Drew Karpyshyn
Wrota Baldura II: Tron Bhaala
Baldur's Gate II:Throne of Bhaal
Przełożyła Anna Studniarek
Wydanie oryginalne: 2001
Wydanie polskie: 2002
Mamo, tato – ta książka jest dla was.
Podziękowania
Ta powieść nie powstałaby bez udziału Jamesa Ohlena, Kevina Martensa, Davida Gaidera i innych twórców Tronu Bhaala z firmy BioWare. Dzięki, chłopaki.
Prolog
Marpenoth, 1368 DR
– Cicho, Ravio – ostrzegł żonę Gerdon. – Obudzisz chłopca. Przestraszysz go.
– Powinien się bać, Gerdonie. Ja się boję – odpowiedziała Ravia, tłumiąc łkanie. – Wiesz, co mówią ludzie. Egzekucje, publiczne palenie...
– Nie, Ravio! – Gerdon uderzył pięścią w ciężki stół stojący pośrodku niewielkiego pomieszczenia, które służyło jego rodzinie za kuchnię. Stół ten zrobił własnymi rękami, podobnie jak stojące obok krzesła i łóżko w drugim pokoju. Gerdon sam wybudował nawet drewniane ściany ich domu i dach nad głową. – Nie pozwolę wygnać się z mojej ziemi... z mojego domu... przez to szaleństwo!
Ravia potrząsnęła głową. Gdy zwróciła się do męża, jej głos był łagodny.
– Wolałbyś raczej zginąć, Gerdonie? Ty i twój syn? Splugawiona krew płynie też w żyłach Terrela.
Gerdon nie odpowiedział od razu, lecz zaczął spacerować po ich niewielkim domu. Miał już dosyć tych kłótni z żoną noc w noc. Był zły – na Ravię, na świat, nawet na siebie, lecz bardziej jeszcze bał się, że żona może mieć rację. Jednak nie chciał poddać się jej pragnieniu ucieczki.
– Te historie przyszły z północy, z Amnu. To barbarzyńcy! Amnianie zabiliby sąsiadów za garść monet. Szukają tylko pretekstu.
Ravia wstała ze swojego miejsca przy stole i stanęła na drodze męża. Zmusiła go, żeby zwrócił na nią uwagę, starannie rozważył jej słowa, zamiast zbyć je machnięciem ręki.
– Z każdym tygodniem słyszymy więcej opowieści, mężu. Z każdym tygodniem słyszymy plotki z miast i wiosek leżących coraz bliżej naszej krainy. Już nie tylko z Amnu. Wiesz, że to samo dzieje się teraz w Tethyrze i Calimshan. Nie możesz tego zignorować, Gerdonie!
– To miasto nie jest takie – sprzeciwił się Gerdon, uspokajająco przytulając do siebie żonę... choć nie wiedział, kto kogo właściwie uspokaja. – To prości rolnicy, jak my. Nasi sąsiedzi nigdy nie zrobią nam krzywdy. Znam ich.
Ravia nie odpowiedziała. Gerdonowi nie podobała się ta cisza, więc dalej próbował uspokajać żonę.
– Zresztą i tak nie uwierzą, gdyby ktokolwiek im powiedział. Oprócz nas nikt nie wie, nawet Terrel.
– A może powinien – odpowiedziała Ravia szeptem.
* * *
Uciekaj. Żadnych pytań, żadnych odpowiedzi. Żadnego wahania, żadnych wyjaśnień. Uciekaj, po prostu uciekaj.
Ojciec powtarzał tę lekcję Terrelowi każdego wieczora przez ostatni miesiąc. Terrel miał tylko dziesięć lat. Nie rozumiał zbyt dobrze słów, których używał ojciec – prześladowanie, lincz, ludobójstwo, dziedzictwo, pomiot Bhaala. Terrel był jednak na tyle duży, by zrozumieć to, co najważniejsze w słowach ojca.
– Jeśli zobaczysz obcych na farmie, Terrelu, uciekaj. Jak najszybciej i jak najdalej. Po prostu uciekaj.
Wracając z pracy w polu, Terrel usłyszał ich na długo przed tym, nim ich zobaczył. Wieczorny wiatr niósł gniewne krzyki. Tłum maszerował prosto przez pole, depcząc plony jego ojca. Zmierzch rozświetlały ich pochodnie, sprawiające, że tłum wydawał się skąpany w pomarańczowym blasku. Jeszcze chyba nie zobaczyli Terrela, uwagę zwracali raczej na odległy dom, niż na niewielką postać na skraju pola, ledwo widoczną w ciemnościach.
Terrel widział ich, oświetlonych przez trzymane pochodnie. Nawet z tej odległości rozpoznał wielu mężczyzn, którzy czasami przychodzili do ojca, by robić z nim interesy. Dopiero gdy chłopiec zobaczył wśród tłumu nieznane mundury żołnierzy, posłuchał wskazówek ojca. Zaczął uciekać.
Domek został otoczony. Krąg żołnierzy i najemników wokół niewielkiej farmy stopniowo zacieśniał się jak pętla na szyi znienawidzonego dziecka Bhaala. Chmara ludzi z miasta stała na obrzeżach kręgu. Bardzo chcieli coś widzieć, ale obawiali się, że sami zostaną zobaczeni. Przywódca żołnierzy, ubrany w ciężki płaszcz z kapturem, przyglądał się całej scenie z bezpiecznej odległości.
W domu panowała cisza, lecz przez niewielkie szpary w ścianach prześwitywało światło. Uzbrojeni mężczyźni zbliżyli się i zatrzymali, zaś z tłumu cywilów za nimi wypchnięto do przodu burmistrza.
Burmistrz, przestępując z nogi za nogę, rozejrzał się wokół, szukając pocieszenia lub wsparcia w twarzach ludzi, których reprezentował. Mieszkańcy miasta kulili się za kręgiem żołnierzy, wpatrując się w ziemię. Ich spuszczone twarze rozmazywało migające światło pochodni i cienie, uniemożliwiając odczytanie ich prawdziwych uczuć.
Burmistrz widział za to dokładnie wyraz twarzy żołnierzy – a raczej to, że pozostawały one bez wyrazu. Każdy z uzbrojonych mężczyzn otaczających dom odpowiadał na wzrok burmistrza spojrzeniem apatycznym, pozbawionym jakichkolwiek myśli czy współczucia. Wyszkolono ich, by nie czuli nic poza fanatycznym oddaniem obowiązkom i woli prawie zupełnie ukrytego w cieniu dowódcy.
Burmistrz odchrząknął, a gdy się odezwał, mimo swoich zastrzeżeń mówił głośno i wyraźnie – głosem człowieka przyzwyczajonego do wygłaszania przemówień.
– Gerdonie, dla bezpieczeństwa naszej wspólnoty masz się udać do aresztu, by twa plugawa krew nie sprowadziła zagłady na nas wszystkich! Jeśli poddasz się bez rozlewu krwi, zostaniesz zaaresztowany i sprawiedliwie osądzony!
Z wnętrza domu nikt nie odpowiedział. Słychać było jedynie rozbrzmiewający od czasu do czasu trzask płonących pochodni. Burmistrz odczekał chwilę, po czym znów przemówił.
– Ravia, twoja żona, będzie mogła odejść wolno, jeśli się nam poddasz. Jeśli zaczniesz stawiać opór, nie mogę zagwarantować jej bezpieczeństwa.
Znów odpowiedzią była jedynie cisza.
– Twój syn, Terrel, także musi się poddać. Plugawa krew Bhaala płynie również w jego żyłach.
Tym razem burmistrz pozwolił, by cisza trwała wiele minut, zanim znów zaczął mówić. Wypowiedział już starannie ułożoną mowę, tak jak kazała mu postać w kapturze. Teraz pozostały mu tylko jego własne słowa. Gdy odezwał się ponownie, jego głos nie był już tak oficjalny.
– Gerdonie, proszę... bądź rozsądny. Ta sprawa jest nieprzyjemna dla nas wszystkich. Dla bezpieczeństwa naszych rodzin i twojego własnego musisz oddać siebie i swojego syna...
W pierś burmistrza wbiła się strzała. Jej metalowy grot wszedł głęboko w ciało między twardymi żebrami i przebił płuco. Słowa burmistrza utonęły we krwi. Mężczyzna chwycił wystające z piersi drzewce i powoli upadł martwy na ziemię. Z tłumu mieszczan zebranych za kordonem żołnierzy otaczających dom zabrzmiały krzyki przerażenia.
Jak jeden mąż pierścień zbrojnych zaczął przybliżać się do budynku. Na ich twarzach nie było zaskoczenia ani zdumienia, jakby przez cały czas oczekiwali takiego obrotu sprawy. Z wąskiego okna chaty bez przerwy wylatywały strzały, jednak mordercze pociski odbijały się od wielkich tarcz żołnierzy, którzy maszerowali w doskonałym szyku. Zbliżali się do siebie, aż utworzyli ciasny pierścień w odległości mniej niż dwunastu stóp od ścian domu.
Z budynku zabrzmiał znajomy głos.
– Przeklinam to zdradzieckie miasto! – krzyczał Gerdon. – Niech wasze dusze spłoną w Otchłani!
Przywódca żołnierzy, w odpowiedzi na ledwo widoczny sygnał postaci w kapturze, uniósł dłoń. W tym samym momencie co drugi żołnierz otaczający chatę uniósł pochodnię i rzucił nią w strzechę, która szybko zapłonęła. Fioletowe nocne niebo pokryła smuga czarnego dymu.
Połowa żołnierzy nadal trzymała swoje pochodnie. Druga połowa zaś wyjęła sejmitary i czekała. Wszyscy trzymali wysoko tarcze, by chronić się przed strzałami.
We wnętrzu chaty nadal panowała cisza. Strzecha płonęła, a ogień wciąż się rozprzestrzeniał. Po chwili pomarańczowe płomienie pojawiły się już na ścianach, by następnie spalić fundamenty chaty i ziemię wokół niej. Dym uniósł się, a po chwili rozwiał go słaby wiatr wiejący przez pola.
Gerdon zakrzyknął z bólu i rozpaczy, a to nieludzkie wycie sprawiło, że mieszczanie zakryli uszy ze strachu i wstydu.
Drzwi chaty otworzyły się gwałtownie, wychodzący Gerdon niemal wyrwał je z zawiasów. Przysadzisty rolnik, uzbrojony tylko w kosę, bez wahania zaatakował kapitana żołnierzy. Opancerzony kapitan spokojnie postąpił krok do przodu, aby przyjąć wyzwanie. Jego tarcza i sejmitar były gotowe do sparowania ataku.
Gerdon, trzymając swą broń z wprawą świetnego kosiarza, opuścił zakrzywione ostrze w dół, w stronę niczym nie chronionych nóg przeciwnika. Kapitan sparował kosę własnym ostrzem i sprawił, że uderzyła w ziemię.
Jednym szybkim ruchem Gerdon zmienił kierunek ataku, przesuwając dłonie po długim trzonku, by zmienić jego środek ciężkości, jednocześnie skręcając ciało w pasie i szarpiąc ramionami. Ten szybki kontratak wytrącił jego przeciwnika z równowagi i żołnierz z trudem zdołał podnieść tarczę, by przyjąć atak.
Siła ataku działającego w furii Gerdona wgniotła żelazną tarczę, odrzucając kapitana do tyłu. Żołnierz rzucił się niezgrabnie do przodu, próbując odzyskać równowagę, zaś Gerdon zatoczył łuk kosą, przygotowując się do zabójczego cięcia w odkryty bok kapitana.
Narzędzie wypadło nagle ze sparaliżowanych palców Gerdona, który osunął się na kolana. Padł ofiarą jednego celnego cięcia sejmitarem przez odkryte plecy. Zaślepiony przez rozpacz i wściekłość, Gerdon nie zauważył żołnierza, który w trakcie jego walki z kapitanem spokojnie zajął odpowiednią pozycję za jego plecami.
Gerdon padł na ziemię. Jego ręce i nogi drgały spazmatycznie, cios strzaskał jego kręgosłup. Próbował zawołać na pomoc sąsiadów, którzy wciąż stali za ścianą zbrojnych żołnierzy. Ale ciało Gerdona wygięło się w łuk i mógł już tylko wyć jak ranne zwierzę.
Kapitan schował swoją broń do pochwy i wykopał kosę poza zasięg poruszających się spazmatycznie rąk Gerdona. Głową wskazał na swoich ludzi i czterech z nich podbiegło. Podnieśli mężczyznę z ziemi, zanieśli go do płonącej chaty, w której leżał dymiący trup jego żony, i wrzucili w ogień.
Kiedy ciało Gerdona uderzyło w płonące ściany domu, osłabiony szkielet budynku poddał się i załamał, grzebiąc pod sobą sparaliżowanego mężczyznę.
– Kapitanie – zawołał głos z tłumu kilka chwil później. – Złapałem tego chłopaka, kiedy biegł przez pole, próbując uciec.
Pół tuzina żołnierzy przepchnęło się przez tłum przerażonych mieszczan i dołączyło do towarzyszy beznamiętnie obserwujących płonące resztki domu. Jeden z nowo przybyłych ciągnął za sobą chłopca, trzymając go za włosy.
Kapitan przyglądał się im bez wyrazu. Chłopiec został wepchnięty do środka kręgu, a jeden z żołnierzy przytrzymywał go za ramiona. W blasku płomieni chłopiec był doskonale widoczny.
– Jak się nazywasz, chłopcze? – zapytał kapitan.
Chłopiec milczał.
Kapitan zwrócił się do tłumu.
– Jak on się nazywa?
Przez kilka chwil panowała cisza, po czym ktoś zawołał:
– Terrel. Syn Gerdona.
Kapitan jednym płynnym ruchem wyjął sejmitar. Zabrzmiały głosy sprzeciwu. Ktoś wykrzyknął:
– Przecież to tylko dziecko!
– Dziecko Bhaala – wyjaśnił kapitan, przeciągając ostrzem po gardle bezbronnego chłopca.
Rozdział pierwszy
– Chcę iść do domu... do Candlekeep.
Abdel jeszcze nigdy nie wyrzekł prawdziwszych słów niż te wypowiedziane u stóp Drzewa Życia. Ostanie wydarzenia w jego życiu nauczyły go jednak, że jego pragnienia rzadko się spełniają.
Powinien zostać uznany za bohatera, i to wielokrotnego. Najpierw zabił swego złego przyrodniego brata Sarevoka i uratował Wrota Baldura przed bezsensowną, wyniszczającą wojną. Później, z Jaheirą u boku, pokonał maga Jona Irenicusa i uratował życie oraz duszę swojej przyjaciółki z dzieciństwa i przyrodniej siostry Imoen. Kiedy sam Abdel zginął, trafił do Otchłani, a potem odrodził się u stóp Drzewa Życia. Przy okazji uwolnił elfie miasto Suldanessellar, uniemożliwił szalonemu magowi Irenicusowi stanie się nieśmiertelnym i uratował przed zniszczeniem Drzewo Życia – źródło wszelkiego życia w Faerunie.
Po tym wszystkim Abdel pragnął jedynie powrócić do domu swego dzieciństwa, gdy jednak opuścił bezpieczne Suldanessellar, nikt nie witał go jak bohatera, a mury Candlekeep były dalej niż kiedykolwiek.
– Abdelu, musimy odpocząć. – Zmęczony głos Jaheiry, kochanki Abdela, przerwał ponure rozmyślania tego wielkiego najemnika, przedzierającego się przez gęste poszycie wysokiego lasu Tethyr. – Nie możemy dalej iść tej nocy. Jak tylko znajdziemy polanę, powinniśmy się zatrzymać.
Abdel obejrzał się przez ramię na piękną półelfkę, która towarzyszyła mu we wszystkich jego zmaganiach. Jej rysy były ściągnięte, a oliwkowa skóra niemal czarna od kurzu i brudu. Długie, gęste czarne włosy pozlepiały się i splątały, a błyszczące niegdyś miedzią kosmyki zmatowiały. W blasku księżyca przebijającego się przez gęste sklepienie gałęzi Abdel widział jednak, że fioletowe oczy kobiety wciąż płoną. Jaheira poszłaby za nim na krańce Faerunu bez słowa narzekania. Uświadomił sobie, że to nie chodzi o nią.
Imoen, młoda kobieta, która dzieliła z Abdelem nadzieje i marzenia w czasie ich wspólnego dorastania w Candlekeep, nie nadążała za nimi. Mając niecałe pięć stóp wzrostu, musiała robić dwa razy więcej kroków niż Abdel, żeby utrzymać tempo marszu, które narzucił. Ten wysiłek odcisnął na niej swoje piętno. Jej zwykle błyszczące, wesołe oczy były na wpół przymknięte, głowa opadła na pierś, a kasztanowe loki zasłoniły blade, piegowate czoło. W jej krokach brakowało wcześniejszej energii. Szła ciężko, jak ktoś zmuszony do wysiłku znacznie przekraczającego granice jego wytrzymałości. Podobnie jak u Abdela, w żyłach Imoen płynęła krew boga. Splugawiona esencja ich ojca została jednak wyrwana z jej ciała i duszy podczas szalonych eksperymentów maga Irenicusa, dlatego brakowało jej nadludzkiej wytrzymałości brata. Na wpół przytomna młoda kobieta potknęła się o pokręcony korzeń wystający z poszycia ciemnego lasu, ale Abdel pochwycił ją, zanim upadła. Poruszał się z nadzwyczajną szybkością istoty, która jest więcej niż człowiekiem i tylko trochę mniej niż bogiem. Bez słowa wziął ją na ręce. Ruszyli przez gęste zarośla, tym razem z Jaheirą na przedzie, aż znaleźli niewielką polankę. Abdel łagodnie opuścił przyrodnią siostrę na ziemię i spojrzał z troską w oczach na półelfkę.
Nic jej nie będzie – zapewniła Jaheira. – Musi tylko odpocząć. I ja też.
– Jak długo?
Pytanie samo w sobie było proste, ale Jaheira zawahała się, nim odpowiedziała. Abdel rozumiał to. Życie uciekinierów odcisnęło na nich wszystkich swoje piętno, lecz Imoen cierpiała najbardziej. Cała trójka uciekała przez ostatnie kilka tygodni, gdy polowano na nich jak na zwierzęta. Ich prześladowcy – najemnicy, żołnierze, łowcy nagród i fanatycy religijni – nie ustawali w pogoni, spychając Abdela i jego towarzyszki coraz bardziej na południe, w niegościnną dzicz.
– Potrzebujemy kilku godzin. Co najmniej. – Jaheira westchnęła, po czym kontynuowała. – To wystarczy, żeby Imoen znów mogła ruszyć, ale ona długo nie wytrzyma. W tym stanie nawet tydzień odpoczynku w łóżku nie przywróci jej pełni sił. Imoen nie jest taka jak ty, Abdelu... już nie. Od chwili, gdy Irenicus wykradł z jej duszy esencję twojego ojca.
Abdel skinął głową.
– W takim razie kilka godzin. – Jaheira była silniejsza niż Imoen, ale Abdel widział, że ona też cierpi z powodu braku snu i wyczerpania. Potężny wojownik czuł w swych mięśniach tylko ślady zmęczenia, lecz w nim mieszkała siła życiowa boga. – Odpocznij, ukochana. Ja stanę na straży.
Jaheira potrząsnęła lekko głową, zbyt zmęczona, by zrobić to bardziej przekonująco.
– Jeszcze nie. Myślę, że uda mi się tu znaleźć coś, co trochę nas ożywi. Trochę mięty albo korzeń żeń-szenia. Niewiele, ale trochę pomoże.
Abdel uświadomił sobie, że sprzeczanie się z nią nie miałoby sensu. Mimo wyczerpania, wola Jaheiry była jak zwykle nieugięta. Była zdecydowana, by poszukać dobroczynnych roślin lub ziół w otaczającym lesie, i nic nie mogło zmienić jej postanowienia. Propozycja, że sam przeszuka krzaki, nie miała sensu – Jaheira była druidką, służką równowagi i natury. Umiała rozpoznawać lecznicze i wzmacniające właściwości okolicznej flory, a Abdel nie miał o tym pojęcia. Przez lata kariery najemnika zdobył trochę podstawowej wiedzy o roślinach, jednak tutaj, na południowym krańcu lasu Tethyr, roślinność wydawała mu się zupełnie obca.
– Nie odchodź zbyt daleko – ostrzegł ją.
Jaheira w odpowiedzi lekko skinęła głową i zniknęła w ciemności.
Imoen spała niespokojnie, mamrocząc coś i rzucając się na zimnej ziemi. Abdel mógł tylko patrzeć i przeklinać tych, którzy na nich polowali. Gdyby był sam, mógłby stanąć naprzeciw nich i walczyć. Dla każdego oprócz Abdela taka myśl byłaby śmieszna, a do niedawna i on sam by się nad tym zastanawiał.
Jako nastolatek Abdel był większy i silniejszy od większości mężczyzn, a dorosły Abdel był prawdopodobnie największym i najbardziej imponującym człowiekiem w całym Faerunie. Wysoki na siedem stóp, umięśniony młody mężczyzna zdobył reputację jako najemnik, strażnik i rębajło – jako wojownik do wynajęcia Abdel dokonał wszystkiego. I wtedy poznał prawdę, która na zawsze zmieniła jego życie.
Abdel był synem boga mordu, potomkiem Bhaala. Wprawdzie martwego boga, ale jednak boga. Osoba jego ojca zmieniła Abdela w uciekiniera, poszukiwanego przez wrogów i łowców nagród. Pochodzenie wpłynęło na życie Abdela również w inny, zaskakujący sposób. Zmienił się także fizycznie. Wciąż wyglądał jak normalny, choć może wyjątkowo duży mężczyzna, lecz nie był człowiekiem. Już nie. Jaheira nazwała go awatarem, fizyczną manifestacją nieśmiertelnego ojca.
Bycie awatarem miało swoje zalety. Ciało Abdela stało się naczyniem esencji Bhaala, było zadziwiająco silne. Mogło czerpać z nieśmiertelnej esencji, by się regenerować, leczyć poważne, a nawet śmiertelne rany z zadziwiającą szybkością. Wytrzymałość, siła i wigor Abdela nie miały sobie równych w całym Faerunie. Jego moc stale rosła. Z każdym dniem Abdel był silniejszy, czuł, że jego umiejętności coraz bardziej wykraczają poza ludzkie możliwości.
Jego niezwykłe zdolności regeneracji sprawiały, że miecze i strzały wrogów były niemal bezradne. Zadawane nimi rany goiły się prawie natychmiast. Abdel, właściwie niepokonany, wierzył, że mógłby samodzielnie zabić całą kompanię i wyjść z tego bez obrażeń. Imoen i Jaheira nie były jednak obdarzone jego wytrzymałością. Były podatne na zranienia, a Abdel nie wiedział, czy w czasie bitwy mógłby je ochronić.
I jeszcze jedno – choć Abdel zyskał odporność na wszelkiego rodzaje fizyczne ataki, miał w sobie ogromną słabość. Wielkiemu najemnikowi nieobca była przemoc. Wybrany przezeń zawód jeszcze podsycał jego pragnienie krwi, karmiąc złą część jego natury, dziedzictwo Bhaala. Tylko miłość Jaheiry chroniła Abdela przed poddaniem się piętnu boga mordu i staniem się bezduszną maszyną do zabijania, jaką kiedyś był jego przyrodni brat Sarevok.
Wsparcie kobiety, którą kochał, umożliwiało Abdelowi walkę z własnymi impulsami. Z cierpliwą i pełną zrozumienia pomocą Jaheiry uczył się kontrolować nienawiść i wściekłość, powstrzymywać straszliwą transformację, która groziła jego zniszczeniem. Ta kontrola była jednak jeszcze słaba. Zabicie wszystkich prześladowców mogłoby wypuścić na wolność straszliwego potwora, którego Abdel nauczył się w sobie powstrzymywać.
Już wcześniej zdarzało się to i jemu, i Imoen, choć Abdel wygnał bestię z duszy Imoen w krwawej, okrutnej bitwie u stóp Drzewa Życia. Wciąż jednak istniała możliwość, że Abdel zmieni się w bezrozumne plugastwo, którego jedynym pragnieniem będzie zabijanie wszystkich wokół. Zwycięstwo nad wrogami groziło, że ohydna esencja jego przeklętego ojca pochłonie tożsamość Abdela i zmieni go w czterorękiego demona, fizyczną manifestację Bhaala w Faerunie. Abdel wiedział, że jeśli nie zachowa ostrożności, może znów stać się Niszczycielem.
Cichutki szelest liści sprawił, że Abdel obrócił się na pięcie i pochylił, jednym płynnym ruchem wyciągając ciężki miecz z pochwy na plecach. Stał z ostrzem gotowym do ataku, gdyby pojawił się niewidzialny intruz, a jego dłonie zaciskały się na rękojeści tak mocno, że aż zbielały mu kostki. Potężne mięśnie ramion i rąk drżały w oczekiwaniu, po czym rozluźniły się, gdy spomiędzy drzew na polankę wyszła Jaheira.
Śliczna druidka trzymała w dłoni kilka niewielkich trójkątnych liści, po czym jeden wsunęła sobie do ust.
– To nam pomoże, ale i tak musimy się przespać. Nawet ty, Abdelu. – Podała mu jeden z liści. – Dla Imoen. Włóż jej pod język, jeśli jest zbyt zmęczona, żeby żuć.
Abdel zrobił tak, jak mu kazała. Opadł na kolana i ułożył swój miecz na ziemi, po czym łagodnie uniósł głowę wyczerpanej przyrodniej siostry. Nie zareagowała, kiedy zachęcił ją do wzięcia liścia, więc delikatnie odchylił jej głowę i otworzył małe usta. Wsunął jej liść pod język i ponownie położył ją na ziemi. Jaheira podała mu wyjęty z plecaka koc, którym mężczyzna okrył delikatne ciało młodej kobiety.
Jaheira ułożyła się kilka stóp dalej i Abdel podszedł do niej. Ułożyła głowę w zgięciu jego potężnego ramienia i wtuliła się w niego, by ogrzać się ciepłem muskularnego ciała.
– Rozmawiałam ze zwierzętami z lasu – szepnęła druidka sennym głosem, już prawie pogrążając się we śnie. – Ostrzegą nas, gdy ktoś będzie się zbliżał.
Abdel, uspokojony słowami Jaheiry, przesunął się nieco na zimnej ziemi, by ułożyć się wygodniej, nie budząc jednocześnie druidki. W pełni ufał zdolności Jaheiry do komunikowania się z leśnymi ptakami i zwierzętami. Wiedział, że będą pod dobrą opieką, lecz nie mógł się jakoś zmusić do zamknięcia oczu.
Zastanawiał się nad ich sytuacją. Prześladowcy zbliżali się coraz bardziej, a ponieważ Imoen i Jaheira z każdym dniem były słabsze, ich odnalezienie pozostawało tylko kwestią czasu. Abdel zostanie zmuszony do walki, której za wszelką cenę pragnął uniknąć.
Nie po raz pierwszy, kiedy Jaheira i Imoen spały, Abdel rozważał swoje odejście, aby odciągnąć prześladowców od obu kobiet. Niech one żyją w spokoju, a tylko on będzie musiał wiecznie uciekać. Abdel westchnął i zamknął oczy, jak zawsze odrzucając tę możliwość. Nawet gdyby zmusił się do opuszczenia Imoen i kobiety, którą kochał, nie miał pewności, że łowcy na pewno podążą za nim.
Polowali na Abdela ze wzglądu na jego krew – splugawioną krew martwego boga. Prześladowali go za grzechy ojca, Bhaala. Plotki o nagłych aresztowaniach, okrutnych torturach i natychmiastowych egzekucjach były zbyt częste i powszechne, by nie zwracać na nie uwagi. Jak wszyscy potomkowie Bhaala, Abdel musiał uciekać – zostałby skazany na śmierć nie z powodu tego, co uczynił, lecz ze względu na to, kim był.
Imoen również była pomiotem Bhaala. Choć piętno martwego boga zostało wypalone z jej duszy, jej życie, podobnie jak Abdela, byłoby w niebezpieczeństwie, gdyby zostali schwytani. Imoen nie była wystarczająco silna, by przeżyć bez pomocy Abdela i Jaheiry.
Przytłoczony beznadziejnością swojej sytuacji, Abel w końcu usnął.
Abdel stał w próżni, martwym świecie szarej nicości. Poszukał dłonią rękojeści miecza, który zwykle trzymał na plecach, i uspokoił się, gdy dotknął chłodnego metalu.
– Tutaj nie będzie ci potrzebny... ale jeśli cię to uspokaja, niech tak będzie.
Głos nie był ani męskim, ani kobiecy głosem. Brzmiał jak głos wielkiego tłumu mówiącego jednocześnie, w idealniej harmonii. Powstrzymując się przed odruchowym wyjęciem miecza, Abdel obrócił się. Bezskutecznie szukał niewidocznego rozmówcy lub rozmówców, wszędzie jednak widział tylko szarą pustkę.
– Pokaż się! – Głos Abdela rozbrzmiewał echem w nicości.
Zwrócił uwagę na dziwne otoczenie. Spojrzał w górę i nie zobaczył nieba, spojrzał w dół i nie zobaczył ziemi. Właściwie nawet nie czuł, że na czymś stoi.
– Nie masz się czego bać, Abdelu Adrianie. Nie spadniesz.
Najwyraźniej bezcielesny głos, gdziekolwiek i czymkolwiek był, umiał odczytywać jego myśli. Abdel ze zdziwieniem zauważył, że dźwięk tego głosu nie wywoływał takiego echa jak jego głos.
– Pokaż się – powtórzył Abdel. Tym razem była to bardziej prośba niż rozkaz.
– Przygotuj się, dziecię Bhaala.
Nagle Abdel nie był już sam w próżni. Istota nie zmaterializowała się powoli z szarości, jak tego oczekiwał. Nie pojawiła się w nagłym błysku ani migotaniu, jak w wyniku zaklęcia czarodzieja. W jednej chwili nie było nic, a już w drugiej pojawiła się – tak rzeczywista, jakby istniała w tej podziemnej krainie przez wieczność przed pojawieniem się Abdela.
Istota była mężczyzną o białych włosach i z białą brodą. Choć przypominała człowieka, jej rysy nie były ani brzydkie, ani ładne, lecz raczej nijakie. To nie był śmiertelnik. Żaden śmiertelnik nie mógł równać się z taki boskim tworem. Odziany był w fałdowaną czarną szatę, która kontrastowała z nieskazitelną alabastrową skórą. Materiał wydawał się stapiać z istotą, która go nosiła, tak że Abdel nie był w stanie określić, gdzie kończyła się szata, a zaczynała istota. W jej oczach były mroczne głębie wieczności, przebite płonącymi punktami najczystszego światła, jak rozgwieżdżone niebo w bezchmurną noc. Twarz była jednocześnie młoda i stara, wszechmocna i niewinna.
Istota górowała nad Abdelem, a jej szatę pokrywały rysunki księżyców i gwiazd. W obecności kogoś tak wspaniałego Abdel mógł tylko stać i milczeć z zachwytu.
Gdy w końcu odzyskał mowę, powiedział:
– Muszę śnić.
– Sen może być nie mniej prawdziwy niż to, co nazywasz rzeczywistością – zapewniła go istota.
– Jesteś bogiem? – zapytał Abdel, nie wiedząc nawet, że w jego głowie zrodziło się takie pytanie, póki nie usłyszał własnego głosu odbijającego się echem w otaczającej ich nicości.
– Nie bogiem, lecz sługą Boskiej Woli. Istnieją moce większe niż bogowie, Abdelu Adrianie.
Abdel potrząsnął głową, próbując przegonić mgłę zadziwienia, która wydawała się wypełniać jego myśli.
– Gdzie jestem? – Abdel był pewien, że stojąca przed nim wspaniała postać zna odpowiedź na to pytanie. Może nawet zna odpowiedzi na wszystkie pytania.
– Jesteśmy pomiędzy, Abdelu Adrianie – odpowiedziała istota z harmonijną jednością głosów. – Między tym, co było, tym, co jest, a tym, co może być. Wszystko jest tu możliwe, lecz nic nie istnieje naprawdę.
– Nie... nie rozumiem. – Część Abdela wstydziła się, że musi się przyznać tej cudownej istocie do swojej niewiedzy. I...
ficio