Karol May - Cykl-Szatan i Judasz (07) Dolina Śmierci.doc

(1506 KB) Pobierz
Karol May

Karol May

“Dolina smierci”

 

 

 


Niecodzienny list

Samotny mężczyzna jechał konno wzdłuż małego strumienia spływającego z dalekiego wzgórza. Wzgórze to zdawało się byE celem jeźdźca, bowiem w pewnej chwili uniósł głowę i poszukał go wzro-kiem.

Mężczyzna nie był już młody; w każdym razie z pewnością miał na karku pięćdziesiątkę. Jego twarz zbrązowiała od wiatru, a oczy uważ-nie patrzyły w dal.

Ale nie tylko w dal - usiłowały również przeniknąć zarośla rozciągające się po lewej i prawej stronie jeźdźca. Od czasu do czasu przechylał głowę na bok i nadsłuchiwał. W takich momentach zwykł był trzymać swą strzelbę gotową do strzału.

Posuwał się wolno do przodu. Jego wychudły kofi, podobnie jak pan był zmęczony. Właśnie mijał kępę krzaków; wydało mu się, że z ich strony doszedł go jakiś cichy szmer. Zatrzymał konia i zaczął nadsłuchiwać, ale na próżno. Było to tylko złudzenie. Już miał podążyć dalej, gdy nagle zarośla poruszyły się i wyszedł z nich mężczyzna, na widok którego kofi gwałtownie stanął dęba, tak że jeździec miał sporo kłopotów, aby uspokoić swego rumaka.  Wygląd nieznajomego był, trzeba przyznać, bardzo dziwny.  Spod smutnie zwisającego ronda przedpotopowego, filco-wego kapelusza wyglądał spomiędzy zmierzwionej brody 5 przerażających rozmiarów nos. Z pozostałych części twarzy widać było jedynie dwa ruchliwe, pełne sprytu oczka, które patrzyły mą-drym spojfzeniem. Reszta ciała dziwnego mężczyzny tkwiła w starym ubraniu myśliwskim z koźlej skóry, które zapewne zostało uszyte na o wieie większą osobę i nadawało niskiemu wzrostem niezna-jomemu wygląd dziecka, które postanowiło włoiyć na siebie szla-frok dziadka. Z tego więcej niż dziwnego stroju wyglądały dwie chudziutkie, krzywe nogi ginące niemal w olbrzymich, indiafiskich butach. W ręce nieznajomy trzymał rusznicę, przypominającą bar-dziej kij aniżeli brofi.

- Good day! - odezwał się z uśmiechem człowieczek.

- Good day!

- Przestał się pan już wreszcie dziwić? Otworzył pan swój dziób jak bocian, który chce połknąć żabę razem z rogami, skórą i włosa-mi!

- Dziękuję za pouczenie. Nie wiedziałem, że żaba ma rogi i włosy. Poza tym nie wygląda pan na tyle apetycznie, aby chciał pana ugryźć.

Człowieczek przyjrzał się jeźdźcowi uważnym spojrzeniem i po-trząsnął głową.

- Gdzie się podział pafiski wóz?

Jeżdziec drgnął i obrzucił pytającego spojrzeniem, w którym od-bijał się kompletny brak zaufania.

- Skąd panu przyszło do głowy, by pytać mnie o jakiś wóz?

- Ponieważ miał go pan, jeśli się nie mylę.

- Do diabła! Czyżby pan rozmawiał z tymi łotrami?

- Nie.

- ‘Ib mi się nie podoba! Pytał pan o mój wóz. Zaprzecza pan jednocześnie, że rozmawiał z tymi łotrami. Żądam uczciwej odpo-wiedzi, w przeciwnym razie zmuszę pana do niej. Niech pan nie myśli, że westman zadaje pytania tylko dla żartów!

Człowieczek roześmiał się rozbawiony. .

6

-Pan jestwestmanem?Pshaw! Nie musi pan przede mną udawaE!

Wie pan, kogo mi pan przypomina teraz?

- Kogo?

- Porządnego, niemieckiego leśniczego, który schwytał zło-dzieja drzewa i usiłuje mu przemówić do sumienia.

- Pańskie oczy naprawdę nie są złe, dobry człowieku!

- Może pan spokojnie zostawić tego „dobrego człowieka”, jeśli się nie mylę. Pod tym względem nie znam się na żartach, sir!

- Nie chciałem pana obrazić. Proszę mi wybaczyć! Ale to pafiskie porównanie z niemieckim leśniczym... Niech mi pan po-wie, co pan wie o Niemczech?

- Zapewne więcej od pana. A może... pafiski angielski pachnie mocno popiołem drzewnym. Tb jest całkiem możliwe, że ssał pan smoczek nad Renem albo Łabą.

- Bo to prawda.

- A więc jednak! Jest pan Niemcem?

- Yes.

- Niech pan przestanie z tym swoim głupim yes! Jeśli jakiś Niemiec chce mówić po niemiecku, to nie krzyczy przecież bez przerwyyes albo oui! Ja też jestem stamtąd - kontynuował człowie-czek po niemiecku. - Jesteśmy więc rodakami, że tak powiem!  Witam pana! Oto moja łapa!

Jeździe~ wahał się jednak i nie od razu uścisnął wyciągniętą rękę.  Jeszcze raz przyjrzał się mężczyźnie w przedpotapowym kapeluszu i olbrzymich indiafiskich butach.

- Nie tak szybko - stwierdził po chwili również po niemiec-ku. - Najpierw muszę się upewnić, że nie należy pan do tych łajdaków, którzy mnie okradli.

- W swoim życiu poznałem wystarczająco dużo łajdaków, ale dam się raczej pożreć, jeśli nie potrahę powiedzieć panu, który z nich okradł pana. Kiedy to się stało?

- Przed czterema dniami.

- Gdzie?

- W okolicy, gdzie są tylko same skały, gładkie jak stół.

- Hm, znam taką okolicę. Ale ona leży nie cztery, tylko niecały jeden dzień jazdy stąd.

- 1ó ona. Posuwaliśmy się bardzo wolno i musieliśmy często zatrzymywać się na popas. Jest nas czworo, a mamy tylko jednego konia.

- Znaczy się, że na osobę przypada tylko jedno końskie kopy-to, jeśli się nie mylę. A pan jeszcze siedzi na tym biednym koniu i sam omal nie spada z siodła ze zmęczenia. Niech pan zsiada i da chwilę odpocząć zwierzęciu! Dwóch rodaków spotykających się w Górach Skalistych może chyba pozwolić sobie na kwadrans poga-wędki, prawda?

- Nie wiem, czy mogę panu zaufać.

- Posłuchaj przyjacielu! Komuś innemu dałbym za takie słowa pięścią w zęby! Przyjeżdża sobie ktoś na takiej sparaliżowanej szkapie i nie wie, czy może zaufać Samowi Hawkensowi! Oczywi-ście, tutaj nie wolno nikomu ufać, nawet swemu rodakowi, ale w moim przypadku może pan spokojnie zrobić wyjątek. Nie pożrę pana, hihihihi!

- Sam Hawkens? Pan jest Samem Hawkensem? Słyszałem wiele o panu! Oto moja ręka!

- No i wszystko w porządku. Niech pan więc zsiada w imię Boże!

- Ale stracę przy tym mnóstwo czasu! Muszę polować. Jeśli nic nie upoluję, to moja rodzina nie będzie dzisiaj wieczór miała co jeść.

- Jeśli tylko oto idzie, to nie musi się pan martwić. Mam wystar-czająco dużo zapasów, aby podzielić się z panem i pana rodziną.  Jeździec zsiadł w koficu z konia, puścił go wolno i usiadł obok Sama na trawie.

- Kim są te trzy osoby, które znajdują się w pańskim towa-rzystwie?

- To moja żona, syn i szwagierka. Chcę być wobec pana g uczciwy i opowiem panu wszystko. Uznał mnie pan za leśnika.  Jestem nim rzeczywiście. Nazywam się Rothe. Posiadłość w której pracowałem dostała się w inne ręce. Doszło do sprzeczki z nowym właścicielem. Miałem rację i upierałem się przy niej. On zapomniał się w gniewie i sięgnął po szpicrutę. ‘Il;go było dla mnie za dużo; zacząłem się bronić i powaliłem go. Oczywiście zostałem zwolnio-ny. Nie udało mi się znaleźć nowej pracy. Czekałem, szukałem, wszy-stko na próżno. W koficu miałem już dość. M6j syn od dawna chciał wyjechać do Ameryki. Podjąłem szybką decyzję. Spakowaliśmy się i wyjechaliśmy. Myślałem jednak, że to wszystko będzie o wiele ła-twiejsze. Chcieliśmy przejechać przez cały kontynent do Kaliforni.  Kupiliśmy kilka wozów, koni i wołów, załadowaliśmy cały majątek i wyruszyliśmy do Santa Fe. ‘1’dm spotkaliśmy ludzi, którzy też chcieli jechać do Kaliforni. Dołączyli do nas. Przed czterema dniami dotarliśmy do skalistej wyżyny, o której mówiłem przed chwilą.  Wtedy okazało się, że zgubiłem po drodze cały pakunek koców.  Pojechałem z powrotem i po wielu godzinach znalazłem je. Nastał już jednak wieczór. Kiedy wróciłem do naszego obozu, karawany już tam nie było. Tylko moja żona, syn i szwagierka leżeli związani na ziemi. Napadnięto na nich tuż po moim wyjeździe i związano. Zaraz potem te łotry wyruszyły w drogę, zabierając ze sobą moje wozy.

- Oczywiście postanowił pan dogonić tych żartownisiów?

-1’dk, ale ich nie znalazłem.

- Musiał pan jednak odkryć jakieś ślady!

- Na skalistej ziemi?

Sam Hawkens uśmiechnął się na swój sposób pod nosem.

- I pan twierdzi, że jest leśnikiem i myśliwym! ‘Pdk, tak, jeśli ślady wozów nie są tak szerokie i głębokie jak Łaba, to rzeczywiście trudno je zobaczy~! Tb jasne! Czy stracił pan wszystko?

- Wszystko, z wyjątkiem tego, co mam ze sobą.

- Czy pieniądze także?

- Tak. Były w wozie, którego pilnowały obie kobiety.

9

- Ile?

- Wymieniliśmy marki w Nowym Jorku. Ja dostałem Lysiąc pięćset dolarów, ale moja szwagierka miała ich aż osiem tysięcy:

- Do stu piorunów!

-‘Idk, jest zamożna, albo raczej: niestety, była zamożna.

- Mam wielką nadzieję, że znowu będzie. Oczywiście odbie-rzemy pieniądze tym łotrom!

- Powiedział to pan tak, jakby to było samo przez się zrozu-miałe. A my nawet nie wiemy, gdzie są ci złodzieje?

- Dowiemy się. Wrócimyfdo miejsca, gdzie się to wszystko wydarzyło. „Pdm znajdę ślady, za którymi po prostu pojedziemy.

- Po czterech dniach? - zdziwił się leśnik.

-Dlaczego nie? Gdyby rosła tam trawa, to jej zgniecione źdźbła wyprostowałyby się po takim czasie i nic byśmy nie zobaczyli. Po-nieważ jednak jest tam skała, to możemy jeszcze mieć nadzieję, że znajdziemy jakieś ślady. Ciężki wóz ciągnięty przez woły zostawi ślady nawet na najtwardszej skale. Od czterech dni nie było silnego wiatru, ani deszczu, ślady nie zostały więc zatarte, lub rozmyte. Z pewnością nie pojedziemy na próżno.

- Nawet jeśli dopadniemy tych złodziei, to nie odzyskam moich pieniędzy!

- Dlaczego? Ilu ich jest?

- Dwunastu.

- I sądzi pan, że musimy się ich obawiać?’I~n nędzny tuzin łotrów załatwię sam, jeśli się nie mylę. Nie mamy jednak czasu na dłuższe pogawędki. Musimy już jechać. Czy pańska rodzina została daleko z tyłu?

- Nie. Sądzę, że dotrzemy do nich w ciągu godziny.

-‘Ihk długo?

-‘1’dk, bo pan przecież będzie musiał iś~ pieszo.

- Ja? Hrn! Niech pan uważa!

Sam Hawkens włożył do usL dwa palce i gwizdnął przeraźliwie.  Odpowiedziało mu rżenie i z zarośli wyłoniło się zwierzę, na widok którego dawny leśniczy wybuchnął śmiechem.

Nie był to bowiem kofi, lecz muł, ale tak stary, że wydawało się, iż jego rodzice musieli żyć tuż po potopie. Długie uszy powiewającejak skrzydła wiatraka były całkowicie pozbawione włosów. Od dawna też nie miał już grzywy. Ogon składał się z nagiego kikuta. Do tego wszystkiego zwierzę było przeraźliwie chude. Jednakże jego oczy były jasne jak u młodego żrebaka; ich wyraz wywołałby szacunek każdego znawcy.

Wybuch śmiechu leśnika spowodował nieprzyjemne zaskoczenie Sama Hawkensa.

- Dlaczego pan się śmieje, panie Rothe?

-Jeszcze się pan pyta? Czy ten cap jest rzeczywiście pańskim wierzchowcem?

- Cap? To prawda, że moja Mary jeszeze nigdy nie wygrała konkursu piękności, ale mimo to nie zamieniłbym jej na tysiąc pełnej krwi arabów. Sto razy uratowała mi życie; musi ją pan najpierw poznać, aby potem wyrokować o niej, jeśli się nie mylę. Wsiadajmy!  Niebawem zapadnie wieczór. Musimy się pośpieszyć.  Obaj mężczyźni wskoczyli na siodła i pojechali w kierunku, z którego nadjechałleśnik.

- Najpierw nie ufałem panu - powiedział Rothe - ponieważ powiedział pan, że miałem wóz. Jeszcze pana nie zapytałem skąd pan to tak dokładnie wiedział.

- Gdyby przebywał pan na prerii dłuższy czas, wcale nie mu-siałby pan pytać. Ma pan za pasem bat. A bata używa tylko ktoś, kto ma wóz, nieprawdaż‘~ Ale nie gadajmy tyle, tylko jedżmy!  Droga prowadzi~a na wschód; jeźdźcy mieli więc za plecami zachodzące słońce, a przed sobą trawiastą prerię usianą gdzie nie-gdzie zaroślami. Sam Hawkens nie sądził, aby musieli zachować szczegóPną ostrożność, jako że od dość długiego cf,asu nie pojawił się w tej okolicy 7.aden lndianin.

Dlatego też wydał okrzyk zdziwienia, kiedy nagle zauważył po lewej ręce dwóch jeźdźców pędzących galopem w ich stronę. Po chwili zauważył ich również leśnik.

- Do diabła! - powiedział do Rothego. -A to ci historia! Tylko niech pan, na miłość boską, nie zdejmuje teraz swej strzelby z pleców!

-Dlaczego nie? Wydaje mi się, że to Indianie, a pan mówi, żebym zostawił moją strzelbę w spokoju!

- Naturalnie! Widzi pan te orle pióra na ich głowach? Zb wodzowie, a gdzie są wodzowie, tam zazwyczaj w okolicy znajduje się i spora liczba wojowników. Wodzowie nie mają w zwycz.aju jeździć samotnie po prerii. Ponieważ zaś jest ich aż dwóch, można przypuszczać, że idzie tu o jakąś ważną sprawę. Na razie nie musimy się niczego obawiać. Na wszelki wypadek zsiądźmy jednak z koni.  Niech pan robi dokładnie to samo, co ja!

Sam zatrzyinał swego wierzchowca, zsiadł z niego i stanął obok.

Dopiero teraz sięgnął po rusznicę, czekając aż Indianie się zbliżą.

Leśnik poszedł za jego przykładem.

Indianie podjechali się do nich bez lęku i zatrzymali swe konie w odległości niecałych dwudziestu kroków.

- Stać! Ani kroku dalej! - zawołał Sam. - So będziemy strzela~!

Czerwonoskórzy naradzali się przez chwilę cicho, a potem głoś-no roześmiali, co raczej nie leży w zwyczaju tej nad wyraz poważnej rasy. Pbźniej jeden z nich odezwał się w języku będącym miesza-niną narzecza indiafiskiego, angielskiego i hiszpafiskiego.

- Czyżby blada twarz się lękał’a?

- Ani mi to w głowie!

-1ó wyjdź do nas, abyśmy mogli porozmawiać!

- Nie wiem, o czym mógłbym z wami rozmawiać. Kim jesteście?

- Powiemy ci potem.

-Ach, nie chcećie zdradzić mi swych imion? To niedobrze dla was.

12

Wsiądziemy więc na siodła i pojedziemy dalej.

- Wtedy my pojedziemy waszym tropem.

- Powiem wam więc, że możecie natknąć się na nasze kule, jeśli staniecie się dla nas uciążliwi!

- Preria należy do wszystkich ludzi. Każdy może po niej podró-żowa~, dokąd chce. ,

- O czym pan z nimi rozmawia? - zapytał Rothe. - Nie rozumiem ani słowa z tego szwargotu.  Sam wyjaśnił mu problem.

- Tó brzmi wrogo - uznał leśnik. - Co robimy?

- Sam jeszcze nie wiem. Jak widzę, nie są to Komancze.

- Kim więc mogą być?

- Paunisami też nie są, tak samo jak i Siuksami, bo ci nie zapuszczają się tak daleko na południe. Pomalowali twarze, ale nie na barwy wojenne, po których można rozpoznać plemię, do którego należą. Naprawdę nie wiem, o co tu idzie. Oprócz swoich koni, mają jeszcze dwa osiodłane luzaki. Żaden wódz tak nie postępuje.  Sam Hawkens zdecydował się wyjść zza muła. Podszedł do Indian, trzymając rusznicę gotową do strzału. Indianie również zsiedli z koni i idąc za przykładem Sama, ruszyli mu naprzeciw trzymając swe strzelby przygotowane do strzału.  Cała trójka zatrzymała się w odległości pięciu kroków od siebie.

- Czy przyszliście, aby wypalić z nami fajkę pokoju? - zapytał Sam Hawkens.

- Być może wypalimy ją z tobą - odparł ten, który mówił już poprzednio. - Chcesz usiąść z nami?

-‘Pdk.

Usiedli więc teraz we czwórkę, po dwóch naprzeciw siebie, ze strzelbami położonymi w poprzek kolan i badawczo się sobie przy-glądali.

Obaj wodzowie byli niemal tej samej postury, wysocy i szczupli, ubrani w stroje ze skóry bawolej. Swe włosy związali 13 w warkocze, do których umócowane były ich wodzowskie pióropusze.  ‘Ii~udno było rozpoznać rysy ich twarzy, bowiem niemal całkowicie pokrywała je farba.

- A więc, czego chcecie? - zapytał Sam. - Dlaczego zatrzy-mujecie nas?

- Chcemy poznać wasze imiona.

- Ja nazywam się Daniel Willers, a mój towarzysz Isaak Balten.

- Ja zaś jestem Ryczący Byk - przedstawił się z dumą wódz.

- A ja - stwierdził z taką samą dumą drugi z wodzów - nazywam się ‘Pdficzący Niedźwiedź.

- Nigdy jeszcze nie słyszałem waszych imion.

- My waszych także. Chyba nie polujecie długo w tej okolicy.

- Znamy tę prerię; ale my jesteśmy cichymi myśliwymi. Nie polujemy na sławę, tylko na bobry i bizony.

- Czy poznaliście innych myśliwych?

- Kilku.

- Czy spotkaliście może takiego, który zwie się Samem Ha-wkensem.

- Nie.

- Są z nim podobno również dwaj inni, wysocy i chudzi, jak tyczki wigwamu. Czy ci trzej myśliwi są może waszymi przyjaciółmi?

- Nie.

-‘Ib bardzo dobrze. W innym razie musieliby~my was zabić!

- Czy ten Sam Hawkens jest waszym wrogiem?

-‘Pak. Wysłał do Krainy Wielkich Łowów kilku naszych braci.

- Do jakiego szczepu należycie?

- Do Paunisów.

Usłyszawszy tę nazwę Sam Hawkens poczuł nieprzyjemne mrowienie pod włosami. Właściwie pod peruką, jako że mały traper od wielu lat nosił perukę, od czasu gdy w jednej z potyczek z Indianami stracił swój skalp. Indianie zabrali mu go, sądząc, że jest martwy. ‘Pdmci Indianie także byli Paunisami. Nic dziwnegv więc, 14 że to spotkanie wywołało wspomnienia o tamtym wydarzeniu.

- Skąd wiesz, że Sam Hawkens jest w tej okolicy? - badał dalej tnały traper.

- Powiedzieli nam to jego przyjaciele.

- Jacy przyjaciele?

- Nazywają się między sobą Dick i Will.

- I powiedzieli wam to, mimo że są waszymi wrogami, a jego przyjaciółmi?

-‘Pak było.

Brwi trapera ściągnęły się, ale tylko na moment. Ogarnęła go wielka troska o przyjaciół; szybko się jednak opanował.

- Spotkaliście więc ich?

-‘Pak.

- Gdzie oni są teraz?

- Odjechali, ale nie wiemy dokąd.

- A wy szukacie teraz tego Sama Hawkensa?

-‘Pdk. Sądziliśmy, że mogłeś go widzieć.

- Nie spotkałem go, ale jestem w tej okolicy z moim towa-rzyszem dopiero od kilku godzin. On jest tu natomiast od dłuższego już czasu i mógł go spotkać. Czy mam go o to zapytać, jako że nie zna on waszego języka?

- ~p~l go ~eF!

Sam Hawkens miał taki zamiar, nie mógł jednak do tej pory rozmawiać ze swym towarzyszem, nie wzbudzając podejrzeń In-dian. ‘I~raz miał ku temu okazję. Zrobiwszy więc obojętną minę, zwrócił się dofi po niemiecku:

- Niech pan będzie opanowany! Znajdujemy się w wielkim niebezpieczefistwie. Niech pan udaje, że się zastanawia, że chce sobie coś przypomnieć! Na nich proszę patrzeć przyjaźnie, mimo że mamy,wszelkie powody, aby wysłać ich do wszystkich diabłów.

- Dlaczego?

15

- Szukają mnie, bo chcą mnie zabić. Zabili już prawdo-podobnie dwóch moich przyjaciół. Są co prawda za sprytni, żeby mi to powiedzieć wprost, ale zauważyłem, że ich strzelby należą do moich towarzyszy. Zabrali im je.

- Niech ich za to diabli porwą!

Mówiąc to leśnik spojrzał jednak na obu Indian przyjaznym wzrokiem, kiwając głową. ‘Ib oszustwo udało mu się znakomicie.

-‘Ib są Paunisi. Niech te łotry dowiedzą się, co znaczy zabijać przyjaciół Sama Hawkensa. Proszę się dokładnie na mnie patrzeć!  Kiedy powiem do pana słowo „teraz”, w tym samym momencie złapię za strzelbę jednego z nich; pan schwyci za strzelbę drugiego.  Wtedy zerwiemy się z ziemi, odskoczymy kilka kroków i wyceluje-my w nich. Pozostaną im tylko noże, które nic im nie pomogą przeciw strzelbom. Jeśli tylko spróbują się bronić, zastrzelimy ich.  Zrobi pan to, co powiedziałem?

- Oczywiście.

- Niech pan więc dokładnie uważa! - Sam Hawkens zwrócił się teraz znowu do obu wodzów: -‘Pdk, on ich tu widział.

-‘Iiitaj? ‘Ib chyba niemożliwe. Nie ma tu żadnych śladów, poza naszymi i waszymi.

-Jeden z nich jest więc śladem, który zostawił Sam Hawkens.

- Nie rozumiem cię.

- Zaraz mnie zrozumiesz. Teraz!

Obaj biali złapali za brofi Indian, wyrwali ją, odskoczyli o kilka kroków i wycelowali w nich. Jednakże na grubo posmarowanych farbą twarzach czerwonoskórych nie pojawił się wyraz zaskoczenia.  Pozostali spokojnie siedząc na ziemi, jak gdyby nic się nie wydarzyło.

- Mam was, psy! - zawołał groźnym głosem Sam Hawkens.

- A my ciebie! - odparł spokojnym tonem jeden z wodzów. - Myśleliście, że dwóch wodzów znalazło się tu samotnie? Za nami, w tamtych zhroślach, ukryli się nasi wojownicy. Wystarczy, że podniosę rękę, a ich kule was zabiją.

16

-Do diabła! -zaklął Sam i z troską spojrzał w kierunku zarośli.

- Odłóżcie strzelby! - rozkazał czarwonoskóry. - W prze-ciwnym razie zginiecie!  Sam opuścił rusznicę.

- Myślicie może, że się was boję? - warknął. - Tb się bardzo pomyliliście! Pokażę wam, że nie boję się całej bandy czerwonoskó-rych wojowników. Jestem Samem Hawkensem, którego szukacie.

- Wiemy o tym. Ale jesteś jeszcze kimś innym na dodatek.

- Kimże to?

- Dzieckiem pozbawionym oczu i uszu. Poza tym uważałeś nas za głupców. Myślisz, że czerwonoskórzy mężowie nie rozumią języ-ka bladych twarzy? Słyszeliśmy, jak się umawiałeś ze swym towarzy-szem.

Na twarzy Sama pojawił się wyraz zaskoczenia.

- Rozmawialiśmy przecież po niemiecku!

-‘1’dk. Zrozumieliśmy, co mu zaproponowałeś. Mieliście zamiar zabrać naszą broń.

- Indiańscy wodzowie, którzy rozumią po niemiecku? Tb mi się jeszcze nie przytrafiło, jeśli się nie mylę.

- Jesteś naprawdę wielkim osłem. Powinieś nas rozpoznać po naszych rusznicach!

W tym momencie Sam zauważył, że jego rozmówca ma jakieś dziwnie znajome mu oblicze.

- Na wszystkie dobre duchy! Wy jesteście... och, do diabła! Wy nieopierzone gawrony!

Rothe stał nieruchomo z wyrazem nieopisanego zdumienia na twarzy, ściskając swą strzelbę.

-Żeby mnie nie poznać! -śmiał się Will Parker, wstając z ziemi.

- I mnie! - dodał Dick Stone zwijając się ze śmiechu.

- No, wła~ciwie nic w tym dziwnego -bronił się rozgniewany Sam Hawkens. -Jeden baran jest zawsze podobny do drugiego. Te stroje, te warkocze z orlimi piórami, grubo pomalowane twarze i... Skąd 17 wła~ciwie wzięlo się to wasze przebranie?

- Przebrańie? Pshaw! Tb są teraz nasze prawdziwe ubrania.

Niedawno spotkaliśmy się w bardzo przyjacieiski sposób z jednym z wodzów Paunisów. ‘It~ znaczy, wzięli go do niewoli Siuksowie, którzy chcieli go trochę przypiec przy palu męczarni. Uwolniliśmy go i szczęśliwie dostarczyliśmy do jego wigwamu. Z wdzięczności dał nam te dwa ubrania i cztery konie, ktbre tu widzisz. Nasze stare ubrania zawinęliśmy starannie w dwa koce, które Paunisi też nam łaskawie podarowali i przytroczyliśmy do tamtych koni.

- Ale to niebezpiecznie krąźyć po tej okolicy w przebraniu Indian.

- Może tak, moźe nie. Jesteśrny albo czerwonoskórymi, albo bladymi twarzami, w zależności od sytuacji. Stąd ta nasza maskara-da!

- Ach, boys, wobec tego zaraz będziecie mieli okazję do zaba-wy! Mamy zamiar zrobić komuś dowcip, a ta maskarada doskonale się do tego nadaje. Siadajmy! Zarazwam wszystko po krótcewyjaśnię.  Z nasyconej wrogością sceny zrobiła się nagle bardzo pokojowa narada.

Spotkanie trzech traperów było kolejnym przykładem sprytu, jakim zwykli kierować się na Dzikim Zachodzie doświadczeni westmani. Sam Hawkens ustalił po prostu miejsce na prerii, w któ-rym chciał się spotkaE z Dickiem i Willem, a oni naprawdę go znaleźli, bez kompasu i zegarka.

- I co powiecie na to? - zapytał Sam koficząc swą opowieść o napadzie na rodzinę Rothego.  Will Parker wzruszył ramionami.

- Pojedziemy za tymi łotrami i odbierzemy im łup. 1b chyba samo przez się zrozumiałe! Pytanie tylko, od czego zaczniemy. Masz jakiś plan?

~ Jeszcze nie. Musimy się zastanowić, gdzie i jak ich spotkać.  ‘I~raz jedńak nie traEmy czasu, tylko wyruszajmy w drogę, żebyśmy 18 szybko dostali tych opryszków w swóje ręce...

Sam pu~cił swoją mulicę galopem; Rothe nie mógł ukryć zdziwienia, jak szybko ten wychudły „cap” pokonywał prerię.  Słofice już prawie zaszło. Jeźdźcy wyjechali w końcu na otwartą prerię, gdzie jak okiem sięgnąć nie było widać żadnych zarośli. W pewnej chwili Sam Hawkens dostrzegł trzy pojedyncze punkty zbli-żające się w prostej linii ze wschodu.

- Tb moja rodzina - powiedział Rothe. - Posuwają się bardzo szybko, aby spotkać się ze mną jeszcze przed zapadnię-ciem zmroku.

- Niech pan wyjedzie im naprzeciw! Mogą się przestraszyć, gdy ujrzą nagle z daleka obcych. Poczekamy na pana tutaj.  W ciągu zaledwie kilku minut Rothe dotarł do swoich bliskich. Byli wyczerpani, ale dobra nowina kazała im zapomnieć o zmęczeniu.

- Nasi przyjaciele są chyba głodni, jeśli się nie mylę - powie-dział Sam Hawkens, kiedy znaleźli się razem, zaś pani Rothe i jej siostra rozpływały się w podziękowaniach. - Zatrzymajmy się więc tu na krótki popas. Mam spory kawałek jeleniej pieczeni, którą upiekłem dzisiaj rano na ognisku. Musi to wystarczyć dla wszy-stkich. Jutro upoluję jakąś inną pieczefi.

Wszyscy usiedli w wysokiej, pachnącej trawie i zaczęli jeść. Sam Hawkens zastanawiał się przez cały czas, w jaki sposób mógłby oszczędzić trudów i niebezpieczefistw obu kobietom, które nie były przyzwyczajone do wyrzeczeń człowieka prerii.

-Najlepiej będzie- zaczął - je~li poszukamy jakiejś kryjówki dla kobiet, zanim my nie wrócimy z naszej wyprawy wojennej. Co 0 tym sądzisz, Willu?

- Hm... Policzmy najpierw: napad miał miejsce przed czterema dniami. Ile godzin można jechać dziennie wozem zaprzężonym w woły?

- Osiem albo dziewięć.

- Są więc oddaleni o około trzydzieści godzin marszu. Możemy

19 pokonać tę odległość, jeśli będzie trzeba, w ciągu jednego dnia:

Dzisiaj jednak nie ujrzymyjuż żadnego śladu. Wieczorem pojedziemy mimo to na miejsce napadu. Rozbijemy tam obóz, aby nasze konie wypoczęły. Mam nadzieję, że o świcie znajdziemy jakiś trop i jeżeli natychmiast za nim pójedziemy, możemy schwytać tych drabów jeszcze jutro wieczorem. Nie sądzisz, Samie?

- Jestem tego samego zdania. Ale nasze damy! Nie będą w stanie wytrzymać tak intensywnej jazdy, jak jutrzejsza; to pewne.  Dzisiaj za to mogą spróbować jazdy na koniu.

- Jeśli o to idzie - oświadczył Rothe - to nie sprawią nam chyba większego kłopotu. Nie są co prawda wytrawnymi amazonkami, ale w czasie nudnej jazdy wozami wskakiwały od czasu do czasu, dla rozrywki, na siodło. Dlatego jestem przekonany, że przynajmniej nie spadną z koni.

Młody Rothe przyniósł kilka koców, które były przyczyną tak nieprzyjemnej zmiany losu całej rodziny. Położono je na siodło, aby obie kobiety miałe trochę bardziej miękko.

Potem wyruszono dalej.

Odległość nie była duża, jako że Rothe nie ujechał zbyt daleko na swym „czteroosobowym koniu”. Należąca do Sama Hawkensa Mary absolutnie dorównywała kroku indiafiskim koniom Dicka i Willa; było rzeczą zaskakującą, jak szybko i łatwo poruszała swymi starymi nogami. Na jednym z luzaków jechał syn Rothego, na drugim zaś obie kobiety.

Do miejsca napadu dotarli jeszcze przed północą. Szybko zało-żono obóz. Nie sądzono, by w pobliżu znajdowali się wrogo nastawie-ni Indianie czy myśliwi, stąd też zapalono ogniska, przy którym obrabowani jeszcze raz obszernie opowiedzieli, co przeżyli w tym miejscu.

Przy okazji padło imię Jack. Nie było w nim nic zaskakują-cego, jako że to imię posiada w Stanach trochę więcej niż tuzin ludzi. Mimo to Sam zapytał z przyzwyczajenia:

20

- Jack? Jakie włosy miał ten mężczyzna?

- Miał gęste, rude włosy - odparł leśnik Rothe.

- Na Boga? Czyżby to miał być sam Krwawy Jack?

- ‘Ib on! - zawołał młody Rothe. - Przypominam sobie, że w pewnym momencie dwóch jego towarzyszy rozmawiało o nim.  Sądzili zapewne, że nikt ich nie słyszy i wtedy nazwali go Krwawym Jackiem.

- A niech to! Czy to na pewno on? Jeśli tak, to niech Bóg będzie dlafi łaskawy, jeśli go dopadnę! Zjadł chyba już swą ostatnią kolację, jeśli się nie mylę.

- Brzmi to bardzo złowrogo - zauważyła żona Rothego. - Zna go pan?

- Ja miałbym go nie znać?! Wszyscy trzej mieliśmy z nim do czynienia.’R~ niebezpieczny typ; chciał napaść na pewnąplantację.  Ale przechytrzyliśmy go i pojmaliśmy wraz z całą jego bandą. Zawie-ziono ich do Uan Buren, aby tam wytoczyć im proces. Wielu z nich zostało uniewinnionych. Wykorzystali więc pierwszą, lepszą okazję, aby którejś nocy uwolnić resztę z więzienia. Krwawy Jack oczywiście natychmiast wrócił do swego niecnego procederu. Kiedy ruszono za nim w pościg, zniknął na pewien czas. A teraz dowiaduję się, że to on was obrabował. Nie wyjdzie mu to na zdrowie, hihihihi!  Kiedy zjedzono kolację, tym razem przygotowaną z zapasów Dicka i Willa, rozlosowano kolejność wart; pozostali położyli się spać.

Sam Hawkens obudził się, ponieważ ktoś gwałtownie potrząsał go za ramię. Nad nim stał Will; był wyraźnie zdenerwowany.

- Co się stało? - zapytał Sam, trąc zaspane oczy. - Nie nadeszła jeszcze pora wyruszenia w dalszą podróż, jeśli się nie mylę.

- Nasza broń zniknęła, Sam!

1~ wiadomośE natychmiast postawiła go na równe nogi.

- Zwariowałeś? Nie widzisz, że nadal trzymam moją Liddy w ramionach?  21

- Ktoś zabrał nasze strzelby! - powtórzył żałosnym głosem Will.

- Ustawiliśm...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin