Harte Kelly - Masz nową wiadomość.doc

(971 KB) Pobierz

KELLY HARTE

 

 

 

Masz nową wi@domość

 

 

 

 

Guilty Feet


Rozdział 1

 

Dopiero po fakcie dotarło do mnie, jakie znaczenie miał tamten dzień. Kiedy trwał, byłam zbyt zajęta, żeby to zauważyć – starannie pielęgnowałam wówczas depresję, w którą wpędziło mnie życie. Sytuacja w pracy również nie przedstawiała się zbyt ciekawie, bo w całym biurze została nas tylko piętnastka. Sprawy musiały naprawdę źle wyglądać, skoro romans Roba (dyrektor handlowy firmy, trzydzieści jeden lat, przystojny, żonaty) z Susan (jego sekretarka, czterdzieści siedem lat, przysadzista) wzbudził na tyle małe zainteresowanie, że nikt nie zdobył się na złośliwy uśmiech, co dopiero mówić o sprośnych komentarzach.

Jeśli w ogóle otwieraliśmy usta, to tylko po to, żeby snuć domysły, kiedy szefostwo zwinie firmę. Niektórzy mieli nadzieję, że uda się nam dotrwać do końca miesiąca, ale Sid, wiecznie ponury i nieprzyzwoicie młody techniczny geniusz naszego biura, twierdził, że to kwestia dni. Albo jednego wręcz dnia. Tak więc przez większość czasu gapiliśmy się bezmyślnie w ekrany komputerów, udając, że szukamy nowych zleceń. Naprawdę zaś każdy zachodził w głowę, dlaczego nie przyjął propozycji dyrekcji, która kilka tygodni wcześniej dawała nam szansę dobrowolnego zwolnienia i niewielką odprawę. Wysyłaliśmy też śmieszne (bądź świńskie) maile do wszystkich znajomych – bliskich i dalekich – a kiedy i to nam się znudziło, zajmowaliśmy się jeden diabeł wie czym. Przy czym mój diabeł zakotwiczył się u mnie w głowie i niemal całą moją uwagę skierował na Dana i Aisling Carter.

Kłamliwy gnojek i napalona intrygantka. Próbowałam wymyślić, jak się na nich odegrać. Nie mieściło mi się w głowie, jakim cudem mogą być razem, szczególnie po tym, co Dan kiedyś o niej mówił.

O jej wyglądzie: „Może się podobać pod warunkiem, że ktoś lubi lalki Barbie”.

O jej głosie: „Przypomina miauczenie syjamskiej kotki podczas rui”.

O jej imieniu: „Rany! Jakie pretensjonalne”.

O jej charakterze: „Nikt w całym mieście nie umie tak się przechwalać swoimi znajomościami”.

Nieraz pękaliśmy z Danem ze śmiechu, słysząc jej opowieści o Kate (oczywiście Moss) albo o Denise (van Outen), że o pomniejszych telewizyjnych osobowościach nie wspomnę. Oczywiście – trzeba być sprawiedliwym. W swojej pracy – oczywiście „odjazdowej” (rzygać się chciało, tak często to podkreślała) mogła spotkać kilku znanych ludzi, ale ze sposobu, w jaki o nich mówiła, wynikało, że wszyscy oni są jej najbliższymi przyjaciółmi i tylko z braku czasu nie odwiedzają jej mieszkania w Leeds.

Mieszkanie znajdowało się tuż pod naszym. Wprowadziła się tam kilka miesięcy przed moją wyprowadzką i niemal od razu zaczęła demonstracyjnie okazywać, że Dan się jej podoba. Wtedy to było nawet śmieszne.

„Czy mogę prosić cię o przysługę, Dan? Bardzo cię proszę, pomóż mi przesunąć kanapę”. Jeśli dobrze pamiętam, wykorzystała ten chwyt co najmniej cztery razy, a tak przy okazji dodam, że kanapa miała oczywiście kółka. Albo: „Proszę cię, Dan, bądź aniołem i pokaż mi jeszcze raz, jak się ustawia centralne ogrzewanie”. W samym środku lata! Nie mówiąc o przymilnym: „Daaan, czy możesz podlewać moje rośliny, kiedy wyjadę?” A jako cholernie dobrze opłacany specjalista od public relations jeździła bez umiaru to tu, to tam. Wszyscy wiedzieli, że posadę zawdzięcza swojej matce chrzestnej, która jest właścicielką firmy.

Podstępna krowa!

I to na jej punkcie oszalał teraz Dan! Wiem o wszystkim, bo Libby, nasza sąsiadka z góry, dzwoni do mnie regularnie i opowiada, co się dzieje u Dana. Wolałabym chyba, żeby robiła to z nieco mniejszym zaangażowaniem, bo komunikaty, w których opisuje szczęśliwe życie Dana, zaczynają doprowadzać mnie do szału. Co chwila łapię się na brzydkich, mściwych myślach i snuciu planów coraz straszliwszego odwetu na szczęśliwych gołąbkach.

Podejrzewam, że podobne rzeczy nie przyszłyby mi nawet do głowy, gdybym miała coś, na czym można skupić uwagę. Na przykład nowego faceta. Albo posadę wymagającą prawdziwego wysiłku.

Ponad roku temu zaczęłam pracować w Pisus UK, jednej z ekspansywnych i błyskawicznie rozwijających się firm internetowych, które pojawiały się wówczas na rynku jak grzyby po deszczu. W tamtych czasach te firmy dosłownie biły się o pracowników. Mnie zaoferowano z mety pensję dwa razy wyższą od dotychczasowej, a ja rzecz jasna połknęłam haczyk. Robiłam karierę w zawrotnym tempie – po miesiącu miałam już kierownicze stanowisko i byłam odpowiedzialna za rozliczenia kilku naszych najbardziej prestiżowych klientów – ja, osoba z niewielkim doświadczeniem administracyjnym.

To było niesłychanie ekscytujące, lecz nie trwało długo. Wkrótce Pisus, jak wszystkie przedsiębiorstwa nawet luźno związane ze internetowym biznesem, zaczął mieć kłopoty. Ponieważ nasza działalność obejmowała również tworzenie sieci komputerowych dla różnych instytucji oraz administrowanie nimi, znaleźliśmy się w oku cyklonu.

Ja i tak miałam więcej szczęścia od innych. Kiedy większość naszych klientów zaczęła chyłkiem zrywać współpracę, udało mi się przekonać moich, żeby zostali. Byłam z nimi w stałym kontakcie. Mówiłam uczciwie, co się dzieje, ale próbowałam zarazić ich swoim optymizmem. Na przekór Sidowi i wbrew jego czarnym przewidywaniom, pozostałam w grupie tych, którzy mieli nadzieję.

Nie do tego stopnia jednak, żeby nie rozglądać się za nową pracą. Dlatego właśnie wystukałam teraz krótki e-mail do Cass z pytaniem, czy nie słyszała o jakichś wolnych posadach. Miałam lekkie poczucie winy wobec swoich klientów, ale myśl o tym, że mogłabym nie dostać kolejnej pensji, była po stokroć groźniejsza. Jest mi wszystko jedno, co robię – może to być najnudniejsza, najmniej prestiżowa praca, byle zapewniała mi forsę na opłacenie czynszu i telefonu. Bez jedzenia i bez światła dam sobie radę.

List do Cass zajął na chwilę moją uwagę, ale po dwóch minutach grobowy nastrój powrócił. Znów zaczęłam myśleć o Danie. Wyciągnęłam nawet jego wygniecioną fotografię, tę, którą zrobiłam mu w sylwestra, w kuchni. Akurat coś gotował. Było to wydarzenie tak niezwykłe, że postanowiłam uwiecznić je dla potomności. Na zdjęciu miał znękaną minę, był zgrzany, ale i tak wyglądał cudownie. W jego półuśmiechu kryło się zapewnienie, że bez względu na to, czy jedzenie mu wyjdzie, czy nie, warto czekać na to, co będzie dalej.

Byliśmy razem prawie dwa lata. Minęło już dziewięć tygodni, od kiedy odeszłam, i wciąż nie rozumiem, co się stało. Tak jakby w jednej minucie wszystko się zmieniło. Żyliśmy sobie szczęśliwie i nagle nie mogliśmy się ścierpieć. Przecież musiały być jakieś stany pośrednie! A ja pamiętam tylko dobre momenty i chwile zniewag, a raczej jedną, wyjątkowo paskudną zniewagę– Musisz bardzo uważać – powiedział mi kąśliwie Dan pewnego wieczoru – bo robisz się podobna do swojej matki.

Trzeba znać moją matkę, żeby zrozumieć, jak mnie obraził. Nie dał mi wyboru. Następnego dnia spakowałam swoje rzeczy i wyniosłam się od niego. Ale to wcale nie miał być koniec. Przecież powinien mnie szukać. Powinien zatelefonować do Cass, która miała mu powiedzieć, gdzie jestem. A jeśli nie chciał do niej dzwonić, wiedział, gdzie pracuję. Mógł przysłać kwiaty i czuły list o tym, że tęskni. To by wystarczyło. Chociaż nie. Najbardziej chciałam, żeby mnie przeprosił za to, co powiedział.

Nic podobnego się nie stało. Dan milczał. Czy w takiej sytuacji można mnie winić, że pozwoliłam sobie na nieco luksusu? Że wynajęłam luksusowe mieszkanie, o wiele dla mnie za drogie, żeby w nim lizać rany? Cass oczywiście objechała mnie za głupotę, ale ona zawsze wybiera bezpieczne rozwiązania. Należy do grona tych rozsądnych ludzi, którzy nie dają się nabrać na niebotyczne pensje. Dlatego została na nudnej, ale pewnej posadzie w firmie biegłych księgowych.

Dokładnie tego szukałam w tej chwili. Przeleciałam oczami list, żeby sprawdzić, czy wyraziłam to dosyć jasno, i szybko go wysłałam. Musiałam udawać zajętą, więc postanowiłam zajrzeć do swojej skrzynki na hot-mailu, pozostałości po podróży do Indii cztery lata temu. Moja mama uparła się wtedy, że musi mieć komputer, żeby być ze mną w kontakcie (czytaj: żeby nie spuszczać mnie z oka i śledzić każdy mój krok) i tylko ona używa dzisiaj tego adresu.

Od tamtej pory nie wiedzieć czemu e-maile pozostały jej ulubionym sposobem porozumiewania się. Ma to sens w przypadku mojego brata, który zamieszkał w Los Angeles, ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego w ten sposób komunikuje się ze mną, skoro mieszkam niecałe dwadzieścia mil od rodzinnego domu. I nie daj Boże, jeśli nie odbiorę wiadomości!

Tym razem czekały na mnie dwa listy. Pierwszy zatytułowany był „Pomoc jest w zasięgu ręki!” i brzmiał następująco:

 

Rozmawiałam wczoraj z Barbarę Dick. Nicola wychodzi w czerwcu za mąż. Za lekarza z drugim stopniem specjalizacji i bardzo obiecującą przyszłością. Opowiedziałam Barbarze o twoich problemach z pracą. Zachęca cię do spotkania z Nicolą. W końcu po to ma się przyjaciół, prawda? A kto może być bardziej pomocny niż konsultant do spraw zatrudnienia?

 

Za żadne skarby świata.

Nicola Dick to córka przyjaciółki mojej matki. Nie jest moją przyjaciółką i nigdy nią nie była. Zresztą do dziś nie wybaczyła mi, że kiedyś na prywatce odbiłam jej chłopaka. Miałyśmy wtedy po siedemnaście lat, a ja wypiłam za dużo wina owocowego. Facet wcale mi się nie podobał, ale wino owocowe nie wpływa dobrze na ludzką zdolność oceniania innych. Poza tym to on zaczął, nie ja...

Nad drugim mailem widniał tytuł „PS”.

 

I nie martw się dłużej tym, co zrobiłaś jej przed laty. Nicola należy teraz do grupy Odrodzony Chrześcijanin, a tacy ludzie nie żywią urazy.

 

Coś mi się tu nie zgadzało. Szczególnie ten kawałek o odrodzeniu się. Możecie sobie myśleć, że jestem cyniczna, ale ktoś taki jak Nicola nie staje się człowiekiem wierzącym ot tak sobie. Musi mieć jakiś ukryty powód. W ostatniej klasie liceum ta dziewczyna zamieniła moje życie w piekło, a ludzie nie przechodzą aż takiej ewolucji!

Byłam wściekła, że mama opowiedziała Dickom o moich kłopotach. Nie chciałam odpowiadać na jej listy. Litowałam się nad sobą, bo gdybym miała dobrą pracę i chłopaka, który nie jest kłamliwym hipokrytą, oraz gdybym nie żyła ponad stan, nie musiałabym znosić upokorzeń od własnej matki. Szkoda, że chociaż na chwilę nie można być kimś innym.

Już, już najeżdżałam myszą na ikonę „zamknij”, kiedy pomyślałam, to nie tak. W dzisiejszych czasach bardzo łatwo jest stać się kimś innym. Wystarczy założyć nowy adres na hot-mailu i wymyślić sobie nowe imię. A wtedy przed człowiekiem otwierają się ogromne możliwości. Moja wyobraźnia pracowała jak szalona. Po kilku minutach miałam w głowie pewien plan.

Z góry powiem, że jego urzeczywistnienie nie byłoby możliwe, gdyby Dan nie zajmował się zawodowo pisaniem. Ponieważ jest krytykiem muzycznym, regularnie publikuje w pismach branżowych. Ma również na koncie parę książek poświęconych mało znanym (przynajmniej mnie) artystom, nagrywającym w dalekiej i mglistej przeszłości. Książki zostały dobrze przyjęte przez tych, którzy „wiedzą”, i chociaż nie sprzedawały się najlepiej, Dan podpisał niedawno umowę na coś dla bardziej masowego czytelnika. Dowiedziałam się tego od Libby, ale ona też nie wie, o kim będzie ta książka – Dan nie zdradził się przed nią nawet słowem. Libby podejrzewa, że musiał dostać niezłą zaliczkę, bo odłożył wszystkie mniejsze roboty i nic, tylko pisze. A więc to na pewno coś ważnego.

Jako specjalista od muzyki rozrywkowej i autor stałej rubryki w gazecie, Dan podał do powszechnej wiadomości swój adres mailowy. Twierdzi, że lubi znać reakcje czytelników. Dostaje oczywiście sporą porcję korespondencji od świrów, ale wystarczająco dużo konstruktywnych opinii, żeby tego nie żałować.

I tu jest pies pogrzebany. Skoro tak, nigdy się nie domyśli, że do niego piszę. Nie ma takiej szansy.

Zaczęłam od nowego imienia i nazwiska. Wymyślałam najgłupsze i najbardziej dziwaczne zestawienia i zawsze okazywało się, że tacy ludzie już tam są. Skończyło się na czymś bardzo prostym. Może to i dobrze, bo gdyby Dan wziął mnie za kolejnego świra, cały mój plan ległby w gruzach. Zdecydowałam się na Sarę Dały, która wydała mi się miła i normalna. Od razu dobrze się z nią poczułam.

Okazało się, że muszę zamienić kolejność imienia i nazwiska, ale uznałam, że adres „dalysar@hotmail” brzmi równie dobrze.

Napisanie pierwszego listu zajęło mi wieki. Musiał brzmieć autentycznie, być interesujący i wart odpowiedzi – szczególnie teraz, kiedy Dan przerwał normalne zajęcia. Zachodziła też obawa, że jest tak bardzo pochłonięty książką – oraz Aisling – iż w ogóle nie sprawdza poczty. Mimo to postanowiłam spróbować.

Na szczęście Dan dawał mi do czytania swoje teksty przed wysłaniem ich do druku. Wiedziałam więc, do czego mogę się odwołać. Może nie były to najświeższe kawałki, ale postanowiłam nie przejmować się takimi drobiazgami. Ostatecznie kolorowe magazyny są często czytane długo po tym, jak ukazują się w sprzedaży. List odnosił się do ostatniego zapamiętanego przeze mnie artykułu.

 

Drogi Danie,

Nie mam zwyczaju zwracać się tak do łudzi, których nie znam, ale przypuszczam, że skoro podajesz swój adres, musisz spodziewać się podobnych listów od nieznajomych. Czytałam niedawno to, co napisałeś o Bobie Dylanie, i muszę się przyznać, że Twój artykuł wzbudził we mnie silne emocje. Chociaż nie należę do jego pokolenia, należą do niego moi rodzice. Nasłuchałam się Dylana w okresie, kiedy kształtuje się osobowość młodego człowieka (wybacz górnolotne określenie), i muszę przyznać, że jego kawałki wywarły na mnie spory wpływ. Bardzo mi się spodobało, że najwyraźniej nie należysz do wielkiej rzeszy ludzi, którzy uważają Dylana za kogoś na kształt boga (moi rodzice tak uważali, a właściwie uważają do dzisiaj).

 

Parsknęłam głośnym śmiechem na myśl o moich rodzicach, którzy mieliby uwielbiać Boba Dylana. Oboje od zawsze mieli bzika na punkcie musicalu i operetki, nawet wtedy, kiedy całe ich pokolenie ekscytowało się Beatlesami. Jeszcze teraz są filarami miejscowego Amatorskiego Towarzystwa Teatralnego im. Gilberta i Sullivana. Podejrzewam, chociaż nie mogłabym przysiąc, że mogą nie wiedzieć nawet, kim jest Dylan.

W biurze nikt nie zauważył wybuchu mojej wesołości. Albo nikomu nie chciało się wysilić i zapytać, co mnie tak rozśmieszyło. Wróciłam więc do Sary.

Z pełną premedytacją napisałam o fanach Dylana, którzy mają go za coś w rodzaju bóstwa. Słyszałam o tym nieraz od Dana. Ta sztuczka była obliczona na obudzenie poczucia więzi pomiędzy nadawcą a adresatem. Niestety, tu kończyła się moja wiedza o Dylanie. Musiałam coś wymyślić. Coś, czemu Dan nie mógłby się oprzeć.

 

Wiem, że o Dylanie napisano setki książek. Ciekawa jestem, czy jest jakaś, którą mógłbyś mi polecić na gwiazdkowy prezent dla rodziców. Coś sensownego, bez głupiego podlizywania się albo plotek. Coś, co pokaże i skazy, i wielkość artysty.

Dziękuję i serdecznie pozdrawiam

Sara Daly

 

Przeczytałam każde zdanie kilka razy, zanim zdecydowałam się wcisnąć „wyślij”. Później przestudiowałam cały list i zaczęłam żałować, że go wysłałam. Sara wydała mi się – sama nie wiem, jak to nazwać – naiwna i głupiutka. Nie byłam pewna, czy na miejscu Dana zawracałabym sobie głowę odpowiedzią.

Niczego jednak nie dało się cofnąć. Zresztą na samą myśl o tym, że oszukuję Dana i marnuję jego cenny czas, poczułam się trochę lepiej. Postanowiłam też, że wieczorem odkopię te jego artykuły, które mam w domu, i zajrzę do jego dwóch książek o muzykach, których nazwisk nie mogłam sobie za nic przypomnieć. Poznając je, miałam zamiar zostać znawcą muzyki pop. Musiałam przygotować ciężką artylerię. Gdyby Sara zawiodła, zamierzałam wymyślić kogoś innego. Jakąś Tarę albo Tiffany – arogancką, pewną siebie, ale dobrze znającą się na muzyce. Bo mimo że nie umiałabym odpowiedzieć dlaczego, byłam zdecydowana nawiązać pod fałszywym nazwiskiem regularną korespondencję z Danem.

Kiedy wyszłam z biura, zaczęło padać. Nie miałam ani parasolki, ani płaszcza, tylko jeden ze swoich kosztownych kostiumów, na które rzuciłam się natychmiast po odebraniu pierwszej wielkiej pensji. Nie mogłam dopuścić, żeby rzecz za takie pieniądze się zniszczyła, bo nie zanosiło się, że jeszcze kiedyś będę mogła pozwolić sobie na podobną ekstrawagancję. Postanowiłam więc wpaść do małego włoskiego bistra, które mieściło się tak blisko, że w ciągu roku pracy w Pisus UK zdążyłam się tam niemal zadomowić. Dawali tam najlepsze cappuccino w całym Leeds.

Rzuciłam okiem na zegarek. Dobrze jest! Knajpkę zamykali o szóstej, ale już około piątej zaczynała powoli pustoszeć. Przy odrobinie szczęścia Marco znajdzie chwilę, żeby ze mną poflirtować. Przyznaję, że od chwili zerwania z Danem był to częsty powód moich wizyt tamże. Można powiedzieć, że poszłam na łatwiznę i zafundowałam sobie tanią terapię w postaci wielkiego włoskiego przystojniaka (ale urodzonego już w Leeds i mówiącego z miejscowym akcentem), który nazywał mnie „Bella Joanna” i błagał, żebym umówiła się z nim na randkę. Przypuszczam, że podobnie traktował wszystkie kobiety pomiędzy szesnastym a czterdziestym piątym rokiem życia, ale skoro nie robił tego przy mnie, mogłam czuć się specjalnie wyróżniona.

Kiedy wchodziłam do środka, Giovanna, matka Marca, śpiewała akurat „Volare”. „Volare” śpiewane we włoskiej knajpce to już taki komunał, że kiedy usłyszałam Giovannę po raz pierwszy, byłam pewna, że udaje Włoszkę, tym bardziej że jest to osoba o jasnej karnacji i blond włosach, zawsze zresztą splecionych w elegancki kok z tyłu głowy. Okazało się, że jestem w błędzie. Była pierwszym pokoleniem emigrantów i przyjechała tu z Mediolanu, mając zaledwie dziewiętnaście lat. Wciąż mówiła z silnym włoskim akcentem, bardzo głośno, do czego długo nie mogłam przywyknąć. Wydawało mi się, że jest ciągle zła, a to najłagodniejsza osoba pod słońcem.

Dowiedziałam się całkiem sporo o jej życiu. Wiem na przykład, że ojcem Marca był Anglik, w którym zakochała się na zabój, kiedy pracowała jako au pair. Marco, którego zapytałam kiedyś o ojca, odpowiedział, że „nie nasikałby na gnojka nawet wtedy, gdyby ten palił się żywym ogniem u jego stóp”. Trudno się dziwić, skoro facet okazał się żonaty i opuścił matkę z dzieckiem w chwili, kiedy potrzebowali go najbardziej. Nie ma co mówić – świat jest pełen kłamliwych, bezwartościowych gnojków.

Ciao, bella! – wykrzyknął na mój widok Marco, wystawiając głowę z kuchni. Potem wyszedł zza baru i uścisnął mnie tak, że na chwilę straciłam dech w piersiach.

Giovanna przestała śpiewać, żeby zapytać o moją sytuację w pracy, i od razu włączyła staroświecki, wielki ekspres do kawy, który podskoczył i zaszumiał pięknie, przygotowując mi cappuccino.

– Myślałam, że już dzisiaj będę na bruku – odpowiedziałam, wydostając się z objęć Marca. – Ale wygląda na to, że burza odwlekła się do jutra.

Podając mi kawę, Giovanna poklepała pocieszająco moją dłoń.

– Nie wolno się martwić. Taka ładna i mądra dziewczyna jak ty zaraz znajdzie nową pracę. – Potem wzniosła ramiona do góry i machnęła nimi ostentacyjnie. – Poza tym w biurze tylko tracisz czas. Z taką urodą powinnaś grać w filmach.

Wiadomo, po kim Marco odziedziczył zdolności do bajerowania.

Uśmiechnęłam się głupio.

– Dzięki, Giovanno. Prawdę mówiąc, ja też jestem dzisiaj mniej zdołowana.

Marco już niósł wielką filiżankę do mojego ulubionego stolika pod oknem. Rozejrzałam się wokół. Czysty kicz – chrom i błękitny laminat. Szczyt elegancji we wczesnych latach pięćdziesiątych. Można by pomyśleć, że wystrój bistra jest dziełem jakiegoś wyrafinowanego dekoratora, a tymczasem wszystko tutaj było autentyczne. Jak Giovanna, która wyznawała zasadę, że dopóki coś spełnia swoją funkcję, nie należy tego ulepszać. Dzięki temu lokal, który przejęła, kiedy całe lata temu została z dzieckiem na lodzie, znowu był na absolutnym topie obowiązujących we wnętrzarstwie trendów.

Marco usiadł naprzeciwko. Był bardzo przystojnym facetem, ale zupełnie nie w moim typie, więc czułam się bezpieczna. Jakoś nie mogłam zdobyć się na myśl o romansie z facetem, który miał zęby bielsze od swoich nieskazitelnie białych koszul. Nieraz korciło mnie, żeby zapytać Giovannę o tajemnice tej bieli – koszul oczywiście, nie zębów jej syna – bo moje nawet po najstaranniejszym praniu przybierały odcień białawy, jeśli nie srebrnopopielaty.

– Joanno! – odezwał się cicho, żeby to, co mówi, nie dotarło do uszu Giovanny. Oprócz mnie w lokalu było tylko dwóch klientów i głos niósł się świetnie po niebieskich blatach stołów.

– Tak, Marco – odszepnęłam i żeby pokazać, że biorę udział w konspiracji, przysunęłam się do niego.

– Muszę wyjechać na krótko i zastanawiam się, czy nie mogłabyś mnie tu zastąpić.

Zamurowało mnie.

– To bardzo miło z twojej strony – wyjąkałam po chwili – ale nie chcę odbierać nikomu pracy.

Nieraz widziałam ludzi, którzy go zastępowali, kiedy brał wolne.

– Tym się nie martw. Sprawdziłem. Nikt nie ma czasu. Zrobiłabyś mi wielką uprzejmość.

– Ale to może być niemożliwe co najmniej do końca miesiąca. – Kurczowo łapałam się myśli, że mimo wszystko Pisusowi uda się przeżyć tak długo.

– Wiem. Nie ma znaczenia, kiedy wyjadę. Mogę to zrobić każdego dnia. Byle tylko znaleźć kogoś wystarczająco... hm... elastycznego, jeśli chodzi o czas pracy. Nie będzie mnie tydzień, ale możesz tu zostać, dopóki nie znajdziesz innej pracy. Będę szczęśliwy, że mogę ci pomóc.

Bawiłam się oprószoną czekoladowym pyłem pianką, zdobiącą moją kawę, i myślałam. W gruncie rzeczy mogłabym być tą elastyczną osobą, której poszukuje Marco. Dlaczego nie? Nie mogę sobie przecież pozwolić nawet na krótkie bezrobocie. A swoją drogą ciekawe, o co naprawdę chodzi. Dlaczego szepczemy? O czym ma nie wiedzieć Giovanna?

– Dobrze – powiedziałam w końcu. – Umowa stoi. – Zerknęłam na jego matkę, która nuciła teraz pod nosem jakąś melancholijną piosenkę, całkiem nie w jej stylu. – Jak rozumiem, nie chcesz na razie wspominać o tym Giovannie?

Zrobił chytrą minę, a potem roześmiał się i naśladując włoski akcent Giovanny, powiedział:

Mamma ma rację. Jesteś nie tylko ładna, ale i mądra. Nic się nie bój, jej też spodoba się ten pomysł, kiedy już wszystkiego się dowie.


Rozdział 2

 

Dan Baxter jęknął głośno, słysząc pukanie do swoich drzwi. Zerknął na zegarek i zdziwił się, że jest już wpół do ósmej. Nie odchodził od komputera przez cały dzień, jeśli nie liczyć dwóch krótkich przerw na kawę i kanapkę z peklowaną wołowiną. Nagle dotarło do niego, że jest głodny i chce mu się strasznie pić.

Marszcząc brwi, spojrzał na ekran. Tak. Zignoruje pukanie. Wprawdzie czuł, że już najwyższy czas kończyć, ale wolał pracować całą noc, niż otworzyć osobie, która – jak przypuszczał – stała za drzwiami. Jednak gość nie dawał za wygraną. Pukanie, a właściwie niecierpliwy łomot, rozległ się jeszcze raz. Dan już wiedział, że mu się nie uda. Jeśli na progu stała rzeczywiście osoba, o której myślał, to na pewno nie da się spławić.

Nie pomylił się. To była osoba, o której myślał. Libby. Tym razem z dużą tacą przykrytą serwetką. Libby grała rolę dobrej mamy, od kiedy zaczął pracować nad książką. Ale niech tam – jeśli na tacy jest coś do jedzenia – wstrzeliła się bez pudła w jego potrzeby.

Wyglądała, jakby dopiero co wyszła spod prysznica, bez makijażu, cała różowa i lśniąca. Wilgotne końcówki kręconych włosów zawijały się jej na ramionach. Na pierwszy rzut oka wydała mu się niemal atrakcyjna. Nie widział jeszcze, żeby nosiła rozpuszczone włosy. Przypomniała mu się Jo, która też miała kręcone włosy do ramion, tylko innego koloru, i zrobiło mu się markotnie na duszy.

Libby patrzyła na niego z promiennym uśmiechem. Spojrzał na jej strój – jasnoniebieska ciepła bluza zapięta pod szyję i coś ciemnego, sięgającego kostek. Nie widział dokładnie z powodu rozmiarów tacy. Tak nie ubiera się kobieta, która ma zamiar go uwieść, pomyślał i natychmiast ogarnęło go poczucie winy. Jak dotąd Libby nie zrobiła jeszcze niczego, co upoważniłoby go do podobnych podejrzeń, a mimo to od czasu do czasu ogarniały go złe przeczucia.

Teraz szybko podstawiła jedną rękę pod tacę, a drugą uniosła lekko niebiesko-białą ściereczkę. Z garnka unosił się kuszący zapach.

– Kurczak w sosie cytrynowym – zagruchała i szybko wcisnęła się do przedpokoju.

W jednej chwili postawiła na stole w kuchni dwa talerze. Dan z trudem stłumił pomruk niezadowolenia. To prawda, był głodny. Był też jej wdzięczny za jedzenie, ale na pewno nie miał nastroju na spędzenie wieczoru w czyimś towarzystwie. A już na pewno nie w towarzystwie Libby.

Kiedy jednak gestem iluzjonisty zaproszonego na dziecinne przyjęcie uniosła przykrywkę z garnka, nie mógł się oprzeć. Nieźle. Kurczak z ryżem i smażonymi warzywami. A kiedy postawiła na dłoni butelkę wina, wyjętą z plastikowej torby, której nie zauważył wcześniej, zrezygnowany wzruszył ramionami, poszedł poszukać korkociągu i wyjął z szafki dwa czyste kieliszki. Kątem oka zauważył wyraz zaskoczenia na jej twarzy. Nie tak dawno temu, kiedy okazało się, w jakim stanie jest jego mieszkanie, uparła się, że zrobi mu porządek. Nie słuchała jego protestów, mimo że widziała, jak bardzo jest zakłopotany.

A swoją drogą, nie powinien narzekać. Napracowała się.

– Jak ci dzisiaj poszło? – zapytała pogodnym tonem, kiedy nalewał wino. Australijskie chevin blanc. Już ochłodzone, jak zauważył. Poprawiła się na krześle i spojrzała na niego wyczekująco.

– Nieźle – mruknął. Pytała oczywiście o książkę, którą musiał skończyć w terminie. Wydawca nie dopuszczał nawet dnia spóźnienia. – Zostały mi już tylko trzy tygodnie. Będę teraz bardzo zajęty. – Skorzystał z okazji, żeby wyrzucić z siebie czytelną aluzję.

Zignorowała to całkowicie.

– Dlaczego trzymasz wszystko w takim sekrecie? – Kokietującym ruchem strzepnęła z czoła kosmyk włosów.

Siadając, ostrożnie odsunął do tyłu krzesło, żeby ich kolana przypadkiem nie spotkały się pod stołem.

Miał powody, żeby trzymać w tajemnicy, co robi. Pisał książkę, a właściwie montował ją z gotowych materiałów, o Vantage-Point, najnowszym boys bandzie. Chłopcy właśnie mieli swoje pięć minut i całe rzesze wielbicieli. Naraziłby swoją wiarygodność krytyka muzycznego, gdyby rozniosło się, w jakim tempie powstaje ta książka.

– Nieprawda. Po prostu nie lubię rozmawiać o swojej pracy – skłamał niezręcznie.

– Chyba że z Aisling. Z nią lubisz rozmawiać o pracy – powiedziała złośliwie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin