Chalat.pdf

(142 KB) Pobierz
495241 UNPDF
Wiktor Gomulicki
Chałat
..
Aż do samej Jabłonny szło wszystko jak najlepiej. Słońce
jasno przyświecało; konie biegły żwawym truchtem;
podróżni, ściskając się na małej przestrzeni, nawzajem
ciepła sobie udzielali.
Czasem tylko ktoś wstrząsnął się, szczelniej futrem otulił i
przez zęby mruknął:
– Ależ psie... Diabelskie... Siarczyste mrozisko!
Wszyscy (z wyjątkiem mnie) palili; większość pociągała
dość często z oplatanych i nieoplatanych, płaskich i
pękatych butelek.
„Humory” były wyśmienite. Opowiadano anegdotki,
wybuchano śmiechem. Rej wodził młodzieniec z „kozią”
bródką, z wąsami, których końce, dzięki pomadzie
węgierskiej, posiadały piękny kształt „mysich ogonków”.
Młodzieniec był ubrany niezwykle. Miał na sobie ogromny
kożuch barani, na nogach buty z cholewami lakierowanymi,
na głowie lekki, filcowy kapelusz barwy zielonej.
Jego stanowisko społeczne nie było dla nikogo tajemnicą.
Jeszcze w Warszawie, zaledwie zdążył wśrubować się
pomiędzy czerwonofioletowego dzierżawcę i
pomarańczowoszkarłatną gospodynię proboszcza,
natychmiast przedstawił się współpodróżnym jako
„farmaceuta”.
Nie wiem czemu, przy końcu każdego ze swych
opowiadań zwracał się on zawsze do mnie i mrużąc
filuternie oko zapytywał:
– Nieprawda, kolego?
Przytakiwałem głową w milczeniu, trochę dumny, a trochę
zmieszany brataniem się ze mną tak odznaczającej się
osobistości.
Miałem lat piętnaście, a więc byłem w wieku, gdy
człowiek sam nie wie: z kim towarzystwo trzymać, do jakiej
zaliczyć się „kategorii”?
Miałem lat piętnaście i tytuł szóstoklasisty. To również
tytuł i stanowisko nieokreślone. Nauczyciele mówią ci
„panie” – a ładne dziewczęta, na które ośmielasz się zerknąć
1
 
na ulicy, mianują cię głośno „sztubakiem”, „scyzorykiem”, i z
wyraźnym lekceważeniem śmieją ci się prosto w oczy.
Dopiero od kwartału uczyłem się w Warszawie i te święta
były pierwsze, na które spomiędzy obcych śpieszyłem do
swoich. Spieszyłem najszybciej jak mogłem i właśnie dla
tego pośpiechu, który mnie o gorączkę przyprawiał,
uprzedziłem o całą dobę termin wyjazdu przez rodziców
wskazany.
Myśl, że za kilkanaście godzin swój dom i swoje miasto
zobaczę, przyprawiła mię o gorączkę – grzała mnie po
prostu – i to była właściwie moja jedyna ochrona przed
zimnem, któremu nader słabą zaporę stawiały: lekki,
„wiatrem podszyty” szynel, szalik włóczkowy i gumowe na
zwykłych „kamaszkach” kalosze.
Gdybym miał cierpliwość czekać do dnia następnego,
przysłano by mi z domu futro, koc na nogi i berlacze. Prócz
tego pojechałbym zamkniętą karętą pocztową, w
towarzystwie najdobrańszych „pasażerów” i „pasażerek”,
przy raźnych dźwiękach trąbki, budzącej echa leśne.
Niestety! Odkładać na dwadzieścia cztery godzin
rozkosz, przez cały kwartał marzoną, przechodziło moje siły.
Rzecz to znana, że w epoce, gdy człowiek ma przed sobą
życie całe, bywa najniecierpliwszy i najtrudniejszą dlań
rzeczą – czekać.
Ta niecierpliwość sprawiła, że zamiast we środę na
Przedmieściu Krakowskim, przed ,,Starą Pocztą”, znalazłem
się we wtorek na ulicy Wałowej vel Wołowej, wśród
obszernego dziedzińca zajazdu „Pod Jeleniem”.
Tam znajdowała się główna stacja omnibusów, bryk
krytych i otwartych, które przedsiębiorcy żydowscy wysyłali
na wszystkie trakty, współzawodnicząc zwycięsko z pocztą i
kolejami żelaznymi. Tam jedno z miejsc naczelnych
zajmował Josek, utrzymujący stałą komunikację osobowo-
towarową pomiędzy Warszawą a miastem P., do którego
mnie właśnie droga wypadała.
Z tym więc Joskiem jechałem – na wielkiej, odkrytej,
trzęsącej, brzęczącej, ludźmi oraz towarami wyładowanej i
przeładowanej bryce.
Nie poszło to z łatwością; nie obyło się bez ofiary. Aby
traktować z Joskiem, na jego brykę siąść i w sposób tak
prostacki do domu jechać, musiałem zadać gwałt wielu
swym, jeśli nie przekonaniom, to – upodobaniom.
2
 
A te upodobania były w owym czasie nadzwyczaj
wykwintne. Przechodziłem okres „estetyzmu”, byłem
rozmiłowany w pięknych kształtach, w zewnętrzności
wytwornej, we wrażeniach przyjemnie oddziaływających na
duszę.
Ten stan nie jest osobliwością u chłopców i dziewcząt w
epoce dojrzewania – u mnie tylko wystąpił nieco wcześniej
niż u rówienników.
Byłem w owym czasie wybredny w jedzeniu, w odzieży, w
stosunkach z ludźmi. Poszukiwałem ciastek o
nadzwyczajnym smaku; używałem mydła i pomady z
niezwykłymi zapachami; nakładałem czapkę przed
zwierciadłem; nosiłem rękawiczki.
Kilku zaledwie z licznego grona kolegów dopuściłem do
poufałości. Byli to uczniowie celujący albo nauką, albo
tytułem rodzinnym, albo wytwornością. Doszedłszy do
przekonania, że złe stopnie są rzeczą nieestetyczną,
zrobiłem się uczniem pilnym i dążyłem wytrwale do zdobycia
nagrody.
Upajała mnie poezja, ale tylko pięknie rymowana.
Dzwoniły mi w uszach dumki i szumki Bohdana Zaleskiego;
powtarzałem sam przed sobą, często na ulicy, wśród turkotu
kół i wrzawy rozmów, strofy w rodzaju następnej:
Złote słonko do gospody
Zaszło do snu złożyć skroń;
Mgły wilgotne wstają z wody,
Z łąk rozkosznych wstaje woń.
W wieńcu gwiazd,
W płaszczu chmur,
Cicha noc
Schodzi z gór...
Piękny obraz, ładna rycina o dreszcz mię przyprawiały.
Codziennie, wracając ze szkoły, zatrzymywałem się przed
wystawą obraźnika, przyglądając się z rozkoszą tym samym
wiecznie sztychom i chromolitografiom.
Brzydota pod wszelką postacią była mi nienawistna,
sprawiała cierpienie prawie fizyczne. Nie byłem w stanie
uczyć się z książki brudnej, źle oprawionej, niedbale
drukowanej. Stare, szpetne twarze działały na mnie
odpychająco. Rozmawiając z brzydką służącą, starałem się
nie patrzeć na nią. Gdym obdarzał żebraka, czyniłem to
zawsze z przymkniętymi oczyma, rzucając pieniądz z
3
 
pewnej odległości, aby nie dotknąć wypadkiem brudnej
dłoni, palców czarnych, pokurczonych.
Wstrętny był mi zwłaszcza gmin żydowski. Ponieważ do
szkoły wypadało iść przez Grzybów, wstawałem wcześniej i
nadkładałem duży kawał drogi, aby tylko uniknąć ocierania
się o czerń chałatową...
Jakąż mękę dla takiego estety stanowić musiał stosunek
z Joskiem, który był brzydki i brudny i od którego z daleka
zalatywały: cebula i pot koński!
Mimo wszystko trzymilową przestrzeń od Warszawy do
Jabłonny przebyliśmy dość szczęśliwie. Mróz był, bo był,
kąsał, bo kąsał – ale od natłoczonej masy ciał i futer płynęły
ciepłe prądy, które ostrość zimna łagodziły. Przy tym, co
najważniejsze, mieliśmy wiatr za sobą.
Najgorzej było z pakunkami, którymi Josek wyładował
przód, tył, boki i spód swego rozłożystego pojazdu. Tuż za
moimi plecami trzęsła się w słomie wielka głowa cukru, niby
stożkowy pocisk armatni, którego cieńszy koniec wprost we
mnie był wymierzony. Co pewien czas ten pocisk uderzał
mię pod łopatkę, to słabiej, to silniej, jakby chciał powoli
prześwidrować na wylot. Zrozumiałem wówczas, co czuje
owad, gdy go małoletni miłośnik przyrody tępą szpilką
przewierca.
Odpoczynek w Jabłonnie pogodził mię częściowo z
losem. Przez godzinę przeszło siedziałem w ciepłej izbie
zajazdu, nie czując za sobą głowy cukru, nie widząc przed
sobą rozczochranej głowy Joska i jego wielkiej,
zatłuszczonej, obszarpanej czapy.
Tę izbę bardzo lubiłem. Wydawała mi się zawsze
uroczyście piękna, niby sala w starym zamku, niby kaplica.
O każdej porze roku i dnia panował w niej półmrok. To
właśnie sprawiało ów nastrój uroczysty. Nie słyszało się tam
nigdy krzyków pijackich ani wybuchów głośnego,
mazurskiego śmiechu. Podróżni zachowywali się milcząco,
przyzwoicie, powściągliwie, jak w poczekalniach kolejowych
pierwszej i drugiej klasy.
Na ,,bufecie”, mrocznym, poważnym jak stalle kanonickie,
stały wielkie ptaki wypchane.
Za bufetem siedziała piękna, blada, dostojnie smutna
kobieta. Wydawała służbie rozkazy, poruszając jedynie
ustami: głosu jej nigdy nie zdarzyło mi się słyszeć. Otaczały
ją naczynia dziwnych kształtów, ze srebra, brązu, kryształu;
pęki suchych traw i kwiatów tkwiły obok niej w ciemnych
4
 
wazonach, hipnotyzując swym sennym, sztywnym
bezruchem. Dzwonek poruszany ręką tej kobiety wydawał
dźwięki nadzwyczajne: brzmiał jękliwie, tajemniczo,
nabożnie, jak północne dzwonienie, w pustelni kamedułów...
Tak przynajmniej przedstawiało się to wszystko wówczas
moim zmysłom i mojej wyobraźni.
Nastrój podniosły wzmagały dwie okoliczności, bardzo
odmiennego rodzaju.
Najpierw – całą Jabłonnę wypełniała dla mnie światowo-
rycerska postać księcia Józefa Poniatowskiego. Z okna izby
zajezdnej przyglądałem się bramie żelaznej wiodącej do
jego niegdyś parku. Przy podjeździe leżały tam dwie
olbrzymie kule kamienne; przez kratę było widać zwężającą
się perspektywicznie aleję nagich, skostniałych od mrozu
drzew parkowych.
Zdawało mi się nieraz, że z mgły, przesłaniającej głębię
parku, wysuwa się bez szmeru biały łabędź sani książęcych,
a na nim młodzieniec w burce, z małymi na rumianej twarzy
„bakenbardami”, z oczyma ciskającymi błyskawice...
Drugą podniecającą mnie okolicznością był fakt czy też
pogłoska, że ,,austerię” w Jabłonnie trzymają dwie siostry –
baletnice. Dla piętnastoletniego estety baletnica, ballerina,
była czymś prawie nadziemskim. Zaprowadzono mnie raz
do teatru na balet ,,czarodziejski” i wyrobiłem sobie wówczas
przekonanie, że baletnica jest czymś pośrednim pomiędzy
Mickiewiczowską Switezianką a Wergiliuszową Nimfą...
Ciemne, wysokie drzwi lekko skrzypnęły; ukazał się
Josek, granatowy od zimna, w długiej, obszarpanej opończy,
z wielkim biczem w ręce.
Pokornie stanął przy progu, bicz z ręki do ręki przełożył,
zakaszlał...
– Żymnooo... – wyrzekł przeciągle, drżąco, zwracając
mowę razem do wszystkich i do nikogo.
Nikt nie spojrzał nań nawet.
Zaszurał ciężkimi buciskami, biczyskiem w podłogę
zastukał – jakby dla zwrócenia na siebie uwagi.
– Żymnooo... Wielgie żymnooo – powtórzył nieco
głośniej, ale zawsze z powściągliwą pokorą.
Byłem domyślniejszy, czy też tylko naiwniejszy od swych
głuchych i milczących towarzyszów: zrozumiałem, że
przeziębły woźnica przymawia się o poczęstunek. Chętnie
kazałbym mu podać herbaty gorącej z arakiem, kawał
5
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin