M. Kownacka - Rogaś z Doliny Roztoki (tekst).pdf

(295 KB) Pobierz
31565845.001.png
D Z I E C I Ń S T W O
U rodził się w nieprzebytych gąszczach stoku góry Radziejowej, tam gdzie opada
ona gwałtownie ku huczącym po kamieniach w dole Małej i Dużej Roztokom
Ryterskim.
Piękna i bujna była jego górzysta ojczyzna.
Ale on wcale o tym nie wiedział. Nic dziwnego: był przecież tylko małym,
upstrzonym jasnymi plamkami koziołkiem na patykowatych nóżkach.
Miał czarne, wilgotne, jakby lakierowane, chrapki i wypukłe, podłużne, ciemne oczy,
otoczone firaneczką długich rzęs.
Był synem płowej, szybkonogiej sarny.
Przez parę pierwszych dni życia był jeszcze tak słaby, że nie opuszczał wcale
legowiska ukrytego wśród bujnej zieleni, wtopiony w tę zieleń całkowicie, jak jakaś
drobna, rudawa cząsteczka lasu.
Spoczywał tam otoczony tkliwą i czujną opieką matki, krążącej nieustannie na
straży.
Im wyżej słońce wstępowało na niebo — tym większe koła zataczała sarnia matka
wokoło swojego, ukrytego w zieleni, skarbu.
Jeżeli wróg ją napadnie — to niebezpieczeństwo trzeba ściągnąć na siebie, jak
najdalej od malca.
Krążyła więc po lesie, łowiąc kosmatymi uszami, nastawionymi na baczność —
każdy dźwięk, każdy najlżejszy szmer, chwytając w rozdęte chrapki każdą
podejrzaną woń, mogącą zdradzić wroga.
Daleki turkot wozu, jadącego leśną drogą, pohukiwanie dzieci pasących krowy
pod lasem, złowieszczy odór, dobywający się z lisich nor ukrytych we wzgórzu —
wszystkie te codzienne zjawiska teraz wydawały się jej podejrzane i przeszywały
ją jak prąd elektryczny, że zastygała na chwilę w bezruchu niczym posążek
z brązu.
Dopiero po długiej chwili napięcia następowało odprężenie. Tak czujna i baczna cały
dzień krążyła, trzymając straż nad dzieckiem.
Ku wieczorowi zaczęła coraz bardziej zacieśniać kręgi, a kiedy słońce skryło się za
lasem — odważyła się odnaleźć swój ukryty skarb.
Z dnia na dzień jednak sił mu przybywało i choć był jeszcze ciągle sarnim
niemowlęciem, czuł jednak już wtedy doskonale, że leśna trawa, górska koniczyna,
zioła i ziółka pachną upajająco, że słońce przesiane przez liście grzeje rozkosznie, że
mleko matki jest słodkie i ciepłe, a jej różowy język masuje wspaniale i goi dropiate
po dziecinnemu boczki, poszarpane i zwichrzone wśród jeżynowych i malinowych
chaszczy.
Jasnym dniem, szarzejącym zmrokiem czy też nocą matka zawsze pomykała
przodem, czujna na każdy najdrobniejszy szelest, a on biegł, jak za latarnią, za
białym piętnem na jej zadzie.
2
Tak przed świtem spuszczali się do wodopoju, topiąc swoje odbicia w ogłuszającej
szumem Roztoce Ryterskiej, razem wdzierali się na szczyty i przebijali przez
nieprzebyte gąszcze.
Kiedy nurkowali w bujnym leśnym poszyciu, jego drobna postać w jasne cętki
wsiąkała w zieleń jak słoneczne plamki.
Świat nieraz wydawał się koziołkowi straszny, zwłaszcza nocą, ciemną, ponurą nocą,
kiedy z dziennego ukrycia wychodzili na żer.
Nieznane, groźne odgłosy dobiegały z ciemności. Wokoło czaiło się coś nieznanego
i groźnego. Ale otuchy dodawał ciepły bok matki, który, zdawało się, murem
odgradzał od wszystkich niebezpieczeństw świata.
Czyhało ich na młodego, niedoświadczonego sarnika co niemiara. Był nie lada
smacznym kąskiem.
Śledziły go łakomie z kryjówki żółte jak bursztyn, przenikliwe i przebiegłe oczy lisa,
zataczały nad nim w powietrzu koła wielkie ptaki drapieżne o potężnych szponach
i hakowatych dziobach, z gałęzi czatowały na niego wysmukłe drapieżnice-kuny,
z nor — gibkie i zwinne łasice chciwe jego krwi.
Ale matka, zawsze obecna i baczna na wszystko wokoło, umiała go prowadzić bez
uszczerbku przez zasadzki i śmiertelne niebezpieczeństwa, na jakie narażone jest
każde dziecko lasu.
Gdy najdrobniejszy szmer zaniepokoił matkę-sarnę, wydawała ona specjalny,
ostrzegawczy pisk albo energicznie tupała raciczką, co w tłumaczeniu na nasz język
znaczyło zapewne:
„Baczność! Wróg w pobliżu! Padnij! Przyczaj się! Stań się niewidoczny!"
Koziołek wypełniał polecenie matki błyskawicznie: wtulał się w poszycie lasu
i nieruchomiał, po prostu znikał z oczu, w czym mu pomagała wspaniale jego
rudawa szatka i białe cętki na sierści, łudząco podobne do plamek słońca
przesianych przez liście.
A jednak, pomimo stale napiętej czujności, trudno uchronić małego koziołka od
przygody w dzikim, pierwotnym, pejnym ukrytych zasadzek lesie.
Nikt nie potrafiłby sobie zdać sprawy, jak i kiedy się to stało, że kasztanowata, leśna
rozbójniczka-kuna — przyczajona na gałęzi buka — zdołała bezczelnie napaść
małego sarnika.
Koziołek nie zdążył nawet jeszcze pisnąć, po swojemu wzywając ratunku,
a napastniczka nie zdążyła wpić mu się, kunim zwyczajem, zębami i pazurami
w gardło, kiedy matka, szybciej niż myśl, już była przy małym, już, bojowo wspięta
na tylnych nogach, grzmociła przednimi racicami wroga.
Żaden mistrz-werblista nie potrafi chyba z taką błyskawiczną szybkością barabanić
pałeczkami w bęben, jak posypały się gradem uderzenia czarnych, silnych raciczek
na grzbiet napastnika.
Łup-cup-cup! padały gęsto dobrze wymierzone ciosy. Po napastniczce w sekundę
nie zostało nawet śladu, znikła tak, jak się pojawiła, a koziołek zdrowy i cały
przywarł do boku matki.
Na dzienny wypoczynek matka przygotowywała gdzieś w leśnych gąszczach
legowisko, starannie odgarniając raciczkami ściółkę i wierzchnią warstwę ziemi.
Jakże wygodnie, miło i bezpiecznie było drzemać sobie po nocnym koczowaniu za
3
żerem, w przytuleniu do matczynego boku, kiedy naokoło toczył się dzień
powszedni lasu.
Dzięcioły kuły zamaszyście w stare jodły, czarne jak kominiarczyki górskie
wiewiórki uganiały się po konarach, gdzieś z wysokości czubów drzew płynęła
rześka pieśń drozda-śpiewaka, a smukłe jaszczurki o złocistych oczach wylęgały
grzać się w słonku na zmurszałych pniach, wśród paproci, marzanek i dzwonków
leśnych.
Po długim wypoczynku matka podnosiła się z wolna, przeciągała rozkosznie
i zabierała się do czyszczenia swojej pięknej, płowej sukni, liżąc starannie raz przy
razie giętki grzbiet i wysmukłe boki.
A potem przychodziła kolej na malca, który poddawał się tym zabiegom z wielką
cierpliwością.
Generalne mycie maminym językiem zaczynało się od czarnego noska, potem
przychodziła kolej na łepek, szyję; grzbiecik otrzymywał najmocniejszy masaż,
a zabiegi kończyły się dopiero na kosmatych nóżkach.
Dziki mieszkaniec lasu musi być idealnie czysty, żeby zachować sprawność ciała
i odorem nie dawać znać o sobie wrogom. Inaczej — zginie.
Tak więc wreszcie czyści i odświeżeni dokonaną starannie toaletą szli coś przekąsić,
czyli, mówiąc w leśnym języku — udawali się na poszukiwanie żeru.
Za dnia sarny niechętnie opuszczają las. Otwarta, szeroka przestrzeń naraża je na
dodatkowe niebezpieczeństwa.
Różne polne przysmaki — jak groch, seradelę, owies, lucernę, młodą koniczynę —
trzeba zostawić na żerowanie pod osłoną nocy, ale i w lesie nie brak o tej szczodrej
porze roku delikatnych trawek, młodych gałęzi drzew liściastych, ulubionych
przekąsek — złocistych kurek, grzybków pociesznych niby lejki ulepione z wosku,
i sarniego przysmaku nad przysmaki — pachnących, rumianych poziomek.
Ostrożność i przebywanie za dnia w lesie zawsze sarnom wychodzi na dobre. Któż
jednak może przewidzieć przypadki, jakie pokierują losem mieszkańców boru,
pomimo największej czujności z ich strony.
G R O Z A
P rawdziwa groza przyszła nie nocą, która koziołka zawsze napawała lękiem,
a właśnie w najbardziej jasne południe, kiedy słońce stało u stropu nieba, i nie wśród
dzikich osypisk i chaszczy szarpiących sierść na strzępki, a na zalanej słońcem,
wesołej polance leśnej, kiedy drozd obrożny, z białym półksiężycem na piersiach,
rzucał swoją donośną fanfarę na cały las, a maleńka, ruchliwa świstunka leśna, ze
swoim wesolutkim trelikiem, nurkowała niczym rybka w wodzie w bukowym
listowiu, połyskując białym brzuszkiem.
Matka koziołka, po wypoczynku w legowisku, pomknęła z synem u boku ku tej
właśnie, pobliskiej polanie otoczonej zwartym wałem zieleni.
Ale zieleń to nie mur z kamieni. Zawsze się znajdzie jakaś szparka, jakiś maleńki jak
dziurka od klucza wyglądek, przez który można zerknąć swoim czarnym,
wypukłym okiem, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Czy nic nie mąci
4
spokoju leśnego, normalnego życia, czy nic nie zagraża koniecznością karkołomnej
ucieczki nieporadnym jeszcze nóżkom koziołka.
A potem trzeba delikatnie i ostrożnie, końcem pyszczka, rozsunąć na dwie strony
gałęzie jak kurtynkę w teatrze i powolutku, krok za krokiem, z synem u boku wyjść
z ukrycia na tę niewielką, ale — bądź co bądź — otwartą przestrzeń.
Tak, ostrożność to jedyna broń sarniego rodu.
Teraz, po zachowaniu tych wszystkich ostrożności i wynurzeniu się z gąszczu na
polanę, można już spokojnie oddać się żerowaniu.
Kwitnące łąki leśnych polan w Beskidzie Sądeckim!... Czy może się z nimi równać
najwspanialszy kobierzec wschodniego króla z baśni?
Przyziemne ich runo jest zwarte, utkane z mchów, stokrotkowych rozetek, liści
pierwiosnka i babki, wyżej pną się różowoliliowe, koronkowe guziczki jarzmianki,
powiewne dzwoneczki, czerwone i białe koniczyny, złocienie, firletki, a jeszcze
wyżej chwieją pióropuszami — mietlice, kostrzewy, wiechliny i drży za najlżejszym
podmuchem wiatru delikatna drżączka.
Ileż to smakowitych kąsków dla sarniego pyszczka! Tylko zgarniać chciwym
językiem ten soczysty, wygrzany w słońcu, pachnący pokarm.
Niekiedy znęciła pasącą się sarnę jakaś gałąź, rozpinająca zielone liście wysoko nad
jej głową.
Dosięgnięcie jej wydaje się niepodobieństwem. Ale potrzeba i las uczą swoje dzieci
przeróżnych sposobów i sztuk lepiej od trenera cyrkowego. Oto sarna
najwdzięczniejszym, lekkim ruchem wspina się na tylnych nogach, przednimi
kopytkami zawisa w powietrzu i chwyta wyciągniętym, łakomym pyszczkiem
upragnioną gałązkę.
Koziołek tymczasem brodził wokoło matki wśród bujnych traw, z gąszczu których
zaledwie łepek mu wystawał, to znów pobrykiwał pociesznie jak pozłocista piłka
w białe grochy.
Ale po tych dziecinnych wybrykach zabierał się poważnie do żerowania, naśladując
we wszystkim matkę.
Robił to „na niby" — bo naprawdę jedynym dotąd jego pożywieniem był pokarm
matki. Jeść nic jeszcze nie potrafił, co mu nie przeszkadzało chwytać tak, jak to robiła
matka, pyszczkiem zioła i przesuwając je na języku, jakby grał na fujarce, trząść
zawzięcie łepkiem, a nie doszukawszy się w nich jeszcze żadnego smaku, wypluwać
w końcu i szukać nowych łodyżek do dalszej zaprawy w przyszłym żerowaniu.
Sarna od czasu do czasu unosiła głowę i zamierała na chwilę w czujnym,
badawczym napięciu. Malec naśladował każdy jej ruch. W takich chwilach napiętej
uwagi również unosił łepek i przybierał postawę „na baczność", nastawiając czujnie
długie, kosmate uszka.
Po przeciwnej stronie polany, w osłonie potężnego wykrotu powalonej jakimś
huraganem jodły, rozpościerał się gęsty kobierczyk rumieniejących w słońcu
poziomek. Ponęta nieprzeparta dla każdej sarny.
Tam też drobnym kroczkiem ruszyła przywabiona przysmakiem matka koziołka.
O, gdzie byłaś pod tę chwilę, sójko, sójko czubata z błękitnymi lampasami,
najczujniejszy strażniku leśny? Czemu nie rzuciłaś ostrzegawczego skrzekotu?!
Gdzieście się podziały krzykliwe kumoszki-sroki i fukające ostrzegawczo wiewiórki?
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin