań, by
przeżyć i
pomścić ją.
A potem jeszcze raz opuściłem wzrok na unoszącą się na wodzie twarz i to, co
ujrzałem,
sprawiło, że omal nie wpadłem z powrotem do morza, bo oczy w martwej twarzy
otworzyły się,
rozchyliły się usta i uniosła się ku mnie ręka w niemym wołaniu o ratunek. Ona
żyła!...
japonka393