Ray Bradbury Jaki� potw�r tu nadchodzi (Something Wicked This Way Comes) Prze�o�y�a Paulina Braiter Notka do powie�ci Ray Bradbury, rocznik 1920, odkry� fantastyk� w roku 1937 dzi�ki spotkaniu z Henrym Kuttnerem i Forrestem Ackermanem. Dwa lata p�niej wydawa� ju� w�asny fanzin "Futuria Fantasia". Jest mistrzem kr�tkiej formy, bardzo szybko zacz�to m�wi� o jego w�asnym, poetyckim, pe�nym niepokoju stylu. Wczesne opowiadania zosta�y zebrane w tomie "Dark Carnival". Jedno z nich znalaz�o si� te� p�niej w najs�ynniejszej bodaj jego ksi��ce "Kronikach marsja�skich", kt�ra ukaza�a si� w 1950 roku i przynios�a autorowi natychmiastow� s�aw� oraz umo�liwi�a mu - jako pierwszemu pisarzowi SF - wyj�cie z getta fantastycznego. Pierwsz� powie�ci� napisan� przez Bradbury'ego jest "451 Fahrenheita" (1953), nast�pn� "S�oneczne wino" (1957). Bradbury nie odszed� nigdy od kr�tkiej formy. Wiele z jego opowiada� znalaz�o si� w zbiorze "Cz�owiek ilustrowany". Wsp�lnym motywem jest tu posta� tajemniczego w�drowca, w ca�o�ci pokrytego magicznym tatua�em. W 1989 roku otrzyma� Nebul� za ca�okszta�t tw�rczo�ci. Poza fantastyk� pisywa� te� krymina�y, ksi��ki dla dzieci, sztuki teatralne i scenariusze filmowe. D.M. Z wyrazami wdzi�czno�ci dla JENNET JOHNSON, kt�ra nauczy�a mnie, jak si� pisze opowiadania, i dla SNOWA LONGLEYA HOUSHA, wyk�adowcy poezji w Los Angeles High School dawno temu, a tak�e dla JACKA GUSSA, kt�ry nie tak zn�w dawno pom�g� mi w pracy nad t� powie�ci�. Cz�owiek si� kocha, a kocha, co mija. W.B. Yeats (prze�. Janusz A. Ihnatowicz) Nie �pi� bowiem, a� co z�ego zbroj�: i nie mog� spa�, a� kogo podejd�. Jedz� chleb niezbo�no�ci i wino nieprawo�ci pij�. Ksi�ga Przypowie�ci IV, 16-17. (prze�. ks. D. Jakub Wujek) Nie mam poj�cia, co si� mo�e przydarzy�, ale niech b�dzie, co chce, ja przyjm� to z u�miechem. Stubb w "Moby Dicku" (prze�. Bronis�aw Zieli�ski) PROLOG Po pierwsze, by� pa�dziernik, wyj�tkowy miesi�c w �yciu ka�dego ch�opca. Nie �eby inne miesi�ce nie zas�ugiwa�y na to miano. Niemniej, jak mawiaj� piraci, nawet w�r�d rzeczy wyj�tkowych zdarzaj� si� lepsze i gorsze. Cho�by wrzesie� - paskudny miesi�c: zaczyna si� szko�a. Albo sierpie� - ca�kiem niez�y, wci�� trwaj� wakacje. Lipiec - o, to naprawd� �wietny miesi�c: �adnej nauki na horyzoncie. Bez w�tpienia jednak najlepszy jest czerwiec, kiedy drzwi szk� otwieraj� si� szeroko, a wrzesie� wydaje si� odleg�y o miliardy lat. We�my jednak pa�dziernik. Rok szkolny trwa ju� od miesi�ca i cz�owiek przywyka do nowych ci�ar�w, kt�re przestaj� przygniata� go niezno�nie. Zaczynamy my�le� o �mieciach, jakimi zasypiemy werand� starego Pricketta, albo o w�ochatym ma�pim kostiumie, kt�ry przywdziejemy ostatniego dnia miesi�ca na zabaw� w YMCA. A kiedy zbli�a si� dwudziesty pa�dziernika i w powietrzu unosi si� zapach dymu, a niebo o zmroku jest pomara�czowe i szare jak popi�, mo�na odnie�� wra�enie, �e szeleszcz�ce miot�ami i �opocz�ce prze�cierad�ami Halloween nigdy nie nadejdzie. Lecz pewnego dziwnego, mrocznego roku Halloween nadszed� nieco wcze�niej. Nast�pi�o to dwudziestego czwartego pa�dziernika, trzy godziny po p�nocy. O tej porze Jim Nightshade, zamieszka�y przy Oak Street 97, mia� dok�adnie trzyna�cie lat, jedena�cie miesi�cy i dwadzie�cia trzy dni. Jego s�siad, William Halloway, sko�czy� w�a�nie trzyna�cie lat, jedena�cie miesi�cy i dwadzie�cia cztery dni. Obaj widzieli ju� przed sob� swe czternaste urodziny, trzepocz�ce niczym ptak tu� poza zasi�giem r�k. W tym pa�dziernikowym tygodniu za� nagle doro�li, pozostawiaj�c za sob� lata dzieci�stwa... I. POWITANIA Rozdzia� I Sprzedawca piorunochron�w przyby� do miasta, nieco tylko wyprzedzaj�c burz�. Owego pochmurnego pa�dziernikowego dnia w�drowa� ulicami Green Town w stanie Illinois, co chwila ogl�daj�c si� przez rami�. Gdzie� w dali pot�ne pioruny uderza�y o ziemi�. Niezbyt daleko za jego plecami czai�a si� burza, bezlitosne zwierz� o straszliwych z�biskach. Tote� domokr��ca maszerowa� ra�no naprz�d, ko�ysz�c wielk� sk�rzan� torb�, w kt�rej pobrz�kiwa�y przero�ni�te kowalskie uk�adanki. I cho� spoczywa�y one bezpiecznie w swojej kryj�wce, j�zyk sprzedawcy bezustannie przywo�ywa� ich wizje, gdy m�czyzna w�drowa� od drzwi do drzwi, p�ki w ko�cu nie dotar� na trawnik, z kt�rym by�o co� okropnie nie tak. Nie, nie chodzi�o o traw�. Domokr��ca uni�s� wzrok. Na �agodnym zboczu le�a�o dw�ch ch�opc�w. Podobnie zbudowani, rozci�gn�li si� wygodnie, strugaj�c fujarki i rozmawiaj�c o dawnych i przysz�ych czasach, wyra�nie zadowoleni z tego, �e w ci�gu lata pozostawili �lady swych palc�w na ka�dym ruchomym przedmiocie w Green Town, a od czasu rozpocz�cia szko�y ich stopy wydepta�y wszystkie �cie�ki pomi�dzy miastem a jeziorem. - Jak si� macie, ch�opcy! - zawo�a� m�czyzna odziany w str�j barwy burzy. - Rodzice w domu? Ch�opcy potrz�sn�li przecz�co g�owami. - Macie jakie� pieni�dze? Zaprzeczyli. - No c� - domokr��ca przeszed� par� krok�w, po czym zatrzyma� si� zgarbiony. Nagle, jakby poczu� na karku ch�odny dotyk nieba albo mo�e spojrzenie �lepych okien stoj�cego nie opodal domu, odwr�ci� si� powoli, w�sz�c w powietrzu. Wiatr porusza� nagimi ga��ziami drzew. Promienie s�o�ca, przenikaj�c przez niewielki prze�wit w chmurach, powlek�y z�otem kilka ostatnich d�bowych li�ci. Jednak�e wkr�tce s�o�ce znikn�o, z�ote monety zosta�y wydane i zn�w powia� szary wiatr; m�czyzna otrz�sn�� si� z zadumy. Powoli ruszy� naprz�d po trawniku. - M�odzie�cze! - zagadn��. - Jak si� nazywasz? S�ysz�c to, pierwszy ch�opiec o w�osach jasnych jak puszek ostu zmru�y� oko, przechyli� g�ow� i spojrza� na przybysza drugim okiem, jasnym i czystym niczym kropla letniego deszczu. - Will - odpar�. - William Halloway. Herold burzy odwr�ci� si�. - A ty? Drugi ch�opak nawet nie drgn��. Le�a� na brzuchu w�r�d jesiennej trawy, jakby zastanawia� si�, czy nie wymy�li� sobie jakiego� pseudonimu. Jego w�osy, g�ste i potargane, mia�y barw� i po�ysk kasztan�w. Oczy, spogl�daj�ce gdzie� w g��b duszy, by�y zielone i przejrzyste niczym kryszta�. Wreszcie wsun�� do wygi�tych nonszalancko ust �d�b�o suchej trawy. - Jim Nightshade - rzek�. Handlarz burz skin�� g�ow�, jakby wiedzia� to od pocz�tku. - Nightshade. Niez�e nazwisko. - I jak�e stosowne - doda� Will Halloway. - Ja urodzi�em si� minut� przed p�noc� trzydziestego pa�dziernika, Jim - minut� po p�nocy trzydziestego pierwszego. - W Halloween - dorzuci� Jim. - �wi�to duch�w. I ch�opcy, wpadaj�c sobie w s�owo, opowiedzieli mu histori� swego �ycia, dumni z matek mieszkaj�cych tu� obok siebie, kt�re razem pospieszy�y do szpitala i w odst�pie kilkudziesi�ciu sekund wyda�y na �wiat syn�w; jednego zrodzonego ze �wiat�a, drugiego z mroku. W s�owach tych kry�y si� dzieje wsp�lnych przyj�� i �wi�towania. Co roku na minut� przed p�noc� Will zapala� �wieczki na niewielkim torcie. W dwie minuty p�niej, kiedy zaczyna� si� ostatni dzie� miesi�ca, Jim zdmuchiwa� p�omyki. To w�a�nie opowiedzia� podekscytowany Will, a Jim potwierdzi� milczeniem. Domokr��ca, uciekaj�c przed burz�, wys�ucha� ich, stoj�c niepewnie w trawie i wodz�c wzrokiem od jednej ch�opi�cej twarzy do drugiej. - Halloway. Nightshade. M�wicie, �e nie macie ani grosza? Doprowadzony do rozpaczy w�asn� sumienno�ci�, m�czyzna wsun�� r�k� w g��b sk�rzanej torby, grzeba� w niej przez chwil�, po czym wydoby� �elazny instrument. - We�cie go. Za darmo. Czemu? W jeden z dom�w uderzy piorun! Bez tego pr�ta - bum! Ogie� i popi�, spalenizna i �ar! �apcie! Wypu�ci� piorunochron z r�ki. Jim nie zareagowa�, natomiast Will z�apa� kawa� �elaza i westchn��: - O rany. Ale ci�ki! I dziwaczny. Nigdy nie widzia�em czego� podobnego. Sp�jrz tylko, Jim! Na te s�owa jego towarzysz przeci�gn�� si� wreszcie niczym kot i odwr�ci� g�ow�. Zielone oczy otwar�y si� szeroko, po czym zw�zi�y do rozmiar�w szparek. Metalowy przedmiot mia� kszta�t ni to krzy�a, ni to p�ksi�yca. Do g��wnego pr�ta przyspawano niewielkie ozd�bki i wypustki. Ca�� jego powierzchni� pokrywa�y g�ste szeregi wyrytych w �elazie znak�w, uk�adaj�cych si� w s�owa w dziwnych narzeczach, imiona, kt�re mog�y wy�ama� j�zyk, a przy dobrym uk�adzie nawet szcz�k�, liczby tworz�ce nieogarnialne sumy, podobizny owado-zwierz�t, zje�one, kolczaste i pazurzaste. - To egipskie - Jim ruchem g�owy wskaza� wyrytego w �elazie �uka. - Skarabeusz. - Doskonale, ch�opcze! Jim zmru�y� oczy. - A tamte to fenickie kurze �apki. - Owszem! - Czemu? - spyta� Jim. - Czemu? - powt�rzy� m�czyzna. - Po c� tu znaki z Egiptu, Arabii, Abisynii, z j�zyka Czoktaw�w? W jakim j�zyku przemawia burza? Z kt�rego kraju przychodz� deszcze? Jak� barw� ma b�yskawica? Dok�d odchodzi piorun, gdy ju� uderzy? Ch�opcy, musicie by� gotowi w ka�dym dialekcie, kszta�cie czy postaci, aby zakl�� ognie �wi�tego Elma, kule b��kitnego �wiat�a, w�druj�ce po ziemi niczym stado ognistych kot�w. Ja za� sprzedaj� jedyne piorunochrony na �wiecie, kt�re s�ysz� i czuj� nadej�cie burzy; wiedz�, kiedy si� pojawi i umiej� j� odp�dzi�. Niewa�ne, jakim przemawia j�zykiem i jak si� podpisuje. Nie istnieje �aden cudzoziemski piorun, kt�rego nie zdo�a�yby zakl��. Will spogl�da� w dal, za plecy m�czyzny. - Kt�ry? W kt�ry dom uderzy? - Kt�ry? Zaczekaj chwileczk�. - Domokr��ca badawczo wpatrywa� si� w ich twarze. - Pewni ludzie przyci�gaj� do siebie pioruny. Wch�aniaj� je tak jak koty odbieraj�ce oddech dzieciom. S� ludzie na�adowani dodatnio lub ujemnie. Bywa, �e �wiec� w ciemno�ciach. Inni poch�aniaj� blask. Co do was... Ja... - Czemu jest pan tak pewien, �e piorun uderzy w tej okolicy? - Jimowi nagle rozb�ys�y oczy. Handlarz wzdrygn�� si� lekko. - Mam przecie� nos, oczy i uszy. Oba te domy, ich ...
ptomaszew1966