J. D. Robb - Randka ze śmiercią.rtf

(654 KB) Pobierz
J

J. D. Robb

Randka ze śmiercią

(Holiday in Death)

Jest koniec grudnia, w Nowym Jorku trwa przedświąteczna gorączka. Każdy myśli tylko o zbliżającej się Gwiazdce. W święta Bożego Narodzenia nikt nie chce być sam, nic więc dziwnego, że w agencjach matrymonialnych panuje wzmożony ruch. Ten właśnie okres wybrał sobie psychopatyczny morderca, który przebiera się za Świętego Mikołaja i pod pretekstem dostarczania prezentów odwiedza samotne kobiety.

Randka ze śmiercią

Ofiara

Przyczyna śmierci

Broń

Sprawca

Marianna Hawley

rape, sodomy, strangulation

Christmas garland

Simon

Sarabeth Greenbalm

Donnie Ray Michael

Brent Holloway

 

 

W dobie, gdy technika łączy ludzi w pary,

randka może się okazać śmiertelną pułapką

 

 

A jakaż to bestia, czując, że nadszedł jej czas,

Pełznie ku Betlejem, by się narodzić?

Yeats

 

Nikt nie strzela do świętego Mikołaja.

Alfred Emanuel Smith

ROZDZIAŁ 1

Śniła o śmierci.

Wściekle pulsujące czerwone światło neonu wpadało przez brudne szyby okienne do pokoju, wydobywając z mroku połyskujące na podłodze kałuże krwi.

Siedziała skulona w kącie, chuda mała dziewczynka z plątaniną kasztanowych włosów i wielkimi oczami koloru whisky, którą wlewał w siebie, kiedy miał trochę gotówki. Pod wpływem bólu i szoku te oczy stały się teraz szkliste, a twarz przybrała ziemisty kolor. Dziewczynka jak zahipnotyzowana wpatrywała się w migocące światło, które omiatało ściany, podłogę i... jego.

Leżał na podłodze w kałuży własnej krwi.

Z jej gardła wydobył się dziki spazmatyczny jęk. W drobnej dłoni błysnął zakrwawiony po rękojeść nóż.

Mężczyzna był martwy. Nie miała co do tego wątpliwości. Czuła unoszący się nad nim świeży zapach śmierci. Była dzieckiem, lecz drzemiące w niej zwierzę rozpoznało ten odór, który jednocześnie przerażał i sprawiał przyjemność.

Ramię pulsowało boleśnie po uderzeniu, a między nogami czuła wilgoć i piekący ból po gwałcie. Umazana była nie tylko jego krwią. Lecz on nie żył. Nareszcie była bezpieczna.

Nagle wolno odwrócił głowę, jak kukiełka na sznurku, i jej ból zmienił się w przerażenie. Wcisnęła się głębiej w kąt, mamrocząc coś nieskładnie. Jego martwe usta rozciągnęły się w uśmiechu.

Nigdy się mnie nie pozbędziesz, mała. Jestem częścią ciebie. A teraz tatuś ukarze córeczkę.

Podciągnął się na rękach i ukląkł. Krew wielkimi kroplami spłynęła mu z twarzy i pleców. Kiedy wstał i ruszył ku niej chwiejnym krokiem, krzyknęła i obudziła się.

 

Eve ukryła twarz w dłoniach i zacisnęła usta, by stłumić mimowolny jęk, parzący gardło niczym bryłki gorącego szkła. Spazmatycznie chwyciła powietrze w płuca.

Zimny dreszcz strachu przebiegł jej po plecach, lecz stłumiła go siłą woli. Nie była już bezradnym dzieckiem, lecz dorosła kobietą, policjantką, która potrafi się bronić, w sytuacji kiedy sama staje się ofiarą. Zniknął też obskurny pokój hotelowy. Znajdowała się teraz we własnym domu, jej i Roarke'a.

Myśląc o Roarke'u, powoli się uspokajała.

Usnęła w fotelu, w swoim urządzonym w domu biurze, bo Roarke wyjechał. Nie potrafiła spać w ich wspólnym łóżku, gdy jego nie było w domu. Rzadko miewała koszmary, gdy leżał obok niej, i zbyt często, gdy zostawała sama. Nienawidziła tej swojej słabości równie mocno jak kochała męża.

Obróciła się w fotelu i dla dodania sobie otuchy wzięła na ręce grubego szarego kota, który leżał obok zwinięty w kłębek i patrzył na nią, mrużąc różnokolorowe oczy. Galahad przywykł już do sennych koszmarów pani, nie lubił jednak, kiedy budzono go o czwartej nad ranem.

- Przepraszam - mruknęła, wtulając twarz w miękkie futro. - To cholernie głupie. On przecież nie żyje i nigdy tu nie przyjdzie. Martwi przecież nie wracają. - Westchnęła, wpatrując się w ciemność. - Powinnam o tym wiedzieć.

Śmierć była jej towarzyszką, ocierała się o nią każdego dnia, każdej nocy. W ostatnich tygodniach kończącego się 2058 roku posiadanie broni było zakazane, a medycyna nauczyła się przedłużać życie powyżej stu lat. Mimo to ludzie wciąż się zabijali. A jej zadaniem było stawać po stronie zabitych.

Nie chcąc ryzykować kolejnych koszmarów, włączyła światło i podniosła się z fotela. Nogi przestały jej drżeć, a puls wrócił do normalnego rytmu. Ostry ból głowy, który zwykle następował po dręczących snach, też wkrótce minie.

Ruszyła do kuchni. Galahad pobiegł za nią, mając nadzieję na wczesne śniadanie i otarł się przymilnie o jej nogi.

- Najpierw ja, kolego.

Zaprogramowała autokucharza na kawę, potem postawiła na podłodze miskę pełną chrupek. Kot rzucił się na nie, jakby to miał być jego ostatni posiłek w życiu.

Popatrzyła w zamyśleniu przez okno. Rozciągał się za nim długi pas zieleni, a nad nim czyste niebo. Wokół panowały spokój i cisza, z czego korzystali w tym mieście tylko ludzie tak bogaci jak Roarke. Jednak za tą oazą spokoju i wysokim murem, tętniło normalne życie i śmierć zbierała swe żniwo.

Tam jest jej świat, pomyślała, popijając mocną kawę i usiłując zmniejszyć sztywność ramienia po nie zagojonej jeszcze ranie. Drobne morderstwa, wielkie intrygi, brudne występki i krzycząca rozpacz. Znała się na tym lepiej niż na kolorowym świecie pieniędzy i władzy, w jakim obracał się jej mąż.

W takich dniach jak ten, kiedy była sama, a nastrój nie dopisywał, zastanawiała się, jak mogli się spotkać - ona, celna i ostra jak wystrzelona z łuku strzała policjantka, stojąca na straży prawa, i on, błyskotliwy Irlandczyk, który przez całe życie usiłował je omijać. Połączyło ich morderstwo. Dwie zbłąkane dusze, które, by przeżyć, obrały różne drogi ucieczki, odnalazły się wbrew logice i rozumowi.

- O Boże, tęsknie za nim. To idiotyczne.

Zła na siebie, odwróciła się z zamiarem wzięcia prysznica i w tym momencie mrugające światło wideokomu zasygnalizowało połączenie. Nie mając wątpliwości, kto to, podbiegła do konsolety i włączyła wideo.

Na ekranie ukazała się twarz Roarke'a. Cóż za twarz, pomyślała, kiedy uniósł w górę czarną brew. Niewiarygodnie przystojna o rysach poety, kształtnych ustach, wydatnych kościach policzkowych i intensywnie błękitnych oczach, okolona grzywą gęstych czarnych włosów.

Nawet po roku małżeństwa na widok jego twarzy krew zaczynała szybciej krążyć jej w żyłach.

- Eve, kochanie. - Jego głos miał ciepłe, głębokie brzmienie. - Czemu nie śpisz?

- Właśnie się obudziłam.

Wiedziała, że nić się nie ukryje przed jego uważnym wzrokiem. Na pewno dostrzegł cienie pod oczami i bladość jej twarzy. Chcąc dodać sobie odwagi, wzruszyła ramionami i przesunęła dłonią po krótkich rozczochranych włosach.

- Muszę być wcześniej w centrali policji. Mam mnóstwo papierkowej roboty.

Wiedział więcej, niż mogła przypuszczać. Dostrzegł siłę, odwagę i ból, lecz także piękno w ostrych rysach, pełnych wargach i oczach koloru whisky, w których teraz czaiło się zmęczenie. Natychmiast zmienił plany.

- Wracam dziś wieczorem - oznajmił.

- Przecież miałeś zostać jeszcze klika dni.

- Dziś wieczorem - powtórzył i uśmiechnął się. - Tęskniłem za tobą, poruczniku.

- Tak? - Ku swemu niezadowoleniu poczuła rozkoszny dreszczyk, lecz mimo to uśmiechnęła się do niego. - Chyba będę musiała poświęcić ci trochę czasu.

- Koniecznie.

- Czy to właśnie chciałeś mi powiedzieć, że wracasz wieczorem?

Właściwie to chciał poinformować ją, że zostanie jeszcze dzień lub dwa, i namówić by przyleciała na weekend na Olim. Zmienił jednak zdanie, uśmiechnął się i powiedział.

- Chciałem powiadomić moją żonę, jakie mam plany. Wracaj do łóżka, Eve.

- Dobrze. - Oboje jednak wiedzieli, że tego nie zrobi. - Do zobaczenia wieczorem. Hmm... Roarke?

- Tak?

Musiała wziąć głęboki oddech, by to z siebie wydusić.

- Ja też za tobą tęskniłam.

Przerwała połączenie, mimo że się uśmiechnął. Już spokojniejsza, zabrała kubek z kawą i poszła przygotować się na nadchodzący dzień.

 

Nie zamierzała wymknąć się niepostrzeżenie z domu, lecz też nie starała się hałasować. Chociaż była zaledwie piąta rano, nie miała wątpliwości, że Summerset kręci się gdzieś w pobliżu. Wolała uniknąć spotkania ze sztywnym służącym Roarke'a czy jak kto woli sierżantem, który o wszystkim wiedział, spełniał sumiennie obowiązki i stanowczo zbyt często wtykał swój kościsty nos w ich prywatne - zdaniem Eve - sprawy.

Ostatnia sprawa kryminalna zbliżyła ich do siebie, przez co oboje czuli się niezręcznie. Podejrzewała, że od tamtej pory Summerset unikał jej równie starannie jak ona jego.

Wspominając owo zdarzenie, bezwiednie potarła bolące ramię. Rano, lub po długim dniu pracy, wciąż odczuwała w nim lekki ból. Wykorzystanie broni do maksimum nie było doświadczeniem, które chciałaby powtórzyć, lecz jeszcze gorszym przeżyciem była chwila, kiedy Summerset wlewał jej do gardła lekarstwo, a ona była zbyt słaba, by mu dokopać.

Zamknęła za sobą drzwi i wciągnęła w płuca zimne grudniowe powietrze. Zaraz jednak zaklęła siarczyście. Zostawiła samochód przed wejściem głównym po to, by rozwścieczyć Summerseta. On zaś wprowadził go do garażu, bo wiedział, że ją to wkurzy. Wściekła na siebie za to, że nie zabrała pilota do otwarcia garażu, ruszyła chodnikiem biegnącym wokół domu. Pod stopami skrzypiała zamarznięta trawa. Wkrótce zaczęły ją szczypać uszy i czubek nosa. Zacisnęła zęby i położyła dłoń na czytniku linii papilarnych, po czym weszła do ogrzewanego garażu.

Na dwóch poziomach stały błyszczące samochody, rowery, latające skutery, a nawet dwuosobowy helikopter. Jej miejskie auto w kolorze zielonego groszku wyglądało niczym kundel pośród wymuskanych, lśniących ogarów. Ale jest nowe i sprawne, pomyślała, wsuwając się za kierownicę.

Zaskoczyło od jednego ruchu. Wydała polecenie i przez otwory wentylacyjne dmuchnęło do wnętrza ciepłe powietrze. Deska rozdzielcza rozbłysła światłami, rozpoczynając wstępny przegląd i po chwili uprzejmy głos poinformował ją, że wszystkie systemy są sprawne. Za żadne skarby nie przyznałaby się, że tęskni za swym starym, kapryśnym i zdezelowanym pojazdem.

Płynnie wyjechała z garażu na podjazd prowadzący do żelaznej bramy posiadłości. Wrota otworzyły się przed nią bezszelestnie.

Ulice ekskluzywnej dzielnicy, w której mieszkała, były spokojne i czyste. Drzewa rosnące na skraju wielkiego parku pokrywała cienka warstwa szronu, mieniącego się niczym diamentowy pył. Gdzieś dalej, w mrocznych zakątkach, narkomani kończyli swoją nocną robotę, lecz tu widać było tylko błyszczące ściany budynków, szerokie aleje i spokojną ciemność przed świtem.

Kiedy minęła kilka przecznic, zapaliła się pierwsza tablica reklamowa, rozpraszając mrok jaskrawym światłem. Święty Mikołaj z czerwonymi policzkami i przyklejonym do ust głupim uśmiechem, który przypominał jej przerośniętego elfa z Zeusa, przemknął po niebie w towarzystwie wiernych reniferów, wykrzykując „ho, ho, ho” i przypominając, że najwyższy czas pomyśleć o świątecznych prezentach.

- Tak, tak, słyszę cię ty gruby sukinsynu. - Rzuciła mu niechętne spojrzenie i zatrzymała się na światłach. Do tej pory nie musiała się martwić o prezenty. Zazwyczaj kupowała coś śmiesznego dla Mavis i coś smacznego dla Feeneya. Poza nimi nie miała nikogo, o kim powinna pomyśleć. Cóż, do cholery, mogła kupić mężczyźnie, który nie tylko miał wszystko, lecz był również właścicielem fabryk, które to wszystko wytwarzały? Dla kogoś, kto wolał cios tępym narzędziem od robienia zakupów, był to prawdziwy dylemat. Doszła do wniosku, że Boże Narodzenie to jak wrzód na tyłku. Tymczasem święty Mikołaj zachwalał sklepy i stoiska w Podniebnym Centrum Handlowym Big Apple.

Humor nieco jej się poprawił, kiedy wpadła w korek na Broadwayu. Trwał tu wieczny karnawał. Ruchome platformy na chodniku wypełniali przechodnie, z których większość była pijana, naćpana lub jednocześnie pijana i naćpana. Obwoźni sprzedawcy trzęśli się z zimna przy dymiących grillach. Swoich miejsc przy krawężniku musieli bronić pięściami.

Uchyliła okno, chwytając w nozdrza zapach pieczonych kasztanów, sojowych hot dogów, dymu i tłumu przechodniów. Ktoś śpiewał piskliwym, monotonnym głosem o rychłym końcu świata. Zadźwięczał klakson, kiedy grypa ludzi weszła na jezdnię na czerwonym świetle. Nad głową wesoło dudniły airbusy, a pierwsze tego dnia sterowce reklamowe zachęcały do kupna najrozmaitszych towarów.

Jakieś dwie kobiety okładały się pięściami. Licencjonowane panienki do towarzystwa, pomyślała. Musiały bronić swego miejsca równie zażarcie jak sprzedawcy jedzenia i napojów. Zamierzała wysiąść i przerwać bójkę, lecz mała blondynka powaliła na chodnik dużą rudą i zniknęła w tłumie.

Bardzo sprytnie, pomyślała z aprobatą Eve, kiedy rudowłosa dźwignęła się na nogi, potrząsnęła głową i bluznęła wiązanką przekleństw.

To właśnie był jej Nowy Jork.

Z pewnym żalem wjechała w stosunkowo spokojną Siódmą Aleję, zmierzając do centrum miasta. Najwyższy czas wrócić do czynnej służby, pomyślała. Tygodnie bezczynności sprawiły, że czuła się rozdrażniona, bezużyteczna i słaba. Z trudem przetrwała ostatni tydzień przymusowego urlopu, na który wysłano ją, by doszła do siebie. Miała już tych wakacji powyżej uszu. Na szczęście skończyły się i mogła wrócić do pracy. Musi tylko przekonać komendanta, by zwolnił ją z papierkowej roboty.

Kiedy zapiszczał nadajnik, była gotowa do przyjęcia meldunku, mimo że służbę zaczynała dopiero za trzy godziny.

- Do wszystkich wozów w okolicy. Dwanaście dwadzieścia dwa. Siódma sześć osiem cztery trzy, lokal osiemnaście B. Meldunek nie potwierdzony. Kontakt z lokatorem mieszkania dwa A. Do wszystkich wozów...

- Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Jestem w odległości dwóch minut od Siódmej.

- Zgłoszenie przyjęte. Zamelduj się po rozpoznaniu sytuacji.

- Zrozumiałam. Bez odbioru.

Zatrzymała się przy krawężniku i powiodła wzrokiem po stalowoszarym budynku. W kilku oknach połyskiwało światło, lecz na osiemnastym piętrze panowały ciemności. Kod dwanaście dwadzieścia cztery oznaczał anonimowy telefon o domowej kłótni.

Wysiadła z auta i machinalnie dotknęła broni tkwiącej w kaburze pod ramieniem. Nie miała nic przeciwko rozpoczynaniu dnia od kłopotów, ale nikt nie lubił mieszać się do nieporozumień rodzinnych. Małżeństwo, które skacze sobie do oczu, również nie lubi, jak gliniarze próbując - licząc na awans - powstrzymać skłóconych przed pozabijaniem się. To, że przyjęła ten meldunek, świadczył o jej tęsknocie za czynną służbą.

Wbiegła po kliku stopniach do budynku i odszukała lokal z numerem dwa A. Kiedy odezwał się męski głos, machnęła odznaką przed ekranem wizjera. Drzwi uchyliły się nieznacznie i ukazała się w nich para oczu. Pokazała odznakę.

- Podobno macie tu jakieś kłopoty.

- Nic o tym nie wiem. Gliny do mnie zatelefonowały. Jestem tu tylko dozorcą.

- Widzę. - Zaleciało od niego brudną bielizną i serem. - Otworzy pan lokal osiemnaście B?

- Nie ma pani klucza uniwersalnego?

- W porządku. - Obrzuciła go szybkim spojrzeniem: był niskiego wzrostu, chudy, śmierdzący i wystraszony. - A może coś mi pan powie o mieszkańcach tego lokalu?

- To kobieta. Mieszka sama. Rozwiedziona czy coś w tym rodzaju. Więcej nie wiem.

- W przeciwieństwie do innych - mruknęła Eve. - Wie pan, jak się nazywa?

- Hawley. Marianna Hawley. Ma jakieś trzydzieści, trzydzieści pięć lat. Ładna babka. Mieszka tu od sześciu lat. Nie sprawia kłopotów. Pani władzo, niczego nie słyszałem, niczego nie widziałem, o niczym nie wiem. Do cholery, jest wpół do szóstej. Jeśli narobiła jakiś szkód w mieszkaniu, to chcę o tym wiedzieć. W przeciwnym razie to nie mój interes.

- W porządku - powtórzyła Eve, kiedy zatrzasnął jej drzwi przed nosem. - Wracaj do nory, wszarzu. - machnęła ręką i poszła korytarzem do windy. Jadąc w górę, połączyła się z centralą. - Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Jestem w budynku na Siódmej. Miejscowy dozorca to wesz. Zgłoszę się ponownie po rozmówieniu się z Marianną Hawley, mieszkanką lokalu osiemnaście B.

- Potrzebne ci wsparcie?

- Nie. Bez odbioru.

Schowała nadajnik do kieszeni i wysiadła na osiemnastym piętrze. Jej uważny wzrok natychmiast dostrzegł zainstalowane kamery bezpieczeństwa. W korytarzu panowała absolutna cisza. Sądząc z usytuowania i wystroju wnętrza mieszkali tu pracownicy umysłowi o średnich dochodach. Większość z nich wstawała po siódmej rano, w pośpiechu wypijała kawę i pędziła do airbusu lub do metra. Nieliczni szczęśliwcy mieli biura na miejscy. Niektórzy odprowadzali dzieci do szkoły, inni zaś żegnali współmałżonków i czekali na kochanków. Zwykłe życie w zwykłym miejscu.

Przyszło jej nawet do głowy, czy aby Roarke nie jest właścicielem tego budynku, lecz odsunęła od siebie tę myśl i podeszła do drzwi mieszkania numer osiemnaście B.

Światełko bezpieczeństwa migało na zielono, czyli blokada była wyłączona. Instynktownie przywarła plecami do ściany i nacisnęła dzwonek. Nie usłyszała brzęczenia, doszła więc do wniosku, że mieszkanie musi być dźwiękochłonne. Cokolwiek działo się w środku, nie wychodziło na zewnątrz. Lekko zirytowana wsunęła w otwór uniwersalny klucz i odblokowała drzwi.

Zanim weszła, wywołała najpierw lokatorkę po nazwisku. Najgorszą rzeczą było przestraszyć śpiącego człowieka, wparowując do niego z obezwładniaczem lub nożem kuchennym w ręku.

- Pani Hawley? Policja. Otrzymaliśmy meldunek, że coś się dzieje w pani mieszkaniu. Światło - poleciła.

Mieszkanie urządzone było ze spokojną elegancją. Ciepłe kolory, proste linie. Ekran rozrywkowy zaprogramowany był na stary film wideo. Niewiarygodnie piękna naga para, spleciona w miłosnym uścisku, przetaczała się po łóżku usłanym płatkami róż, wydając z siebie teatralne jęki.

Na stole stała patera wypełniona po brzegi gumowymi dropsami bez cukru i świece w srebrnym i czerwonym kolorze, wypalone do różnych wysokości. Na przeciwległej ścianie ustawiono długą sofę w bladozielonym odcieniu. Pachniało sosną i żurawinami. Pod oknem leżała przewrócona mała choinka. Świąteczne lampki i aniołki ze słodkimi buziami były potłuczone, a gałęzie drzewka połamane. Zniszczeniu uległo również kilkanaście leżących pod choinką pudełek.

Eve wyjęła broń i obeszła pokój, lecz nigdzie nie dostrzegła śladów przemocy. Para na ekranie osiągnęła wspólny orgazm, przy wtórze ochrypłych zwierzęcych jęków. Eve poszła dalej, nasłuchując i rozglądając się na boki.

Nagle usłyszała ciche dźwięki muzyki. Rozpoznała w nich jedną z tych irytujących świątecznych melodii, którą wszędzie można było słyszeć.

Wycelowała broń w stronę małego korytarza, Było tam dwoje drzwi. Jedne prowadziły do łazienki, bo przez szparę dostrzegła umywalkę i brzeg wanny - wszystko lśniąco białe. Posuwając się wzdłuż ściany, podeszła do drugich drzwi, skąd dochodziła muzyka. Natychmiast wyczuła świeży, metaliczny i kwaśny zapach śmierci.

Pchnęła drzwi i weszła do pokoju, szybkim ruchem obracając się w lewo, potem w prawo, skupiona i skoncentrowana. Wiedziała jednak, że nie ma tu nikogo prócz niej i ofiary. Mimo to zajrzała do szafy, za zasłony, po czym wyszła z pokoju i przeszukała resztę mieszkania. Dopiero wtedy odetchnęła swobodniej i podeszła do łóżka.

Dozorca miał rację. Kobieta rzeczywiście była ładna. Nie należała do zjawiskowych piękności, przyciągających wzrok, lecz miała wiele uroku, miękkie, kasztanowe włosy i ciemnozielone oczy. Śmierć nie zdążyła jeszcze zniszczyć urody. Szeroko otwarte oczy wyrażały zaskoczenie. Blade policzki pokryte były delikatnym odcieniem różu, rzęsy przyciemnione czarnym tuszem, a wargi pociągnięte wiśniową pomadką. We włosach, tuż nad prawym uchem, tkwiła ozdobna spinka w kształcie drzewka, z małym złotym ptaszkiem na jednej ze srebrnych gałązek.

Kobieta była naga, a wokół ciała miała owinięty błyszczący łańcuch choinkowy. Dostrzegając krwawą ranę na szyi, Eve pomyślała, że to pewnie on posłużył do uduszenia ofiary. Na rękach i nogach widniały ślady świadczące o tym, że ofiarę związano i że usiłowała walczyć. Z wieży rozrywkowej, stojącej przy łóżku, dobiegł głos piosenkarza, zapowiadający radosne święta Bożego Narodzenia.

Eve westchnęła i wyciągnęła swój nadajnik.

- Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Mam tu zamordowaną kobietę.

Cóż za wredny początek dnia.

 

Posterunkowa Peabody stłumiła ziewnięcie i zlustrowała ofiarę ciemnymi oczami.

Pomimo skandalicznie wczesnej pory jej mundur był świeżo odprasowany, a ciemnokasztanowe równo obcięte włosy gładko uczesane. Jedynym znakiem, świadczącym o brutalnym wyrwaniu jej ze snu, było odgniecenie na policzku.

- Wredny koniec dnia - mruknęła Eve. - Wstępne oględziny wskazują, że śmierć nastąpiła o dwudziestej czwartej, prawie co do minuty. - Usunęła się na bok, by zrobić miejsce ekipie śledczej. - Wszystko świadczy, że przyczyną śmierci było uduszenie. Brak ran na ciele dowodzi, że ofiara zaczęła się bronić dopiero wtedy, gdy została związana.

Eve delikatnie uniosła stopę kobiety i przyjrzała się otartej kostce.

- Ślady wokół pochwy i odbytu wskazują na to, że przed śmiercią denatka została zgwałcona. Mieszkanie jest dźwiękochłonne. Mogła sobie zdzierać płuca.

- Nie zauważyłam śladów włamania ani walki, z wyjątkiem tej choinki. To mi wygląda na przemyślaną robotę.

Eve skinęła głową, obrzucając Peabody ukośnym spojrzeniem.

- Trafne spostrzeżenie. Skontaktuj się z dozorcą i weź dyskietki z kamer bezpieczeństwa z tego piętra. Sprawdzimy, kto ją odwiedzał.

- Tak jest.

- Postaw przy drzwiach dwóch funkcjo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin