Karol May - Biały Wódz Indian.doc

(493 KB) Pobierz
May Karol - Biały Wódz Indian

May Karol - Biały Wódz Indian

 

Rozdział I

Uroczystość San Juana*

W Meksyku, na zachód od Wielkich Stepów, u stóp masywu Sierra Blanca**, zwanego tak dlatego, że trzy czwarte roku pokryty jest śniegiem, leżało ongiś zamożne miasto San Ildefonso w dolinie o ta-kiej samej nazwie, a nad nim, na szczycie fortecy, powiewała dumnie ; hiszpańska flaga dla postrachu Indian i innych wrogów państwa. Pod jej opiekuńczymi skrzydłami kwitły wokół kolonie, farmy, żyli spokoj-nie właściciele wielkich posiadłości i bogatych kopalni.

Dolina, rozciągająca się na przestrzeni dziesięciu mil, wrzała ży-ciem, które nabierało szczególnego wyrazu w dniach świąt religij-nych, tak licznych w Meksyku. Pustoszały wtedy wsie i miasta, a mieszkańcy — bogaci i biedni, wielcy i mali — wylęgali na pobliskie pola, aby na łonie natury oddawać się beztroskim rozryw-kom i wspólnym zabawom.

W dzień San Juana obchodzono właśnie jedną z takich uroczysto-

ści. Obywatele San Ildefonso podążyli za miasto na rozległą łąkę i tu

zajęli miejsca w specjalnie przygotowanym amfiteatrze. Już na pierw-

szy rzut oka było widać, że najlepsze rzędy zajęły najbardziej liczące

się w miejscowym towarzystwie rodziny. Oto rozsiadł się bogaty

kupiec don Rincon ze swą pulchną małżonką i czterema dobrze

odchowanymi córkami. Obok niego burmistrz z dumą trzymający

w ręku symboliczną trzcinę. Dalej piękna Catalina de Crucez, córka

skąpca don Ambrosia, bogatego właściciela kopalni. Towarzyszy jej

kapitan Roblado nieoficjalnie uznawany za jej narzeczonego. Obszy-

* San Juan — Święty Jan

** Sierra Blanca — Białe Góry

ty galonami od stóp do głów, co chwilę podkręca ogromnego wąsa i marszczy brwi za każdym razem, gdy zauważy śmiałka, który nieco dłużej zatrzyma swój wzrok na obliczu pięknej Cataliny.

Powszechnie wiedziano, że kapitan utrzymuje się tylko ze swej pensji i jest mocno zadłużony, lecz poza tym uchodził za prawdziwego gachu-pino, to znaczy Hiszpana rodem ze starej Hiszpanii. I chyba tym trzeba tłumaczyć zgodę starego skąpca na wydanie córki za gołego kawalera, co nie należy do rzadkości wśród plebejuszów Nowego Meksyku.

Przy kapitanie siedział jego przełożony, komendant garnizonu puł-kownik Viscarra, dalej młody porucznik Garcia. W tłumie wybijali się na czoło żołnierze garnizonu, sami ułani, brzęcząc długimi szabla-mi i ogromnymi ostrogami, raz po raz bratali się z poszukiwaczami złota i z ranchero — osadnikami uprawiającymi ziemię. Naśladując swoich oficerów przybierali miny pyszałkowate, pewne siebie, a są-dząc po ich manierach, można się było domyślić, jakie wpływy w tym kraju posiada wojsko.

Osadnicy zjawili się we wspaniałych strojach. W spodniach aksa-mitnych, szerokich, rozciętych u dołu i po bokach. Włożyli buty z jasnej skóry. Kurtki aksamitne, bogato haftowane złotem, piękne koszule, a zamiast pasów czerwone jedwabne szarfy. Ich głowy na-krywały kapelusze z szerokimi rondami, obszyte srebrnymi lub złoty-mi galonami, podobnie przyozdobione w górnej części.

Niektórzy z mężczyzn zamiast kurtek zarzucili na plecy sarape, wełniane okrycie w pasy. Każdy miał wspaniałego wierzchowca i cięż-kie ostrogi, ważące blisko cztery funty.

Obok osadników w wielkiej liczbie spotyka się też tutaj spokoj-nych Indian, nazywanych tak dla odróżnienia od „dzikich” Indian.

Gdy mężczyźni przechadzają się tam i sam dużymi grupami,

ich żony i córki zajmują się handlem. Rozwiesiwszy nad sobą

dla ochrony od słońca daszek, sporządzony z palmowych liści, sie-

dzą obok rogóżek* trzcinowych, na których rozłożyły arbuzy, figi,

pataty**, pieczone piniony, śliwki, winogrona i morele. Jedne sprze-

dają słodycze, lemoniadę, miód, inne — gotowany korzeń agawy

i słodkie pilnocillos, jeszcze inne robią placki — tortiiias***, przy-

* Rogóżka — mata

 

•* Patat (batat) — roślina, której mączyste bulwy są jadalne

Tortiiia — placuszek; placek kukurydziany

prawiając je czerwonym pieprzem, lub rozwożą czekoladę w glinia-nych garnkach.

Górnicy i żołnierze otaczają handlarki cygar produkowanych z miejscowego dziko rosnącego tytoniu i aquardiente, kiepskiej wód-ki z kukurydzy lub aloesu. Lecz główną uwagę skupiają na sobie ci, którzy stają do konkursu w igrzyskach. Są to młodzieńcy wszystkich stanów i zajęć, począwszy od synów bogatych właścicieli ziemskich i łowców bizonów, kończąc na kowbojach, nawykłych czuwać konno nad powierzonym sobie stadem, dochodzącym nieraz do dziesięciu tysięcy sztuk. Oczekując rozpoczęcia zabawy, pląsają na wspaniałych rumakach, najlepszych, jakie posiadają, przed ławkami seńorit, popi-sując się swoją zręcznością i jaskrawym przybraniem koni.

W programie pierwsze miejsce zajmuje coleo de toros, co dosłow-nie znaczy wzięcie byka za ogon. Zabawa ta, choć nie roznamiętnia tak widzów i nie jest tak niebezpieczna jak walki byków, wymaga nie mniej odwagi i zręczności oraz siły. Z tego powodu młodzież nowomeksykańska poczytuje sobie za wielki honor zająć w niej pierwsze miejsce. Dostępna jest wszędzie, gdyż nawet małe wioski, których nie stać na osobną arenę, jakie mają duże miasta, nie odmawiają sobie urządzenia coleo, do czego potrzebny jest tylkft jaki taki większy plac i dostatecznie dziki byk.

Toteż gdy herold daje sygnał do rozpoczęcia igrzysk, tłumy zgroma-dzone na łące poczynają się rozsuwać, aby zrobić miejsce zawodnikom.

Rozdział II

Coleo de toros

Zwierzę, trzymane na lassie przez dwóch kowbojów, szło potrząsa-

jąc kosmatym łbem, na którym groźnie sterczały proste rogi. Długim

ogonem biło się po bokach i kopytami waliło w ziemię wydając

głuchy ryk. Łatwo było się domyślić, że najmniejsze podrażnienie

może w nim wzbudzić wściekłość. Pokonanie byka było tym trud-

niejsze, że wybór padał zwykle na okaz najmocniejszy, nieujarzmio-

ny i zwinny, poza tym w zapasach zabraniano nie tylko używać

jakiejkolwiek broni, lecz nawet lassa. Zawodnik powinien dopaść byka w biegu, schwycić go za ogon, wreszcie koniecznie wsunąć ogon pod jedną z tylnych nóg, a następnie przewrócić zwierzę na grzbiet.

Zatrzymawszy się o dwieście kroków od linii zawodników w taki sposób, aby byk zwrócony był łbem w stronę łąki, kowboje zdjęli lasso i rozdrażnili wbijając mu w bok kilka strzał z szmermelami*.

Rozjuszony byk rzucił się naprzód wywołując głośne okrzyki wi-dzów, za nim puścili się zawodnicy. Rozpoczęła się gonitwa. Jeden z mężczyzn pędzący na wielkim gniadym koniu już zawładnął wspa-niałym ogonem, lecz przegrał, gdyż nie zdążył przewrócić byka, który leciał jak szalony dalej, zmieniając tylko trochę kierunek.  Następnie dobiegł do zwierzęcia młody farmer, jednak za nic nie mógł złapać ogona, a gdy wreszcie to zrobił, byk skręciwszy jednym susem w bok bez wysiłku uwolnił się od napastnika.

Zgodnie z zasadami coleo w przypadku niepowodzenia zawodnik obowiązany był do wycofania się poza linię igrzysk. W ten sposób pierwszy zawodnik i farmer znaleźli się poza konkursem.

Ich los niebawem poczęli dzielić inni młodzieńcy, którzy — za-wstydzeni porażką — zataczali na koniach jak najdalszy krąg, nie chcąc pokazywać się widzom na oczy, i stawali za plecami tłumu.

Byk był w doskonałej formie. Ani na chwilę nie przerywał biegu.  Wysiłki kolejnego jeźdźca, dwóch kowbojów, kilku osadników rów-nież nie przyniosły pożądanego skutku. Niemniej widownia dobrze się bawiła. Parę upadków, na szczęście niegroźnych, wywołało ogól-ną wesołość zgromadzonych. Byk był u szczytu powodzenia. W cią-gu kilkudziesięciu minut wyłączył z gry jedenastu zawodników. To-też pod jego adresem rozległy się oklaski i okrzyki:

— Bravo, toro, bravissimo!...

 

Zaś zawodnikom nie szczędzono szyderczych docinków.

Niespodzianie na arenie ukazał się nowy młodzian. Miał pod sobą karego mustanga**, jednego z potomków znakomitej rasy andaluzyj-skiej żyjącej w stepach w stanie dzikim. Koń pędził z lekka zginając ^yJ?. a Jego długi ogon zwężający się ku dołowi w biegu spadał niczym lisia kita. Zobaczywszy to szlachetne zwierzę o nieskazitel-nych kształtach widzowie wydali mimowolny okrzyk zachwytu.

* Szmermel — raca, fajerwerk

** Mustang — zdziczały koń z prerii Ameryki Północnej; obecnie wytępiony

Jeździec miał najwyżej dwadzieścia lat. Różniły go od innych jasne, wijące się włosy i biała karnacja twarzy, gdyż wszyscy bez wyjątku zawodnicy byli smagli. Był odziany w kompletny strój osad-nika ze zwykłym wyszyciem i upiększeniami. Dla większej swobody rąk mangę, płaszcz piękniejszy i bogatszy od sarape — zarzucił w tył, a jego purpurowe poły powiewając na wietrze jakby uskrzyd-lały powabną, piękną postać młodzieńca.

Nikt dotychczas nie zauważył tego wspaniałego jeźdźca. Otulony w swój płaszcz stał na uboczu, niemal obojętny na zmagania zapaś-ników. Toteż nieoczekiwane i efektowne jego zjawienie się wzbudziło zrozumiałą ciekawość. Wszyscy chcieli się dowiedzieć kto to taki.

— To Carlos, łowca bizonów — wyjaśnił ktoś z tłumu.

 

Tymczasem jeździec już galopował trzymając krótko cugle, a zna-lazłszy się na dwadzieścia kroków od byka puścił się jak strzała, dopadł zwierzę, chwycił w biegu jego długi ogon, pociągnął w dół, potem do góry, momentalnie wyprostował się w siodle i w tej samej chwili byk padł na wznak na ziemię.

Głośne okrzyki zachwytu ogłosiły zwycięzcę coleo de toros. Carlos podjechał do amfiteatru, wdzięcznym ruchem zdjął kapelusz i kłaniał się uprzejmie widzom, przy czym wzrok jego zatrzymał się dłużej tuż obok kapitana Roblada, który ku swemu strasznemu gniewowi ujrzał, że i Catalina de Crucez spojrzała przychylnie na śmiałka, a rumieniec oblał jej cudne oblicze.

Zwycięzca skierował się teraz w stronę widzów rozlokowanych po bokach amfiteatru, którzy z braku miejsca, stojąc na swych ciężkich wozach, przyglądali się widowisku. Z jednego wozu wyciągnęła do młodzieńca ręce młoda, blada dziewuszka o włosach jasnych, z po-pielatym odcieniem. Byli bardzo podobni do siebie. Te same rysy twarzy, ta sama cera, ta sama rasa. Tak, to siostra Carlosa. Tryumf brata wzbudził w niej szczerą radość. Na wozie siedziała też stara, dziwnie wyglądająca kobieta z rozpuszczonymi włosami koloru lnu.  Milczała, lecz zachwyt, jaki wywołała w niej zręczność zawodnika, wyzierał z jej wyrazistych oczu. Tłum patrzył na nią z ciekawością i pewnego rodzaju przesądnym strachem. Większości wydawała się osobą podejrzaną.

— Wiedźma! Czarownica! — przeleciał cichy szept, bo zebrani starali się, aby nie słyszał tego ani Carlos, ani jego siostra, gdyż stara kobieta była ich matką.

 

Rozdział III

Moneta

Niezdolnego do dalszej walki byka zagnano z powrotem do zagro-dy; zostawał własnością zwycięzcy. Teraz nastąpiła przerwa w igrzy-skach. Skorzystał z tego komendant garnizonu i chcąc zrehabilito-wać swego faworyta kaprala Gomeza, który przegrał w coleo de toros, wyszedł na arenę. Poprosił o chwilę uwagi i położywszy na ziemi dolara rzekł:

— Ta moneta stanie się własnością tego, kto ją podniesie z konia w biegu, a założę się o pięć uncji złota, że tym sztukmistrzem będzie kapral Gomez.

 

Z początku nikt nie odpowiedział na wezwanie. Pięć uncji złota równało się 432 frankom i było dużą sumą. Tylko człowiek bogaty mógł ryzykować taki zakład. Wreszcie wystąpił młody farmer, don Juan:

— Pułkowniku Yiscarra — rzekł — daleki jestem od tego, aby wątpić w powodzenie kaprala Gomeza, lecz przyjmuję zakład, ponie-waż mamy tutaj drugiego zapaśnika, który nie ustępuje kapralowi w zręczności. Czy nie zgodziłby się pan podwoić stawki?

— A o kim pan mówi? — zainteresował się pułkownik.

— O Carlosie, łowcy bizonów.

— Dobrze, przystaję na pańską propozycję! Zgodnie ze zwycza-jem wszyscy mają prawo do współzawodnictwa. Za każdym razem, gdy ktoś wygra dolara, dołożę drugiego, pod tym jednak warun-kiem, że moneta zostanie podniesiona za pierwszym razem.

 

Natychmiast poczęli zgłaszać się kandydaci na koniach. Przystą-piono do konkursu. Niektórzy zawodnicy zdołali zaledwie dotknąć monety, innym udało się ją nawet ruszyć z miejsca, lecz nikt nie mógł jej chwycić i podnieść do góry. Wreszcie na wielkim gniadym koniu wjechał na arenę kapral Gomez. Ukazał obecnym ponurą, bladą twarz. Wciąż przeżywał niepowodzenie w utarczce z bykiem.  Teraz zrzucił z siebie mundur, odpiął szablę i skróciwszy munsztuk popędził konia w kierunku monety lśniącej na zielonej murawie.

Złapał ją wychyliwszy się mocno z siodła, zdołał też podnieść

z ziemi dolara, ponieważ jednak chwycił go nie dość zręcznie, pie-

10

niądz wyślizgnął się pomiędzy palcami, zanim kapral zbliżył go do strzemion.

Wtedy ukazał się Carlos na swym wspaniałym mustangu. Gdy-by jego oblicze było ciemniejsze, od razu spotkałby się z sym-patią tłumu. Lecz widzowie z dystansem i uprzedzeniem odnosili się do niego, ponieważ nie wywodził się z ich plemienia. Był Amerykaninem. Nazwą tą Meksykanie, Chilijczycy i Peruwia-nie określają każdego obywatela stanów północnoamerykańskich, jak gdyby sami nie należeli do mieszkańców tej samej części świata.

Zawodnik nie robił żadnych przygotowań, nie zdjął nawet płasz-cza, który powiewał mu na plecach. Mustang, posłuszny głosowi pana, puścił się od razu galopem, następnie zręcznie prowadzony łydkami jeźdźca począł krążyć wokół pieniądza z coraz większą szybkością, wreszcie skierował się wprost do monety. Zrównawszy się z monetą jeździec schylił się błyskawicznie, porwał ją, podrzucił do góry i momentalnie opanowawszy konia pochwycił dolara prawą ręką. Wszystko to zrobił ze zręcznością hinduskiego kuglarza. Nawet ci, którzy odnosili się do Carlosa z rezerwą, nie mogli powstrzymać się od wyrażenia mu swego uznania. Powszechne gromkie oklaski uderzyły pod niebo.

Yiscarra był wściekły na młokosa, przegrał dziesięć uncji zło-ta, sumę znaczną nawet dla komendanta przygranicznej forte-cy. Prócz tego jego porażka wzbudziła ogólne szyderstwo, tłum nie darował mu niedawnej pewności siebie. Toteż pułkownik złym okiem spojrzał na łowcę bizonów i zapałał doń nienawiścią. Oka-zja odwetu nadarzyła się niebawem, gdyż już ogłaszano następ-ny numer programu. Tym razem chodziło o zatrzymanie ko-nia w pełnym biegu na dwadzieścia kroków od kanału meliora-cyjnego, pełnego brudnej wody i tak szerokiego, że koń mógł go przeskoczyć, ale też głębokiego, że można było pogrążyć się w nim z głową.

I do tych zawodów zgłosiło się wielu jeźdźców. Carlos tym razem nie miał jednak zamiaru brać udziału w igrzyskach. Roblado, nie mniej wściekły nań od swego zwierzchnika, coś poszeptał z pułkow-nikiem i po chwili obaj mężczyźni zbliżyli się do znienawidzonego przez siebie młodzieńca. Kapitan spytał go z obłudną życzliwością, dlaczego nie uczestniczy w zabawie.

11

— Według mnie — odparł chłopak — gra niewarta świeczki.

— Zapewne — rzekł zgryźliwie Roblado — bo też i niełatwo zatrzymać konia przed kanałem. A poza tym można utonąć — do-dał z sarkastycznym uśmiechem.

 

Oficerowie mieli nadzieję, że Carlos uniesie się ambicją i zgodzi na uczestnictwo w tej konkurencji. A ponieważ nie stanął od razu do zawodów, przypuszczali, że w tej dziedzinie nie czuje się zbyt mocny.  Już niemal widzieli, jak tłum szydzi z niefortunnego jeźdźca, od stóp do głów powalanego błotem.

Carlos długo nie odpowiadał. Ubodły go słowa Roblada i w ogóle zachowanie się obu oficerów, ale nie dawszy tego po sobie poznać wyjaśnił spokojnie:

— Nie chcę mieszać się do zabawy, która może imponować dzie-sięcioletniemu chłopcu. — Tu chwilę się zastanowił i dodał: — Ale jeżeli panowie gotowi jesteście zaryzykować dolara — biedny łowca bizonów nie rozporządza większą sumą — to pokażę sztukę praw-dziwie imponującą.

— I czegóż takiego nadzwyczajnego ma zamiar dokonać łowca bizonów? — zastanawiali się przygodni świadkowie rozmowy trzech mężczyzn.

— Widzicie, panowie, ten cypel górski? — wskazał na Ninnę Perdidę, stromą górę wznoszącą się 600 stóp nad doliną, ze szczytu której patrząc w dół ludzie najbardziej odważni bledli. — Otóż gotów jestem w galopie zatrzymać konia na dwadzieścia kroków przed przepaścią.

 

Słuchacze zaszemrali:

— To niemożliwe! To byłoby szaleństwo! Najwyraźniej kpi z woj-skowych!

 

Lecz Yiscarra i Roblado natychmiast podchwycili:

— Przyjmujemy zakład!

— Stawiam uncję złota!

— Panowie! — odparł Carlos. — Bardzo mi przykro, że nie mogę postawić tyle samo przeciwko wam. Dolar to wszystko, czym rozporządzam w tej chwili, a obawiam się, że nikt z obec-nych nie zechce pożyczyć mi pieniędzy. — Tu z uśmiechem spoj-rzał po ludziach skupionych wokół niego. Ale jego pomysł nie znalazł uznania w oczach widzów. Z przerażeniem czekali na bieg wydarzeń. •

 

12

Rozdział IV

Na cyplu góry

— W każdym innym przypadku postawiłbym na ciebie dwadzie-ścia uncji, lecz tej propozycji nie myślę aprobować. Uważam, że to szaleństwo! — wołał Juan, który już wcześniej zakładał się z pułkow-nikiem.

— Przyjacielu — uspokajał go Carlos — nie obawiaj się! Nie po to jeździłem dziesięć lat konno, aby mógł ze mnie szydzić pierwszy gachupin.

— Jak śmiesz! — wykrzyknęli jednocześnie komendant i kapitan chwytając za rękojeść szabel.

— Na boga, panowie — mitygował ich z uśmiechem Carlos. —

Nie gniewajcie się! To słowo żartobliwie określające Europejczyka wypsnęło mi się przypadkowo. Zapewniam, że nie miałem zamiaru was obrazić.

— Radzę ci trzymać język za zębami! — zawołał gniewnie pułko-wnik. — Inaczej pożałujesz... — oficer zamilkł zmełłszy w ustach przekleństwo, bo ujrzał siostrę Carlosa, która dowiedziawszy się o postanowieniu brata przybiegła, aby powstrzymać go od tego strasznego zamiaru.

— Drogi Carlosie! — wołała obejmując go za szyję. — Ja wiem, że jesteś najodważniojszy ze wszystkich, lecz pomyśl o niebezpieczeń-stwie, zastanów się, na Boga!

— Kochana siostro, nie zmuszaj mnie, abym się rumienił przy ludziach. Pomówmy z matką, ona cię uspokoi!

 

To rzekłszy podążył w stronę wozu, na którym siedziała stara kobieta. Świadkowie tej sceny i oczywiście obaj oficerowie udali się za rodzeństwem.

Carlos opowiedział o wszystkim matce, a w końcu wyjaśnił:

— Rosita jest temu przeciwna, dlatego przyszedłem się ciebie po-radzić. Nic nie zrobię wbrew twojej woli, lecz wiedz, że prawie dałem słowo i powinienem go dotrzymać. To sprawa mego honoru, matko.

 

Ostatnie słowa wyrzekł głośno, dobitnie. Kobieta dźwignęła się z miejsca, odrzuciła w tył długie siwe włosy i odparła dumnie:

13

— Synu mój, jesteś urodzony do wielkich czynów, wszak płynie w twych żyłach krew twego niezapomnianego ojca... Idź! I pokaż nędznym niewolnikom, czego może dokonać wolny obywatel Ame-ryki... Ruszaj na górę! Na Ninnę Perdidę!

 

Błędny wzrok i dziwny uśmiech towarzyszyły strasznemu rozkazo-wi, który dla zebranych był wyrokiem śmierci matki na syna. Słowa starej wywołały dreszcz zgrozy w widzach. Tylko oficerowie, bur-mistrz i niektórzy bardziej wpływowi obywatele poczuli się dotknięci porównaniem ich do niewolników i wymienili groźne spojrzenia.

Carlos objął siostrę, pomachał na pożegnanie białą chustką

w stronę amfiteatru i ruszył z dwoma oficerami, w asyście tłumu

gapiów, krętą ścieżką ku wzgórzu. Biegły za nim współczujące spoj-

rzenia pozostałych w dolinie widzów, którzy z bijącym sercem mieli

oczekiwać tak niezwykłego zakładu.

Wreszcie orszak stanął na szczycie góry. Poczęto szukać odpowied-niego miejsca. Wybrano niewielką równinę, pokrytą niewysoką, gęs-tą trawą, na której nie widać było ani jednego kamyka. Ninna wysuwała się głębokim cyplem z rzędu skał i na tym to ostrym urwisku Carlos zamierzał wstrzymać mustanga w pełnym biegu.  Linię wyznaczono licząc długość dwóch koni od ostatnich kępek trawy porastającej brzeg przepaści.

Yiscarra i Roblado chcieli jeszcze bardziej zmniejszyć tę zatrważa-jąco małą przestrzeń, lecz spotkali się z ogólnym oburzeniem. Obaj oficerowie pragnęli śmierci łowcy bizonów. Szczególnie zawzięty był kapitan, który domyślił się, do kogo w ostatnim pożegnaniu machał chusteczką szalony Carlos.

Choć przypuszczenie, że obaj oficerowie życzyli chłopcu, aby

spadł w przepaść, może się wydawać nieprawdopodobne, w istocie

miało rację bytu, jeśli wziąć pod uwagę miejsce, ludzi i czas: otóż

w Nowym Meksyku nierzadko dochodziły do głosu bardziej jeszcze

nieludzkie żądze i czyny.

Tymczasem Juan widząc, że nic nie zdoła powstrzymać Carlosa,

podszedł do przyjaciela.

— Widzę, że nie przełamię twego uporu — rzekł i podsunął mu woreczek ze znaczną sumą pieniędzy. — Weź, ile chcesz, i postaw na szczęście: nie warto narażać życia dla błahostki.

— Dziękuję ci serdecznie, Juanie, daj mi tylko uncję złota. Razem z moją uncją będzie dwie. To wszystko, co mogę zaryzykować.

 

14

— W takim razie podwyższam stawkę. Pułkowniku — zwrócił się Juan do komendanta — przypuszczam, że z przyjemnością zgodzi się pan na większą kwotę w tym zakładzie. Prócz tego, co stawia Carlos, proponuję ze swej strony dziesięć uncji.

— Dobrze — odparł niechętnie komendant.

— Czy mógłby pan podwoić tę sumę?

— Czy mógłbym?! — wykrzyknął komendant doprowadzony do pasji lekceważącym tonem farmera. — Zwiększam ją w czwórnasób, jeżeli pan pozwoli.

— Owszem. Złóżmy więc pieniądze w trzecie ręce.

 

Przeliczyli złote monety i wręczyli je jednemu z obecnych. Wybra-no sędziów. Carlos przystąpił do przygotowań. Z gorączkową cieka-wością śledzono każdy jego ruch. Młodzieniec zsiadł z konia, zdjął płaszcz, odpasał nóż myśliwski i wraz z kańczugiem oddał wszystko Juanowi. Potem sprawdził, czy mocno przywiązane są ostrogi, pod-ciągnął pas i nasunął na głowę kapelusz. Zapiął na całej długości aksamitne spodnie, gdyż ich miedziane guziki mogłyby krępować jego ruchy. Następnie zajął się koniem, który stał dumny i spokojny, jakby wiedząc, że żądają od niego niezwykle ważnej rzeczy. Upewnił się co do mocy tręzii*, zbadał, czy w wędzidle munsztuka nie ma pęknięć lub owsianych łupin. Starannie wypróbował lejce artystycz-nie splecione z końskiego włosia. Skórzane mogłyby pęknąć, ale wytrzymałość tych nie ulegała najmniejszej wątpliwości. Załatwiwszy się z tym wszystkim młodzieniec wziął się do siodła. Sprawdził pętlice i drewniane deszczułki służące zwyczajem meksy-kańskim za strzemiona. Zwłaszcza popręgi stały się przedmiotem jego specjalnej uwagi. Rozluźniwszy je najpierw, ściągnął przy po-mocy kolana tak mocno, że nie można by pod nie wsunąć nawet czubka małego palca.

Dokonawszy tego Carlos skoczył na konia i puścił go nad samą krawędzią przepaści, z początku stępa, później kłusem, wreszcie krótkim galopem. Już ten zwykły spacer, będący swoistą próbą i przygotowaniem, wydawał się straszny, a dla widzów patrzących z dołu stanowił wstrząsające i zarazem wspaniałe widowisko.

Wreszcie nastąpił decydujący moment. Skupiona mina jeźdźca

wskazywała na zbliżanie się rozwiązania. Carlos usadowił się moc-

* Tręzia — uzda, wodze uzdy

 

15

niej w siodle i puścił mustanga ku przepaści. Oczy wszystkich wpiły się weń w nieludzkim oczekiwaniu. Zamarły serca. Zapanowało głę-bokie milczenie. Słychać było tylko stuk kopyt końskich po twardym gruncie cypla. Już zaledwie pięćdziesiąt kroków dzieli jeźdźca od przepaści. Ale zachowuje się tak, jak gdyby nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie ściąga lejców, wyraźnie czeka, aż koń przeskoczy wy-znaczoną linię. Dreszcz trwogi przeszedł widzów zarówno tych, któ-rzy znajdowali się na wzgórzu, jak i tych w dolinie.

— Boże wielki!... Przebył linię! Zguba nieunikniona! — zaszemrał

 

tłum.

I nagle w momencie, gdy koń szykował się do skoku w sześćset-stopową przepaść, lejce ściągnęły się, przednie nogi mustanga pod ich naporem gwałtownie zatrzymały się, jakby wrosły w ziemię, a zad zwierzęcia dotknął gruntu. Rozległ się spontaniczny okrzyk:

„brawo”, który złączył się z frenetycznymi oklaskami dolatującymi z doliny.

Carlos zatrzymał się o trzy kroki od przepaści! Właśnie teraz zdjął swój kapelusz i machał nim w stronę amfiteatru. Z doliny był to niebywały widok. Koń i jeździec we wspaniałej, porywającej pozie odcinali się wyraźnie na tle lazurowego nieba. W tej krótkiej chwili zdawało się widzom, że na szczycie Ninny Perdidy jak na gigantycz-nym postumencie stoi jednolity posąg z brązu. Oklaski zdwoiły się.  Entuzjazm ogarnął wszystkich. Tylko Yiscarra i Roblado zjeżdżali ze wzgórza z zaciśniętymi z wściekłości ustami. Byli pewni śmierci Carlosa, a tu takie rozczarowanie.

— Poczekaj — szeptał pobladły Roblado — jeszcze cię dopadnę.

 

Rozdział V

Wyprawa na bizony

W tydzień po uroczystości San Juana niewielka grupa łowców

bizonów przeprawiła się w bród przez rzekę Pecos w pobliżu uroczy-

ska Okrągłego Lasu. Było ich pięciu: biały, Metys i trzech czystej

krwi Indian. Mieli ze sobą trzy wozy, każdy zaprzężony w dwie pary

16

byków, i pięć obładowanych mułów. Właścicielem i wodzem kara-wany był Carlos. Metys, Antonio, pełnił obowiązki poganiacza mu-łów. Indianie kierowali bykami ciągnącymi wozy.

Carlos jechał na czele na pięknym karym koniu otulony szerokim płaszczem. Do podróży wdział skromniejsze ubranie, rezygnując z wyszywanej kurtki, pąsowej szarfy i aksamitnych spodni zarówno ze względu na bezpieczeństwo, jak i wygodę. Wozy wypełnione były chlebem, kukurydzą, czerwoną fasolą i czerwonym pieprzem. Ładu-nek mułów stanowiły wełniane koce, szklane ozdoby, hiszpańskie noże, błyskotki imitujące złoto i srebro i wiele innych drobiazgów.

Wygrana Carlosa podczas uroczystości dała mu możność nabycia tych wszystkich produktów i przedmiotów. Farmer Juan namówił go też, aby pożyczył odeń pięć uncji złota i cały kapitał włożył w towary.

Mała karawana, przeszedłszy w bród Pecos, skierowała się na południowy wschód i podążyła z biegiem jednego z jej dopływów, na brzegach którego, jak zapewniano Carlosa, przebywała od kilku lat ogromna ilość bawołów.

Poganiacz Antonio i dwaj jego pomocnicy byli nie mniej zręczny-mi myśliwymi od Carlosa. Mieli przy sobie łuki i strzały, które są tu ważniejsze od broni palnej. Polując wierzchem myśliwy często nie ma czasu nabić w biegu karabinu czy pistoletu, a ponieważ łowcy strzelają zaledwie na kilka kroków od celu, łuk im w zupełności wystarcza. Niezależnie od tego na jednym z wozów leżał amerykań-ski karabin z poczerniałą kolbą, będący własnością Carlosa. Karabin ten chłopak otrzymał w spadku po ojcu i stanowił on rodzinną świętość.

Jakkolwiek droga przez pustynię była nadzwyczaj ciężka i nieraz mijał cały dzień, podczas którego nie napotkali wody, dzięki do-świadczeniu Carlos nie tracił ani byków, ani mułów. Zwykle podró-żowali nocą. Napoiwszy zwierzęta przy ostatnim wodopoju, ruszali w drogę pod wieczór i ciągnęli do samego świtu. Później karawana zatrzymywała się na parę godzin, podczas których byki i muły napasły się, po czym szła do południa. Potem rozkładano się znowu taborem na kilkugodzinny odpoczynek, aby doczekawszy chłodów ruszyć w drogę i wędrować do głębokiej nocy, do naibliższego wodo-poju.

Po kilku dniach podróży karawana poczęła zje

2 — Biały wódz Indian

go stoku płaskowzgórza i dotarła do jednego z dopływów Red River. Tutaj okolica zupełnie się zmieniła. Wędrowcy wkroczyli na falujący step. Wzgórza i doliny pokrywał bogaty dywan bawolej trawy, której krótkie łodyżki nadawały wygląd świeżo skoszonej łąki z nową siłą wypuszczającej kiełki. Było to wymarzone miejsce dla bizonów. Niebawem Carlos trafił na ślad ich obecności. Dostrzegł głębokie odciski kopyt i okrągłe jamy, świadczące o pobycie stepo-wego bydła.

Na drugi dzień ujrzeli liczne stada, spokojnie pasące się na stepie

i do tego stopnia pozbawione obaw, że dopiero przy bezpośrednim zbliżeniu się ludzi wyrażały pewien niepokój. W ten sposób dotarli do celu podróży. Teraz czekała ich ciężka praca. Polowanie na bizony i zajmowanie się przygotowaniem skór i mięsa do transportu.  Przybysze rozbili szałas w cieniu niewielkiego zagajnika.

Rozdział VI

Wakoje

Carlosowi od razu sprzyjało szczęście. W ciągu dwóch pierwszych dni upolował blisko dwadzieścia bizonów. Razem z Antoniem ścigali bizony i szyli do nich z łuków. Zaś dwaj Indianie zdzierali ze zdobyczy skóry, dzielili zwierzęta na części i przenosili do obozu.  Trzeci Indianin ciął cienkie pasy mięsa do suszenia na słońcu i prze-chowywania bez soli. Mięso bizonie, przygotowane w ten sposób, nazywa się tasajo i stanowi prawie jedyny pokarm wiejskich miesz-kańców tych okolic. Jest też wprost rozchwytywane w miastach Nowego Meksyku, podobnie jak i skóra bizonów.

Polowanie rokowało wielkie zyski, lecz na trzeci dzień myśliwi zauważyli zmianę w zachowaniu się bizonów. Zwierzęta nagle stały się dzikie i strachliwe, wreszcie całe ich stada poczęły uciekać z wiel-ką szybkością, jak gdyby ktoś je przestraszył lub gonił.

Carlos przyczyny tego zjawiska upatrywał w pojawieniu się w są-

siedztwie indiańskiego plemienia, które wybrało się na łowy. I rze-

czywiście tak było. Bo oto gdy wszedł na wzgórze, panujące nad

18

doliną, na brzegu jednego ze strumieni ujrzał obóz Indian, składają-cy się co najmniej z pięćdziesięciu wigwamów. Zaledwie spojrzał na nie doświadczonym okiem, zawołał:

— To wigwamy Wakojów.

— Skąd pan wie? — spytał Antonio.

— Spójrz na wigwamy!

— A mnie się wydaje, że to obóz Komanczów — odparł Anto-nio. — Podobne namioty widziałem właśnie u ludzi tego plemienia, ponadto nazywają ich zjadaczami bizonów.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin