Kent Gordon - Niewidzialna ofensywa.rtf

(1549 KB) Pobierz

 

Gordon Kent

 

Niewidzialna Ofensywa

 

(Hop Hook)

 

Przekład Wojciech Pusłowski

 

 


Część I

Zdrada

 


1

 

Wenecja

 

Ulice były rzekami kolorów płynącymi w ciemnościach, jedwabie i cekiny wirowały wokół nagich ciał. Peleryny i maski chroniły przed atakami deszczu i morską wodą bryzgającą spod stóp. Kostiumy sunęły w stronę placu Świętego Marka, a wody Adriatyku cofały się w odpływie, pozostawiając słone kałuże, w których odbijały się światła karnawału.

Głośna muzyka dochodząca z pałaców i szaleńcza wrzawa głosów mówiących, krzyczących i śpiewających po włosku i we wszystkich innych językach świata ogłuszały Annę. Biegła tak szybko, jak mogła. Jej męski kostium uratował ją w tych paru sekundach, kiedy się okazało, że spotkanie przebiega zupełnie inaczej, niż oczekiwała, a teraz dawał jej większą swobodę ruchów, pozwalał szybciej przeciskać się przez tłum. Wisząca u jej boku szpada uderzała o nogi przechodniów, odpięła ją więc i chwyciła w lewą dłoń.

Przystanęła i przywarła plecami do ściany jakiegoś starego sklepiku. Płuca bolały ją od wysiłku. Kamienie pulsowały dochodzącą z wnętrza budynku muzyką. Wychyliła się zza rogu i spojrzała na łuk wąskiego mostu. Przy kamiennej barierze tuliła się do siebie jakaś młoda para. Hulaka w czarnej pelerynie i Pantalone w białej masce minęli ją i poszli w tamtą stronę. Na szczycie łuku mostu stał Serb, jeden z tych, którzy próbowali ją zabić. Rozmawiał właśnie przez telefon komórkowy. Żaden z Serbów nie zadał sobie trudu, by postarać się o kostium lub choćby o maskę, wszyscy mieli wąsy i czarne skórzane kurtki. Napędzana adrenaliną wyciągnęła szpadę z pochwy i zerwała pelerynę jednym nieświadomie dramatycznym ruchem. Zebrała wiotką materię lewą dłonią i zaryzykowała jeszcze jedno spojrzenie w gęsty tłum za sobą. Potem wyprostowała się i wybiegła za róg, w stronę mostu.

Serb, zajęty rozmową, nie był zbyt szybki. Skryła się za wenecjaninem w białej masce, jego dostojny chód i peleryna dały jej dodatkową sekundę. Rzuciła swoją pelerynę i Serb instynktownie strzelił w stronę lecącej płachty. Druga kula świsnęła jej koło ucha. Kiedy zrobiła ostatni krok, pochyliła się do przodu, skoczyła i całą siłą swojego ciężaru wbiła szpadę w jego szyję. Ostrze zatrzymało się na kręgach karku, przekręciła nadgarstek i wykorzystując nabrany rozpęd, uwolniła je jednym ruchem. Minęła swoją ofiarę, potknęła się, chwyciła za poręcz mostu i wskoczyła na balustradę.

Wenecjanin w białej masce odwrócił się i utkwił w niej spojrzenie czarnych oczu. Któreś z dwojga młodych trafiła wystrzelona w jej stronę kula, a z rozerwanego gardła Serba na szare kamienie mostu lała się ciemnoczerwona struga. Przez moment, stojąc na poręczy, starała się odzyskać utraconą równowagę, jej umysł zarejestrował połysk i zapach rozlanej krwi i czyjeś krzyki. Skoczyła w dół.

Pod wodą nie słyszała już tych krzyków. Płynęła z zamkniętymi oczami i ustami. Płuca bolały japo długim biegu, ale pozostała pod wodą i wynurzyła się dopiero wtedy, gdy jej dłonie odnalazły przejście. Przecisnęła się przez nie i znalazła w ciemnym wnętrzu częściowo zatopionej, pogrążonej w ciszy kaplicy. Przez długą chwilę nie była w stanie nic robić, mogła tylko oddychać, oparta o kamień stanowiący podstawę ołtarza.

Włączyła małą latarkę; światło odbiło się od złotych liści i kamieni mozaiki.

Anna wturlała się do swojego canoe, wypełniając je do połowy wodą, i usiadła. W prawej dłoni wciąż ściskała szpadę. Wsunęła ją pod leżącą na dziobie łodzi torbę i potoczyła dokoła wąziutką strużką światła. Osiem wieków temu ta kaplica stanowiła budowlę obronną; nie zauważyła tego, kiedy wchodziła tu podczas odpływu. Teraz, gdy fala przypływu podnosiła się coraz bardziej, Anna przyglądała się freskom na suficie. Już niedługo będzie mogła stąd wypłynąć. Bizantyjski święty Michał groził szatanowi świetlistym mieczem, stojąca z boku postać w zbroi wyglądała jak święty Maurycy – a może to był święty Jerzy?

Zadrżała. Nigdy dotąd nikogo nie zabiła. Zabijanie nie spodobało się jej.

Wyjęła ze swojej torby podróżny notes i otworzyła go na ostatniej stronie.

Miała tam wypisane arabskim pismem cztery nazwiska – staroperski był lepszy od wszelkich kodów. Przyglądała się im w wąskim strumieniu światła.

Jej usta zacisnęły się i pokręciła głową, kiedy przeczytała pierwsze nazwisko: George Shreed.

 

Wirginia

 

George Shreed siedział samotnie w swoim domu, patrzył na ekran wyłączonego komputera i słuchał ciszy nieobecności swojej żony. Umierała w hospicjum, a dom umierał razem z nią, pozbawiony brzmienia jej głosu, zapachów dobiegających z kuchni, nuconych przez nią nieco fałszywie piosenek. W ciągu trzydziestu łat małżeństwa tworzy się mnóstwo dźwięków. A teraz to wszystko ucichło, zniknęło i pozostał sam.

Włączył jeden ze swoich komputerów. W małym gabinecie na stołach stały aż trzy monitory. Mógł się komunikować bezpośrednio z dyżurującym oficerem w Centralnej Agencji Wywiadowczej albo z paroma odległymi komputerami typu Mainframe, w których trzymał zakodowane tajne dokumenty, albo z ogromnym światem elektronicznej magii, światem, który jeszcze parę lat temu dopiero zaczynał istnieć.

– Janey – szepnął. Nie tyle chciał przywołać ją znad krawędzi śmierci, ile po prostu co jakiś czas musiał powtarzać jej imię, żeby i ono, niewypowiadane, nie rozpłynęło się w nicości. Wtedy nie miałby już nic.

– O Boże! – westchnął cicho.

Shreed bał się, naprawdę się bał. Nieszczęścia zawsze chodzą parami; najpierw rak żony, teraz ta kobieta w Wenecji. Właśnie się dowiedział, że wymknęła się jego ludziom. Więc wciąż gdzieś tam była i miała w rękach dowody, na których podstawie mógł zostać skazany na dożywotnie więzienie.

Po raz pierwszy skontaktowała się z nim dwa tygodnie temu: przysłała mu e-mailem zakodowaną fotografię; dwa lata temu sam wysłał tę fotografię na internetowy adres, z którego można ją było ściągnąć z Pekinu. Shreed doznał wstrząsu, gdy dostał ją z powrotem – jakby z przeszłości wynurzyła się ręka, która miała go udusić.

Dziesięć dni temu ta kobieta przesłała mu tajne dokumenty na temat projektu „Peacemaker" – te same dokumenty Shreed przekazał swoim chińskim szefom w 1997 roku. Agencja oskarżyłaby go o zdradę stanu, gdyby dowiedziała się, że sprzedał takie informacje. Do przesyłki nadawczyni dołączyła krótką wiadomość: Wenecja – pomnik Starego Getta – szesnastego marca – milion dolarów.

Wtedy wysłał swoich ludzi, by ją odszukali, ale im uciekła.

I przesłała mu drugą krótką wiadomość: Teraz cena wynosi dwa miliony dolarów.

Ekran komputera świecił już jasnym światłem. Wszedł do cyberprzestrzeni, odnalazł sieć komputerów typu Mainframe w oddalonym o trzy tysiące kilometrów kampusie uniwersyteckim i otworzy! dokument, który pojaw ił się na ekranie w postaci rzadko używanych znaków i symboli. Wpisał jedno hasło, potem drugie, a następne uruchomił algorytm, który pracował w tandemie z innym, umieszczonym wewnątrz dokumentu, i symbole natychmiast zmieniły się w słowa.

Projekt „Peacemaker".

Janey nie wiedziała nic o tej części jego życia. Właściwie nikt o niej nie wiedział. Nieprawda – wiedziało o niej trochę ludzi w Chinach. Ale Janey i jego koledzy z CIA nie wiedzieli. Koledzy, szczerze mówiąc, nie liczyli się dla niego w ogóle, miał jednak głębokie poczucie winy, że zataił część swojego życia przed Janey, która przez tyle lat była jego żoną. Powinien jej powiedzieć. Wyznać to tak, jak się mówi księdzu na spowiedzi, powiedzieć jej to tam, w dręczącej ciszy jej pokoju w hospicjum, powiedzieć to jej, nafaszerowanej środkami przeciwbólowymi, z igłami sterczącymi z żył, powiedzieć jej to, jakby była ścianą z małym okienkiem konfesjonału. Powinien ją poprosić: „Wybacz mi, Janey – wybacz mi, zanim odejdziesz". Powinien to zrobić, nawet licząc się z tym, że najprawdopodobniej go nie usłyszy.

Shreed przeglądał akta projektu. Potrzebował kozła ofiarnego, a przynajmniej kogoś, kto skupiłby na sobie uwagę prowadzących śledztwo, jeśli ta cholerna baba z Wenecji zdecyduje się pójść z tym do Agencji.

Potrzebował czasu.

Prace nad projektem „Peacemaker" wstrzymano dwa lata temu; ten bardzo obiecujący projekt w końcu zawiódł jednak oczekiwania jego twórców. Shreed ocenił go jako broń o dużych walorach i możliwościach i przekazał dane na jego temat do Pekinu. Chińczycy narobili wokół tego zbyt dużo hałasu i Biały Dom nakazał zaniechanie prac nad projektem, który okazał się, jak to określono, „zbyt destabilizujący". Od tej chwili Agencja próbowała wywęszyć, w jaki sposób nastąpi! przeciek informacji. Jeśliby w pewnym momencie zainteresowano się jego osobą, byłaby to katastrofa.

Potrzebny był mu kozioł ofiarny.

Musiał znaleźć kogoś, kto by tu pasował. On sam na przykład nie pasował – to stanowiło okoliczność korzystną, był w sposób zbyt oczywisty związany z pracami nad projektem, był też jednym z jego głównych sponsorów. Musiał znaleźć kogoś, kto nie rzucał się tak bardzo w oczy, kogoś, o kim można by potem powiedzieć: „Ach, no jasne, teraz widzę, co ten gość robił przez cały czas – on był tą chińską wtyczką". To powinien być ktoś, kogo wskazanie wymagałoby trochę wysiłku, nie zwykły szarak ani nikt z samej góry. Zaczął przeglądać listę nazwisk. Nie, nie, nie – być może – nie. Uśmiechnął się do siebie, jego szczupła twarz miała teraz w sobie coś wilczego. Doszedł właśnie do nazwiska swojego asystenta, Raya Sutera. Mógłby wziąć sobie nowego asystenta, przecież Suter to prawdziwa świnia. Ale był zbyt blisko związany z nim samym. Podejrzenie, jak smoła, przywiera do wszystkiego, co jest w pobliżu.

Więc kto?

Nazwisko po nazwisku. Nie bardzo. Na pewno nie. Niemożliwe. Być może...

I naraz Shreed uśmiechnął się z zadowoleniem.

Rose Siciliano.

W projekcie zajmowała się odpalaniem z powierzchni morza. Nie znała wszystkich tajników projektu, ale świetnie orientowała się w jego oprogramowaniu, znała wszystkie dane tyczące trajektorii i namierzania celu. Jeśli rzeczywiście byłaby szpiegiem, mogłaby, poświęciwszy trochę wolnego czasu, zaryzykować, wykraść potrzebne dane i przesłać je do Pekinu. Miała nawet swojego speca od komputerów, faceta o nazwisku Valdez (w tej chwili nie pamiętał jego imienia), którego zawsze cytowała, kiedy była mowa o strumieniu danych albo o rzeczach, do których nie miała dostępu. Jak na szpiega, to doskonały sposób zachowania.

A przynajmniej śledczy CIA mogą tak to ocenić.

A poza tym była żoną Alana Craika. A Shreed był temu zasrańcowi coś winien. O tak... Nienawidzili się nawzajem od wielu lat. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, kiedy pomyślał, że jeśli żona zostanie oskarżona o przekazywanie obcemu wywiadowi danych dotyczących projektu, mąż także stanie się podejrzany. Smoła przywiera.

Spojrzał na zegarek. Musi iść do hospicjum i posiedzieć z Janey.

Nacisnął przycisk i podświetlił nazwisko.

Rose Siciliano.

 

Newport, Rhode Island

 

Cessna 189 leciała na stałej wysokości tysiąca sześciuset metrów. Za sterami siedziała Rose Siciliano – prowadziła maszynę z nieświadomą łatwością doświadczonego pilota – wybierała się przecież wkrótce na szkolenie astronautyczne. Obok siedział jej mąż; spoglądał na tarcze wskaźników i słuchał komunikatów z wieży lotniska Ouonset. Zwykle tak to się właśnie odbywało: ona pilotowała, a on jej kibicował i obsługiwał radio. Teraz położył dłoń na jej kolanie. Rose przykryła ją swoją dłonią i uśmiechnęła się do niego.

– To były wspaniałe lata – powiedział.

Przytaknęła skinieniem głowy i wyjrzała na zewnątrz. Pod nimi rozciągało się zalane słonecznym światłem wybrzeże Rhode Island. Przed sobą widzieli bazę lotniczą marynarki wojennej w Quonset, do której właśnie wracali. Spędzili tu całe dwa lata i teraz mieli opuścić to miejsce – oboje w stopniu komandora porucznika, oboje właśnie ukończyli College Marynarki Wojennej, oboje mieli po służbie na morzu przejść do spokojniejszych zajęć. Za dwa tygodnie już ich tu nie będzie.

– Będę za tym tęsknił – powiedział.

– Myślisz, że ja nie? – Jej lekko chrapliwy głos teraz zabrzmiał wręcz ochryple. Urodziła tutaj ich drugie dziecko. Byli tu szczęśliwi. – Jak prawdziwi ludzie – szepnęła, co oznaczało Jak cywile". Teraz on wybierał się na „Rancho" CIA, a ona miała rozpocząć trening astronautyczny. Były to odpowiednie dla nich miejsca, dokładnie to, czego chcieli, ale... Ścisnęła go za rękę i powiedziała:

– Możemy tego żałować.

– Hej! – poklepał jej nogę i roześmiał się. – Daj spokój! Wszystko będzie dobrze. Co się może nie udać? Przecież mamy siebie.

Uśmiechnęła się znowu i przechyliła, żeby pocałować go w policzek.

Rzeczywiście, co się mogło nie udać? On, komandor porucznik Alan Craik, znajdzie się wkrótce na „Rancho", w elitarnej szkole dla agentów CIA; ona, komandor porucznik Rose Siciliano, rozpocznie lada moment swoją drogę do podboju gwiazd. Więc co właściwie mogło im w tym przeszkodzić?

Alan skupił się na radiu, a ona przechyliła samolot i zaczęła podchodzić do lądowania. Potem oboje zajęli się rutynowymi pomiarami kierunków i wysokości. Schodzili coraz niżej i niżej, aż w końcu Rose sprowadziła maszynę na środek pasa startowego i koła uderzyły z piskiem o powierzchnię ziemi. Szara betonowa powierzchnia sunęła szybko pod nimi. Rose była szczęśliwa.

 

Ledwo wrócili do domu, Rose przekonała się, jak szybko wszystko może się popsuć. Alan pierwszy wszedł do środka. Ona wprowadziła samochód do garażu, zebrała ich rzeczy i teraz, zatrzymawszy się w drzwiach wejściowych, patrzyła przez długi główny korytarz na męża, który był już w swoim gabinecie. Stał zwrócony do niej plecami, ze słuchawką telefonu przy uchu. Znała tę sztywną pozę, to wyciągnięcie szyi i wiedziała, co one oznaczają: wściekłość.

Mikey, ich siedmioletni syn, także to wiedział. Znal też już zwyczaje marynarki.

– Jego oficer dyspozycyjny – powiedział. Dziecko, dorastające wśród ludzi służących w marynarce, zdobywa określoną wiedzę. Opiekunka, której rodzice także służyli w marynarce, przytaknęła.

Rose ruszyła szybko w głąb korytarza. Rozmowy z oficerem dyspozycyjnym mogły zmienić całe twoje życie: on pomagał planować twoją karierę, starał się o przydzielenie ci właściwych zadań.

Alan nie powiedział jeszcze ani słowa. Była już prawie przy nim, kiedy usłyszała, jak powiedział: „zrozumiałem", po czym rozłączył się i rzucił bezprzewodowym telefonem w kąt gabinetu. Telefon roztrzaskał się o przeciwległą ścianę; kawałki plastiku opadły na podłogę, Rose wzdrygnęła się mimo woli.

– Dranie! – krzyknął z twarzą wykrzywioną gniewem. – Zmienili mi rozkazy!

Dostanie się na „Rancho" to była duża sprawa. Pomógł mu w tym ich przyjaciel Harry O’Neill. „To logiczny krok dla takiego zawodnika, jak ty – mówił – przejść do tajnego świata, czyli tam, gdzie możesz znaleźć prawdziwą akcję".

– Dlaczego? – zapytała.

– Skąd, cholera, mam wiedzieć, dlaczego? Nie powiedzieli mi, dlaczego!

– Ale... kochanie...

Po chwili trochę się uspokoił, jego gniew nigdy nie trwał zbyt długo.

– Przydzielili mnie do jakiegoś nędznego projektu. Miesiąc na morzu, a co potem, tego już dyspozycyjny nie wiedział.

– Powiedz im, że nie zaakceptujesz ich rozkazów.

Alan parsknął z irytacją.

– Dyspozycyjny uważa, że lepiej tego nie robić. – Schylił się, żeby podnieść rozbity telefon, i próbował dopasować do siebie dwa połamane kawałki plastiku. – Nie idę na „Rancho", Rose. Jakby nagle, nie wiadomo czemu, przestali mi ufać. – Trzymał przed sobą te dwa kawałki plastiku jak symbol własnej bezsilności. – Nagle, w jednej chwili stałem się pariasem. – Spojrzał na nią i w jego oczach dostrzegła autentyczny ból. – Ale dlaczego?

Smoła się lepi.

– O cholera. – Usiadł na schodach. – Za cztery dni mam być w Trieście, we Włoszech. To znaczy, że nie będę mógł odebrać swojego własnego dyplomu.

 

Wenecja

 

Jefremow nie żył.

Annę obudził chłód jego ciała – sypiali w jednym łóżku od pięciu lat. Sprawdziła, czy oddycha, poszukała pulsu, ale był to ostatni akt łączącej ich przyjaźni, akt zupełnie pozbawiony nadziei. Nie żył. Opuściła Teheran jeszcze tego samego dnia.

Teraz o jego śmierci wiedziano już pewnie wszędzie na świecie. Przygotował ją i na to, tak jak przygotował ją na tyle innych rzeczy. Zostawił jej swoje rady i instrukcje, zamkniętą kasetkę, paszporty – i komputerowe dyskietki. Gdy tylko umknęła z Iranu, nawiązała kontakt z jego byłymi agentami.

Zamelinowała się w młodzieżowym hotelu w Istambule. Była piękna, miała dwadzieścia sześć lat, ale wyglądała młodziej; kupiła więc izraelski paszport i legitymację studencką, według których miała o sześć lat mniej niż w rzeczywistości. W Istambule, kontaktując się z człowiekiem, będącym dla niej jedynie nazwiskiem z tajnych dokumentów – nazywał się George Shreed – korzystała z położonych w pobliżu świątyni Hagia Sophia kafejek internetowych. George Shreed. To on wynajął Serbów, którzy mieli zabić ją w Wenecji.

A teraz jeden z nich stał pod jej oknem. Odnaleźli ją.

Dzieliła pokój, bardzo drogi pokój, ze stewardesą z Lufthansy. Greta była na wakacjach i unikała lotnisk i samolotów. Spotkały się w sklepie Hermesa, w pobliżu Pałacu Dożów, niezupełnie przez przypadek – Anna szukała przykrywki. Greta szukała przygód, małego romansu, szukała mężczyzny na parę dni. Anna musiała stać się doskonałą kompanką dla niej, a to oznaczało wysłuchiwanie narzekań Grety na mężczyzn, których udawało się jej poderwać.

– Amerykanin?

– Australijczyk, ma cherie. Nieokrzesany i trochę niedomyty. Ostatecznie zbyt nieokrzesany.

– Mój nawet nie stawił się na spotkanie.

– Tchórze, wszyscy mężczyźni to tchórze.

Greta wyszła spod prysznica – cały jej strój stanowił owinięty wokół głowy ręcznik. Anna nie ukrywała swojego podziwu; dziewczyna nie miała takich nóg i bioder jak ona, ale była naprawdę śliczna, a jej piersi mogły wzbudzić zazdrość każdej niemal kobiety. Greta, udając, że nie dostrzega jej spojrzenia, rzuciła się teatralnym ruchem na swoje łóżko.

– Zakupy poprawią mi nastrój. I chcę też iść na Rialto.

– Czy Gap w Wenecji w ogóle różni się od tego w Londynie? – Anna nigdy nie była w Londynie, choć z jej paszportu wynikało co innego.

Greta zaśmiała się niemądrym, dziewczęcym śmiechem.

– Wiem, gdzie tutaj robić zakupy – powiedziała.

– Wpędzisz mnie w kłopoty.

– Chyba tak.

Teraz zaśmiały się obie. Greta bardzo łatwo daje się lubić, pomyślała Anna. Odchyliła ciężką zieloną zasłonę, wyjrzała przez okno i podeszła ze swoim laptopem do biurka. Greta szukała czegoś w torebce i wyrzuciła paszport i portfel na łóżko. Oba te przedmioty przyciągnęły natychmiast uwagę Anny. Po chwili znowu wyjrzała przez okno.

– Masz może laptopa? W moim jest coś nie tak z klawiaturą. – Tak naprawdę działał zupełnie dobrze. Anna po prostu nie chciała, żeby ją namierzono.

– Oczywiście, ma cherie. Jest tam, obok telewizora. Ale to prawdopodobnie sprawa linii telefonicznych. To prawdziwe antyki, jak wszystko w Wenecji.

Anna znalazła zgrabną walizeczkę, usiadła na stojącym przy telewizorze krześle i podłączyła się do sieci. Ten laptop bardzo się różnił od tych, które Jefremow zawsze kupował dla nich – miał głęboki, błękitny kolor i był naprawdę elegancki.

– Jest wspaniały! – zawołała.

– Prawda? Dostałam go od chłopaka – w głosie Grety pobrzmiewał ton głębokiej satysfakcji. Czy chodziło o laptopa, czy o chłopaka? Prawdopodobnie i o komputer, i o tego, kto jej go podarował.

Wszystkie komendy były po niemiecku, ale znała ten język na tyle, że nie stanowiło to dla niej problemu. Greta mówiła po angielsku jak gwiazda filmowa, lecz to właśnie dzięki sztywnej niemczyźnie Anny nawiązały znajomość; zresztą przedstawiła się jako córka austriackich Żydów.

Szukaj. Drugie nazwisko z listy Jefremowa. Alan Craik. Parę pozycji. Adres internetowy marynarki. Anna spojrzała szybko za okno, na ulicę; stojący na straży mężczyzna trzymał w ręku telefon komórkowy. Przeczytała dwa krótkie życiorysy Alana Craika – przebieg służby, medale, małżeństwo. College Marynarki Wojennej.

Jeszcze raz przejrzała nazwy okrętów wojennych; z dokumentów wynikało, że najbliższy przydział Alana Craika będzie związany z lotnictwem. Spróbowała „Ombudsman" i USS „Thomas Jefferson". Siedem pozycji. Amerykanie wciąż udawali, że ruchy ich okrętów wojennych nie są jawne, gdy tymczasem ich żony podawały listę portów kontaktowych w Internecie. Przejrzała wszystkie siedem pozycji.

Właśnie. Porty z przepustkami.

Coś zmieniło się na ulicy. Pojawił się drugi mężczyzna, zapalił papierosa. Anna wzięła dokumenty Grety z końca jej łóżka i bez wahania włożyła je do własnej torebki. Potem wyjęła swoje drogocenne fałszywki i, nie odrywając wzroku od ulicy, rzuciła je na stolik obok telefonu. Greta wciąż paplała, a Anna, żeby się do niej dostosować, rzucała od czasu do czasu jakieś „tak", „nie" albo „to ciekawe". Greta nie wiedziała w ogóle o stojących pod oknem mężczyznach ani o tym, że właśnie utraciła swoją tożsamość.

Ostatnia porcja informacji z laptopa: Alan Craik za dwa dni powinien być we Włoszech, w Trieście.

Anna zamknęła laptop, schowała go z powrotem do walizeczki i przesunęła pieszczotliwe palcami po aksamitnym błękicie. Anna kochała rzeczy najwyższej jakości, tak jak i Greta. Pod tym względem doskonale się dobrały. Greta właśnie robiła sobie makijaż, ich oczy spotkały się w lustrze.

– Muszę wyskoczyć, Greta. – Anna pomachała swoją torebką. – Wrócę za chwilę.

Greta skinęła głową. Anna przygryzła usta w odruchu żalu. Greta nie zasługiwała na to, co miało się stać. Ale, prawdę mówiąc, nikt na to nie zasługiwał. Anna ruszyła w stronę windy.

Na niższe piętra można było się dostać tylko tą staromodną windą. Nawet w Iranie były schody pożarowe, ale nie tutaj, nie w Wenecji. Nacisnęła przycisk. Nie miała broni i bała się, czy któryś z nich nie wyjdzie z tej windy.

Nagle, kiedy wciąż jeszcze myślała o tym, w jaki sposób mogłaby stawić opór uzbrojonym mężczyznom, drzwi windy otworzyły się i wyszła z nich jakaś starsza kobieta. Anna miała całą windę dla siebie. Wzięła głęboki oddech i nacisnęła przycisk pierwszego piętra.

Serbowie mogli już być w głównym holu.

Winda minęła trzy kolejne piętra. Serce biło jej jak młot, stare urządzenie kołysało się delikatnie i zatrzymało się z artretyczną powolnością. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem, który chyba słyszano w całym budynku. Oni też usłyszeli. Wiedzą już, że ktoś zjechał windą na pierwsze piętro. Anna walczyła z paniką. Nie mogli przecież wiedzieć, że to właśnie ona. Jeszcze nie. Dopóki nie znajdą Grety. Jeśli zorientują się, że Greta jest kimś innym, będzie po niej. Miała nadzieję, że dysponują tylko jej opisem. Z doświadczenia wiedziała, że dla większości mężczyzn wszystkie atrakcyjne kobiety wyglądają podobnie.

Podeszła do drzwi pokoju, który położony był tak samo, jak jej pokój na piątym piętrze. Nie umiałaby powiedzieć, co ją do tego skłoniło, kierowała się czystą intuicją. Wzięła głęboki oddech i zapukała.

Drzwi otworzył ubrany w szlafrok mężczyzna w średnim wieku. Anna uśmiechnęła się. Odczuła ulgę zupełnie fizycznie, jak ciepłą falę przenikającą całe ciało.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin