Hull Edith Maude - Szejk.rtf

(275 KB) Pobierz

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY   

Dwaj mężczyźni, ujrzawszy się u wejścia do sali balowej, uśmiechnęli się do siebie.

- Co jest właściwie z tą małą Dianą Maya? ­zapytał jeden z nich amerykańskim akcentem. ­Tu w hotelu "Biskra" słyszy się tyle plotek na ten temat.

- Do diabła z tymi plotkami! Ja znam Dianę Maya od dziecka - odparł drugi.

- Czy nie było tam jakichś nieporozumień u nich w rodzinie?

- Byłem ich sąsiadem i znam przypadkowo całą tę historię. Baron Maya kochał szalenie swoją żonę, która umarła, wydawszy na świat małą Dianę. W dwie godziny potem baron zastrzelił się, pozo­stawiając maleństwo na opiece jej brata. Wycho­wać ją jak dziewczynę, było dlań zadaniem ponad siły; wychował ją więc jak chłopca. lato ma pan rezultat!

Postąpili krok naprzód i spojrzeli na wspaniale oświetloną salę balową, wypełnioną rozbawionym tłumem ludzi. Rodzeństwo Maya, stojąc na pod­niesieniu w końcu sali, czyniło honory domu. Baron Aubrey Mayo był wysoki i chudy. Jego kruczo­czarne włosy podkreślały jeszcze bardziej bladość twarzy. W postaci jego przebijała się zarówno świa­towa uprzejmość, jak i połączone z lenistwem znu­dzenie. Widocznie był tak dalece leniwy, że nie mógł utrzymać monokla, gdyż ten mu ciągle wy­padał. Dziewczę stojące u jego boku było wprost jego przeciwieństwem. Pełna życia, średniego wzro­stu, smukła, z wysoko wzniesioną głową, czyniła wrażenie giętkiego, wygimnastykowanego chłopca. J ej drwiąco wygięte wargi i hardy podbródek wska­zywały dobitnie na energię i stanowczość, a ciemno­niebieskie oczy patrzyły szczerze i śmiało. Długie czarne rzęsy oraz ciemne brwi odbijały się dziwnie od gęstych, czerwonozłotych, krótko ściętych wło­sów.

- Rezultat jest w rzeczywistości ciekawy ­rzekł Amerykanin, powracając do przerwanej roz­mowy.

W tej chwili przyłączył się do nich trzeci, młod­szy mężczyzna.

- Hallo, Arbuthnot, późno pan przychodzi. Pa­ni domu jest już oblężona przez tancerzy. Gdy ta okrutna wróżka podepce pana dostatecznie, wtedy przyjdę tu chętnie, aby pozbierać resztki. Jeżeli jednak odniesie pan sukces, to będziemy to mogli później oblać.

Wziął swego towarzysza pod ramię i skierował . się w stronę pokoju gry.

Arbuthnot wszedł na salę balową, torując sobie wolno drogę między tańczącymi i rozmawiającymi ludźmi wszystkich narodowości. Dotarł wreszcie do estrady, na której stała Diana Mayo. Zbliżył się ku niej.

- Szczęście sprzyja mi, miss Mayo, widzę, że nie ma pani jeszcze partnera.

Odwróciła się ku niemu wolnym ruchem i na chwilę między łukami jej brwi ukazała się nieznacz­na zmarszczka; żałowała widocznie, że jakiś intruz przerywa znienacka jej myśli. Potem uśmiechnęła SIę·

- Nie będę tańczyć tak długo, aż nie ulokuję moich wszystkich gości - odparła, patrząc na prze­pełnioną salę.

- Spełniła pani świetnie swój obowiązek. Czy nie zatańczymy sobie przy dźwiękach tej wspania­łej melodii? - zachęcał przekonywająco.

Zawahała się, uderzając ołóweczkiem karnetu po swych białych zębach. - Odmówiłam już tylu panom - rzekła z grymasem. Potem uśmiechnęła się nagle. - A zresztą, chodźmy! I tak już uważają mnie za niewychowaną. Będą mieli jeden powód wIęceJ.

Przetańczyli kilka razy, potem przeszli do ogro­du, gdzie usiedli pod kolorową latarnią japońską.

- Czy pani naprawdę chce wyjechać? - spytał Arbuthnot. Serce jego biło przy tych słowach z za­wrotną szybkością, a oczy zapaliły się błyskiem tęsknoty.

P opatrzyła nań zdziwiona.

- Dlaczego miałabym zmienić w ostatniej chwi­li moją decyzję?

- D laczego brat pozwala pani samej jechać? Dlaczego pani nie towarzyszy? Jakkolwiek nic nie upoważnia mnie do tego rodzaju pytań, to jednak muszę pytać.

Zaśmiała się, wzruszając ramionami.

- Mamy różne poglądy, ja i Aubrey; on chce jechać do Ameryki, ja zaś na pustynię. Sprzecza­liśmy się o to przez dwa dni i wreszcie doszliśmy do porozumienia. Ja zrobię wycieczkę na pustynię, a on do N owego Jorku.

Spojrzał w jej oczy. Zdawała się nie myśleć o tym, że jej młodość i piękność stanowią bardzo poważne niebezpieczeństwo w zamierzonej podró­ży. Wyszukał więc inny powód.

- Słyszałem, że w ostatnich czasach niektóre plemiona poczęły się burzyć.

Uczyniła niecierpliwy ruch.

- Tak mówi się zawsze, gdy chodzi o to, aby odwieść kogoś od udania się w podróż. Władze również śpiewają tę samą piosenkę; kiedy jednak zażądałam faktów, zbyli mnie ogólnikami. Poza tym mam doskonałego, poleconego przez władze, prze­wodnika. Umiem strzelać, przyzwyczajona jestem do spania na wolnym powietrzu i nie wątpię, że dam sobie sama radę.

W głosie jej brzmiał upór. Teraz zamilkła, on siedział obok niej miotany niepokojem. Cierpiał, gdyż widział jej urok i słodycz, a nie śmiał tego wypowiedzieć. Nagle obrócił ku niej swą pobladłą twarz.

- Diano, niech pani przesunie termin wyjazdu kilka dni i pozwoli mi towarzyszyć sobie. Ko­cham panią ponad wszystko w świecie i proszę, abyś została moją żoną. Całe moje życie poświęcę, aby uczynić panią szczęśliwą. Dniem i nocą myślę o pani. N a Boga, Diano, pani piękność może nie­jednego doprowadzić do szaleństwa.

- Czy prócz piękności mężczyzna nie wymaga niczego więcej od swej żony? Moje myśli o panu nie szły nigdy w tym kierunku. Zdaje mi się, że

Bóg, tworząc mnie, zapomniał mi dać serce. Nie kochałam zresztą jeszcze nikogo w życiu. Przykro mi, że muszę to panu powiedzieć. Mężczyzna jest dla mnie tylko towarzyszem, z którym jeżdżę lub poluję ... niczym więcej.

Arbuthnot siedział w milczeniu. Mógł przecież wiedzieć z góry, że nie uzyska nic tu, gdzie tylu innym, lepszym od niego, się nie powiodło. Był głupcem, ulegając pokusie, która stała się zbyt sil­na. Powinien był przewidzieć, jaką otrzyma odpowiedź.               .

- Czy pozostaniemy przynajmniej przyjaciółmi - zapytał szeptem.

Popatrzyła przez chwilę na niego i ujrzała w świetle latarni jego spokojne oczy. Szczerym ruchem wyciągnęła ku niemu rękę.

- Chętnie. Mam wprawdzie mnóstwo znajo­mych, ale tak mało prawdziwych przyjaciół.

Przytrzymując przez dłuższą chwilę jej smukłe palce, walczył z niedorzeczną pokusą przyciśnięcia ich do swych warg. Ona siedziała milcząc i przy­jąwszy dosłownie to, co powiedział, uważała go za dobrego przyjaciela-kolegę. Myśli jej błądziły da­leko po pustyni. Nagle w ciszy nocnej rozległ się niski głos męski:

Białe ręce ukochane tam nad Szalimarem.

Były szczęściem niepojętem, były Boga darem ...

N ucił miękki miły baryton. Jakkolwiek słowa by­ły angielskie, to jednak akcent był wyraźnie nie an­gielski. Diana podniosła głowę nasłuchując. Głos zdawał się dochodzić z mroków ogrodu, a może z ulicy leżącej za ogrodzeniem z kaktusów. Umilkł, Diana odchyliła w tył głowę z lekkim westchnie­mem.

- Pieśń Kaszmiru... przypomina mi Indie.

 

Ubiegłego roku słyszałam w Kaszmirze tę pieśń; głos śpiewający wówczas nie był jednak tak ładny. Ten jest przepiękny, ciekawam, kto to śpiewał?

 

Arbuthnot spojrzał na nią z zaciekawieniem, za­skoczony tym nagłym zainteresowaniem i ożywie­niem malującym się na jej twarzy.

 

Siedziała milcząc, w nadziei, że śpiewak nie od­szedł jeszcze. Jednak ciszę wieczoru zakłócało już tylko granie świerszcza. Obróciła się na swym krześle.

 

- Posłuchaj pan tylko tego śmiesznego stwo­rzonka! Ono pierwsze wita mnie zawsze, gdy przy­bywam do Port Saidu. Jest dla mnie symbolem Wschodu.

- Te małe bestie mogą kogoś przyprawić o obłęd - rzucił nerwowo młody człowiek.

 

- Przez najbliższe cztery tygodnie będą one dla mnie dobrymi przyjaciółmi. Lubię dzikie oko­lice. Najpiękniejszym okresem w moim dotych­czasowym życiu są podróże do Ameryki i do Indii. N aj większym jednak marzeniem moim była zawsze pustynia.

 

Podniosła się z uśmiechem zadowolenia i po­częła iść ku budynkowi hotelu. Szedł obok niej milczący. N a werandzie zatrzymała się·

- Czy zobaczę pana jeszcze jutro?

- Tak, umówiłem się z kilku znajomymi, że odprowadzimy panią konno kawałek drogi.

U śmiechnęła się wzbraniająco.

 

- W takim razie widzę, że te cztery tygodnie na pustyni będę musiała poświęcić na zatarcie wspomnienia o tym odprowadzaniu. - Mówiąc te słowa weszła do sali balowej.

 

W kilka godzin później udała się Diana do sy­pialni, zaświeciła światło, rzuciła karnet i rękawicz­ki na krzesło i zadowolonym spojrzeniem obrzuciła rzeczy, przygotowane do jutrzejszej podróży. U szczęśliwiona, że tańce skończyły się już, prze­ciągnęła się z zadowoleniem.

 

Ujęła zegarek, aby nakręcić go. Zwyczajem swym nie nosiła żadnych klejnotów, a złoty zegarek no­siła na gładkim skórzanym pasku.

 

Rozebrała się powoli, nie czując najmniejszej ochoty do snu. Nałożyła więc na siebie cienką pi­żamę, zapaliła papierosa i wyszła na balkon. Pokój jej znajdował się na pierwszym piętrze, a przez okno widziała ozdobne kolumny, biegnące ku bal­konowi drugiego piętra. S pojrzała w dół na ogród.

 

Usłyszała nagle szmer. Wychyliła się poza balu­stradę, chcąc spojrzeć na werandę leżącą tuż pod balkonem. Zdawało się jej, że spostrzega białą za­słonę. Nagle jednak zjawisko znikło. Potrząsnęła głową i usiadła na szerokiej balustradzie. Oparta wygodnie o kolumnę patrzała w mrok ogrodu, nu­cąc cicho pieśń Kaszmiru, której zwrotkę pochwy­ciła przedtem. Księżyc był wysoko, a jego światło napełniało ogród szerokimi czarnymi cieniami. Z cienia zdały się wyłaniać baśnie Wschodu, śmie­lej jak za dnia. Dzieckiem będąc spuszczała się w taką noc po powojach z balkonu i upojona osza­łamiającymi woniami nocy, błądziła po parku za­lanym poświatą księżyca.

 

Dziwne było jej dzieciństwo. Ponieważ nie miała krewnych, którzy mogliby się zająć osieroconym dziewczęciem, przeto musiał się nią zaopiekować brat, który zupełnie nie taił swego niezadowolenia z obowiązku, który spadł na niego. Lata wczesnego dzieciństwa spędziła pośród piastunek i służby. Po­tem, gdy sir Aubrey Mayo powrócił z dalekiej podróży, począł wychowywać siostrę tak, jak jego samego niegdyś wychowywano. Ubrana i traktowa­na jak chłopiec, uczyła się jeździć konno i strzelać, i to nie dla przyjemności, ale całkiem serio, aby stać się towarzyszem człowieka, który interesował się tylko sportami męskimi. Potem zaczęła podró­żować. Przez sześć lat zmieniały się ciągle obrazy przed jej oczyma, przeżywała ciągle nowe wrażenia i niebezpieczeństwa. O tych minionych ~atach roz­myślała teraz, siedząc na poręczy balkonu.

Ziewnęła i poczuła się nagle zmęczona. Szybko powróciła do pokoju. Okna zostawiła otwarte i po­łożyła się do łóżka. U snęła szybko, nie zdążywszy się nawet dobrze wyciągnąć. W godzinę później zbudziła się nagle. Leżąc bez ruchu rozejrzała się po pokoju. Księżyc świecił jasno, ale nie zauważyła nic podejrzanego. Miała jednak uczucie, że w poko­ju znajduje się ktoś obcy. Podświadomie odniosła wrażenie, że cień jakiś przesunął się bezszelestnie i zniknął ża oknem.

Gdy rzeczywistość tej myśli przeniknęła do jej snem zmożonej świadomości, wyskoczyła z łóżka i wybiegła na balkon. Nie było nikogo. Przechyliła się przez balustradę nasłuchując, nie zauważyła jed­nak nic podejrzanego. Zdziwiona wróciła do pokoju i zaświeciła światło. Nie brakowało niczego, zegarek leżał na toalecie, a kufry były nienaruszone. Obok łóżka, w tym samym miejscu gdzie go położyła, leżał rewolwer z rączką z kości słoniowej.

- To musiał być sen - szepnęła zamyślona - jednak sen bardzo bliski rzeczywistości. Było to coś wielkiego, białego i jestem pewna, że ktoś tu był.

Przeczekała chwilę, potem wzruszyła ramionami, zgasiła światło i powróciła do łóżka. Jej nerwy były tak doskonale spokojne, że w pięć minut później spała głębokim snem.

 

ROZDZIAŁ DRUGI

Zapowiedziane odprowadzenie przez znajomych miało entuzjastyczny przebieg. Ponieważ wszystko było wybornie do podróży przygotowane, przeto wyruszono punktualnie w umówionym terminie. Przewodnik Mustafa Ali okazał się prawdziwą per­łą; znikał, gdy był zbyteczny. Dzień obfitował w cie­kawe wydarzenia, a długa jazda konna była dla Diany szczytem rozkoszy fizycznej.

Tak dotarli do oazy przeznaczonej na pierwszy nocleg.

Z nie małym zadowoleniem rozejrzała się Diana po swoim namiocie. S tało w nim wysokie łóżko polowe, cynowa wanna, mały składany stół i oby­dwa kufry. Cieszył ją brak wygód, mimo że przy myciu opryskała wodą łóżko, a mydło wpadło do jednego z butów do konnej jazdy. Następnie prze­brała się w zielony jedwabny szlafrok, nie zakrywa­jący smukłych kostek, a odsłaniający delikatną biel szyi i dziewiczego łona.

Wyszła z namiotu i błyszczącymi od szczęścia oczyma spojrzała dokoła. A więc to była wreszcie owa pustynia, za którą tęskniła całe życie. Aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak głęboka była ta tęsknota. Czuła się tu dziwnie swojsko, jak gdyby ta wielka, milcząca pustka z dawna na nią czekała. Głos brata przerwał nagle jej marzenia i sprowadził ją na ziemię·

- Czy każdego wieczora będziesz się tak stroić dla pana Mustafy i poganiaczy wielbłądów?

- Nie zamierzam wcale zaprosić na kolację dzielnego Mustafy i nie mam w ogóle zwyczaju stroić się dla kogoś, jakeś to pięknie zauważył.

- Nie lubię tego, sama wiesz, że ci jest w tym do twarzy. A na wykonanie takiego zwariowanego zamiaru wyglądasz aż za pięknie.

- Czy nie byłbyś na tyle uprzejmy, aby powie­dzieć mi dokładnie, o co ci idzie? - zagadnęła spokojnie.

- Chyba sama już teraz widzisz, że jest to nie­możliwe. To jest wprost nie do pomyślenia, że przez kilka miesięcy będziesz wędrowała sama po pustyni, jedynie w towarzystwie tych przeklętych Negrów.

Diana zapaliła spokojnie papierosa i zwróciła się ku niemu z hardym uśmiechem.

- Gdybym nie była całe moje życie przebywała z tobą, to troskliwość twoja wzruszyłaby mnie mo­że. Ponieważ jednak znam cię aż nazbyt dobrze, wiem, jaki jest prawdziwy powód twej braterskiej troskliwości. Nie chce ci się jechać beze mnie. Przyzwyczaiłeś się do tego, że usuwam ci wszystkie niewygody w podróży ...

- Diano, bądź wreszcie poważna.

- Aubrey, powiedziałam moje ostatnie słowo. Twoje perswazje nie przekonają mnie i nie zmienię mego postanowienia.

Patrzyli sobie teraz w oczy. Łuna gniewu za­paliła się na obliczu Aubreya. Monokl wypadł mu . z oka, uderzając dźwięcznie o guzik kamizelki.

- Jesteś upartym, małym diabłem - rzekł wściekły. Patrzyła nań z szyderstwem, przygryzając wargI.

- A więc chciałbym zaiste - zawołał - abyś wpadła w ręce takiego mężczyzny, który nauczy cię posłuszeństwa.

Wyraz jej twarzy stał się jeszcze bardziej drwiący. - Takiego niech Bóg ma w swojej opiece ­odcięła ironicznie, wchodząc do namiotu.

Gdy znalazła się sama, gniew ustąpił miejsca uczuciu zadowolenia. Było to już sztuką nie lada, doprowadzić flegmatycznego Aubreya do złości. Znała dobrze powód jego niezadowolenia, które okazywał w ciągu ostatnich czterech tygodni.

Spośród wszystkich kobiet jakie spotkał w swo­im życiu, nie pociągała go żadna, a jedynie Ame­rykanki denerwowały go stosunkowo najmniej. Dla­tego też wybierał się do Ameryki, aby wyszukać sobie żonę. Chciał prowadzić dom w N owym J or­ku, do czego obecność Diany była mu konieczna.

Wreszcie przestała zajmować się Aubreyem i jego egoizmem. Było bardzo gorąco. Leżąc na wąskim łóżku rozważała, czy przypadkiem nie grozi jej za naj lżejszym poruszeniem wpadnięcie podczas snu do wanny.

N astępnego ranka przy śniadaniu była wprost wyzywająco uprzejma.

Niebawem obładowano wielbłądy. Nadeszła chwila wyruszenia. Z wróciła się do brata, który z wściekłością targał wąsy.

- Aubrey, dalsze zwlekanie nie ma celu, chyba nie zechcesz potem pędzić galopem, aby zdążyć na kolację do Biskry - rzekła tonem możliwie obojętnym.

Obrócił się ku niej gwałtownie. - Diano, jeszcze nie jest za późno, zaniechaj tego szalonego zamiaru. N ie wyzywaj Opatrzności!

Po raz pierwszy brzmiała w jego głosie nuta szczerości. Diana zawahała się chwilę. Potem po­patrzyła na niego z łagodnym uśmiechem.

- Nie ośmieszaj się Aubrey, chyba nie przy­puszczasz, że w ostatniej chwili zmienię mój za­miar. A zresztą nie ma' najmniejszego niebezpie­czeństwa. Umiem przecież strzelać!

Z wesołym uśmiechem wyjęła z torby rewolwer wykładany kością słoniową i wystrzeliła w kierunku niewielkiej skały znajdującej się opodal. Mimo że była dobrym strzelcem, to jednak tym razem chy­biła. N a kamieniu nie było śladu kuli. Diana zdzi­wiła się.

Popatrzyła na brata, potem na rewolwer, który trzymała w ręku.

- Diano, po cóż ta bezsensowna brawura? Nie słuchała go, wpatrując się w skałę.

- Nie rozumiem, jak mogłam chybić - szep­nęła zamyślona, podnosząc raz jeszcze rewolwer. Jednak brat uchwycił ją za rękę·

- N a Boga, nie narażaj się ponownie na po­śmiewisko. Zblamowałaś się już dostatecznie ­rzekł cicho, wskazując wzrokiem na przypatrują­cych się Arabów.

Diana włożyła z powrotem broń do torby.

- Nie pojmuję tego. Widocznie winę ponosi tutaj mała ilość światła.

Dosiadła konia i podała bratu rękę.

- Bądź zdrów Aubrey, życzę ci szczęścia, bądź spokojny, zjawię się na czas, aby ci drużbować.

Ze śmiechem skinęła na M ustafę i skierowała konia na południe. Długo jechała w milczeniu. Sprzeczka z Aubreyem pozostawiła po sobie nie­miły posmak. Czuła, że popełnia czyn, stojący w sprzeczności z utartymi zwyczajami.

Teraz jednak była na pustyni, w podróży, którą planowała od dawna i która stanowiła jej naj głębsze marzenie. N a myśl o możliwych niebezpieczeń­stwach uśmiechnęła się niedowierzająco. Cóż mogło jej na pustyni zagrażać?

Słońce prażyło z bezchmurnego nieba, a z roz­palonej ziemi unosiło się rozedrgane powietrze. Promieniała szczęściem, radując się uczuciem mło­dości i siły, skończoną pięknością swych kształtów, czując pod naciskiem swych kolan silne, nerwo­we ciało konia. I rozkosz ta miała trwać cały mie­SIąC.

Jakaś karawana, którą od dłuższego czasu wi­działa na horyzoncie, zbliżyła się powoli. Diana ściągnęła cugle, gdy mijał ją długi sznur wielbłą­dów. Zawsze interesowały ją te wielkie zwierzęta o chwiejnym chodzie i długich, chyboczących się szyjach. Była to duża karawana; ciężary na grzbie­tach wyglądały bardzo okazale. Prócz kupców na wie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin