roz4.doc

(59 KB) Pobierz

Gdy świat staje do góry nogami – pierwszy dzień w Port Ludlow

 

 

Siedziałam w samolocie i wyobrażałam sobie, że obok mnie siedzi moja córeczka. Tak bardzo chciałam, aby ostatnie pół roku zostało z mojego życia wymazane. Nic nie było w porządku, chociaż udawałam szczęśliwą.

Wiedziałam, że mam dwoje przyjaciół w Port Ludlow. Peter i Lilli byli nimi od zawsze i na zawsze pozostaną. Jednak to Lilli i Alex wiedziały, że płakałam przez ostatni czas.

Wysiadłam z samolotu w Port Angeles, gdzie czekała już na mnie kochana Emily. Ucieszyła się bardzo, gdy tylko mnie zobaczyła. Ja musiałam trzymać maskę uśmiechu na twarzy, chociaż widząc ją serce mi pękało. Przypominałam sobie te wszystkie momenty, w których jako jedyna trzymała mnie przy życiu.

Przypomniała mi się również obietnica, którą złożyłam, gdy znalazła mnie w pokoju, trzymającą w dłoniach silne leki. Chciałam umrzeć, uciec od tego wszystkiego, co mnie otaczało. Jednak nie mogłam, musiałam żyć dla Emily, po to, aby ona była szczęśliwa, musiałam żyć dla braci, którzy liczyli na to, że kiedyś wydobrzeję.

- przygotowałam Ci pokój – powiedziała czule tuląc mnie

- dziękuję babciu jesteś wspaniała – mówiłam z udawanym entuzjazmem

- Lilly i Peter już pytali, kiedy przyjeżdżasz – zaśmiała się

Byłam pewna, że jeszcze dzisiaj mnie odwiedzą. Oni nie potrafili beze mnie żyć. Gdy byłam w domu, dzwonili do mnie co drugi dzień, tylko po to, by dowiedzieć się czy jakoś wytrzymuję to, co mnie spotkało.

Peter i Lilly to rodzeństwo, moi kochani przyjaciele. Z resztą cała rodzina Belove zawsze mnie lubiła, a Peter i Lilly byli dla mnie jak brat i siostra.

 

Podejmując decyzję o przeprowadzce, nie wiedziałam jak trudna będzie aklimatyzacja w nowym miejscu. Co prawda znałam to miasto z dzieciństwa, przyjeżdżałam tu na kilka dni, w każde wakacje dopóki nie zrozumiałam, że wolę plaże Florydy od chłodu i lasów w stanie Waszyngton.

Składając obietnicę babci, nie sądziłam, że będzie tak trudna do spełnienia, wręcz niewykonalna. Chciałam połknąć wszystkie tabletki, które awaryjnie chowałam w bagażu podręcznym i połknąć je za jednym zamachem. Nie czuć, nie myśleć, nie wspominać, lecz przede wszystkim nie czuć.

Port Ludlow było wymarzonym miejscem dla takich jak ja. Właśnie tutaj pogoda synchronizowała się z cierpieniem tych, którzy czuli zbyt wiele, lub zbyt wiele doświadczyli. Ja należałam do tych boleśnie doświadczonych przez los. Chyba nikt mi nie powie, że gwałt, a później śmierć mojego dziecka i dziadka, nie jest czymś, czym powinnam się przejmować, prawda?

Chyba tylko wielki zidiociały ignorant byłby w stanie powiedzieć, że takie przeżycia to pryszcz. Dla mnie one pryszczem nie są, codziennie ranią moje serce i niszczą resztki normalności, która we mnie gdzieś głęboko się iskrzy.

Od śmierci mojego dziecka nie obchodzi mnie to, co mogą pomyśleć sobie o mnie ludzie. Mogą mnie znienawidzić, litować się nade mną, czy też nie zwracać na mnie uwagi. Mnie to po prostu nie interesuje.

Kiedy dojechałyśmy z babcią pod jej dom, miałam wrażenie, że mój kochany dziadek za chwile wyskoczy zza drzwi i powie, że z tym wypadkiem to tylko taki żart. Chciałabym, żeby to był okrutny żart. Ostatni rok mojego życia był podłym żartem Boga. Powiedzcie mi, jak mam znów w niego uwierzyć?

Bóg? Dobry tatuś dający nam własną wolę, czy też okrutny mściciel bawiący się naszym kosztem? Kim jest ten, kogo uważamy za stwórcę? Przecież jak dotąd wierzyłam w niego, pokładałam w nim nadzieję, a on odebrał mi niemal wszystko.

Teraz gdybym miała stracić któregoś z braci, przyjaciół, bądź babcię, nie wytrzymałabym. Rzuciłabym się pod pociąg, skoczyła z klifu na skały, w przepaść… gdziekolwiek, byleby już więcej nie czuć. Rodzice? Kocham rodziców, ale oni nie mieli nigdy dla mnie dostatecznie dużo czasu, dla moich braci chyba mają go więcej.

Co czuję gdy patrzę w lustro? Nienawidzę luster, ale jeszcze bardziej nienawidzę siebie. Słońce Florydy umarło, chociaż wciąż wygląda tak samo, przynajmniej pozornie. Nie jestem już tą miła, dbającą o siebie nastolatka, którą chciał przelecieć każdy facet. Nienawidzę mężczyzn jeszcze bardziej niż samej siebie! Nienawidzę świata!… no może oprócz kilku osób.

Dlaczego postanowiłam wyjechać? Nie tylko babcia była tym bodźcem popychającym mnie jak najdalej od Florydy, ale ludzie. Nie mogłam znieść ich spojrzeń, nienawiści jaka się w nich rodziła. A może była to tylko moja obsesja?

Wielu z nich zastanawiało się dlaczego chodziłam ubrana jedynie w czarne, obszerne bluzy, “przecież miałam taką idealną figurę”, dlaczego wciąż mam kaptur nasunięty szczelnie na twarz, “przecież masz takie piękne oczy”. Chciałam to wszystko zakryć, zapomnieć o tym, że wciąż jestem tą samą blondynką z niebieskimi oczyma, którą byłam w momencie rozpoczęcia tragedii. Zapomnieć o tym, co się stało. Chociaż na chwilę.

- Anne - zwróciła się do mnie babcia - nas czym się tak zastanawiasz? - zapytała otwierając drzwi samochodu - chcesz wrócić do domu?

Powrót do domu był ostatnią rzeczą jakiej pragnęłam.

- Nie, nie babuniu - powiedziałam spokojnie - po prostu mam nadzieję, że … zapomnę - szepnęłam, a ona tylko pokiwała smutno głową.

Wysiadłam z samochodu i podążyłam za nią. Salon nic nie zmienił się odkąd byłam tutaj ostatni raz. Ta sama beżowa kanapa stała na środku, niewielki telewizor, szklany stolik do kawy i wielkie okna. Dokładnie tak zapamiętałam domek dziadków, teraz już tylko domek babci.

Jak dawniej przywitał mnie zapach pieczonego ciasta i kawy. Brakowało mi tylko wesołego śmiechu dziadka. Miałam ochotę paść na kolana i błagać Boga by mi go zwrócił, wiedziałam jednak, że byłoby to bezcelowe. Zupełnie bezsensowne.

Wciągnęłam swoje walizki do środka i uśmiechnęłam się z udawaną radością do babci. Być może uśmiechałabym się naprawdę, gdybym miała przy sobie dziecko, żywą, małą dziewczynkę. Jednak ona nigdy się do mnie nie uśmiechnie, nie nazwie mnie mamą, nie będzie oddychać. Te myśli stały się moim prywatnym piekłem.

- Kochanie, twój pokój jest na górze - powiedziała Babcia uśmiechając się do mnie pobłażliwie.

- Dziękuję Babciu - powiedziałam szczerze i pocałowałam ją delikatnie w policzek - dziękuję, za to, że jesteś - powiedziałam i pobiegłam na górę.

Wciągnęłam za sobą dwie wielkie walizki i torbę podręczną i klapnęłam na miękkim łóżku. Tutaj również niewiele się zmieniło. Stare, błękitne ściany z niewielkimi kwiatkami, które sama niegdyś namalowałam. Wielki, granatowy baldachim nad łóżkiem, a do niego przymocowane gwiazdki. Pokuj małej, wesolutkiej Anne, niestety już taka nie byłam. Pospiesznie zdjęłam gwiazdki i wyrzuciłam je do kosza. Podobnie zrobiłam z granatowym baldachimem, zdjęłam materiał płacząc głośno. Nie chciałam już takich ozdób.

Szybko zbiegłam na dół i poinformowałam babcię, że idę do sklepu z artykułami malarskimi. Tam kupiłam niewielką puszkę farby Luminescencyjnej i pobiegłam znów do domu. Chwyciłam drabinę i stojąc na niej z pędzelkiem w ręku namalowałam, a raczej napisałam na suficie wielkimi literami moją ulubioną sentencję.

“Nikt nie zasługuje na twoje łzy, a ten kto na nie zasługuje na pewno nie doprowadzi cię do płaczu.”

Kiedy zeszłam z drabiny namazałam tą samą farbą kolejny napis na każdej z widocznych części ścian, każdy był inny.

“Obojętność to paraliż duszy, to przedwczesna śmierć.” - użyłam tego cytatu, bo umarłam za życia. Umarłam wraz z Hope.

“Ból fizyczny zapominamy natychmiast, ból psychiczny - zapamiętujemy od razu.”

“Bywają w życiu chwile, których ból daje się zmierzyć dopiero po jego przeżyciu, i wówczas dziwi nas, iż zdołaliśmy go znieść.”

I właściwie na tym skończyły się puste ściany w moim pokoju. Wiedziałam, że zrobiłam sporą głupotę malując te napisy teraz, zanim jeszcze nie przemalowałam ścian na czarno, tak jak zamierzałam. Byłam martwa, chciałam okryć się mrokiem.

Usiadłam z załzawioną twarzą na parapecie i przyglądałam się ścigającym się po szybie kroplom deszczu. Każda z nich dawała mi ulgę, taką, której nigdy, nikt z was nie będzie w stanie zrozumieć. Deszcz był dla mnie tym, co spływająca z ran krew dla tych, którzy się tną.

Być może byłam zbyt tchórzliwa by złapać żyletkę i przejechać nią po jednej z żył, być może nie widziałam w tym ulgi. To nie był mój świat, ranienie jeszcze bardziej siebie i swojej psychiki nie było moim celem. Chciałam umrzeć, ale obiecałam Babci, że nie odbiorę sobie życia. Zatem postanowiłam stworzyć wokół siebie świat mroku, tak ciemnego i nieprzewidywalnego, jakiego jeszcze nikt w życiu nie doznał.

Z Florydy zabrałam ze sobą jedynie czarne ciuchy. Wieczna żałoba, jedynie tak mogłam określić swoją marną przyszłość. Straciłam dziecko, cóż z tego, że było dzieckiem, którego nigdy nie chciałam, pokochałam je mocniej niż samą siebie. Straciłam dziadka, staruszka, który bronił mnie przed koszmarami.

Za każdym razem, gdy zamykałam oczy widziałam szyderczy uśmiech Carlosa. Jego złowrogi chichot nie pozwalał mi normalnie funkcjonować. Każdy dzień tutaj, między ludźmi, był dla mnie piekłem. Czasami myślałam, że wolałabym smażyć się w płomieniach, niż czuć to, co czułam każdego dnia.

Uważasz, że byłam głupia? Wyobraź sobie, że każdej nocy śniłby Ci się jeden sen. Oczy gwałciciela, drania, który wykorzystał Twoje ciało i zbrukał twoją duszą, a później martwe ciało niemowlaka. Dziewczynka z błękitnymi oczami, Twoimi oczami, i lekkim uśmiechem na ustach. Zawsze wyglądała jakby spała, ale ty widziałeś… wiedziałeś, że ona nigdy się nie obudzi. Byłeś świadomy tego, że te malinowe usteczka nigdy nie powiedzą najsłodszych słów “mamo”, czy “tato”, nigdy się nie uśmiechną, nie tak naprawdę. A jednak wyglądała jakby spała…

I każdego ranka powtarza się ten sam schemat. Budzisz się zlany potem, boli Cię wszystko. Zaczynając od głowy kończąc na cierpiącej duszy. Krzyczysz jak opętany. Czy to niewystarczający powód, by zwariować?

Dlatego wolałam nie spać, wolałam męczyć się popijając kawę i zajmując się pierwszymi, lepszymi rzeczami, byle nie zasnąć.

Kolejny raz zapłakanymi oczyma rozejrzałam się po sypialni i zawyłam niczym wilk do księżyca. Miałam wszystko, począwszy od wielkiego lustra wiszącego na ścianie, skończywszy na biurku i laptopie położonym na nim. Brakowało jednak najważniejszego. Maleńkiego łóżeczka, kołyski i przewijaka, brakowało mojego dziecka.

Nie potrafiłam pogodzić się z tym, że straciłam maleńką Hope. To było, jakby ktoś wyrywał mi duszę, powoli, maleńkimi cząsteczkami znęcał się nade mną. Zabijał, skryty, podły zabójca skradał się po moją duszę i zabierał, to , co jeszcze miałam.

Błagam trzymaj się! – prosiła moja podświadomość dziwnie dziecięcym głosikiem.

Chciałam, naprawdę pragnęłam sprostać wymaganiom mojej podświadomości. Niczego bardziej nie chciałam niż obudzić się zupełnie inną osobą, silna, uśmiechnięta i kochająca ludzi. Niestety nie potrafiłam tego zrobić. To nie była już Anne Daisy, lecz jej marna kopia, gorsza kopia.

- Anne - zawołała Babcia - mama dzwoni.

Powoli, aczkolwiek niechętnie zeszłam z parapetu i podążyła w stronę salonu. Wiedziałam, co czeka mnie za chwilę. Rozhisteryzowany głos mojej rodzicielki, mówiący o tym, że powinnam zadzwonić, jak tylko dojechałam. Wiedziałam, jaki strach mogła odczuwać moja mama, nie wiedząc, co się ze mną dzieje, ale nie potrafiłam myśleć o niej. Stałam się egoistyczną suką, dziewczyną, która powinna umrzeć. Która notabene chciała umrzeć.

- Boże Anne - jąknęła do słuchawki mama, gdy powiedziałam zdawkowe “cześć” - tak się o ciebie martwiliśmy - powiedziała spokojnie - jak się czujesz kochanie? Powinnaś zadzwonić.

- Mamo - skarciłam ją jednym słowem - nie jestem już dzieckiem, dam sobie w życiu radę.

- Ja wiem kochanie - powiedziała niepewnie moja mama - ale odkąd zmarła Hope, jesteś jakaś dziwna, obca - nie zdążyła dokończyć myśli, bo jej brutalnie przerwałam.

- Powiedziałam ci już - warknęłam na nią - nie chcę rozmawiać o Hope, słyszysz? - i rzuciłam słuchawką.

Nie potrafiłam inaczej, nie mogłam spokojnie rozmawiać o śmierci mojej córki. Było to dla mnie zbyt bolesne. Każde zdanie dotyczące małej rozrywało moją duszę, sztyletowało niczym milion, albo tysiąc mściwych samurajów.

Ponownie pobiegłam do swojego pokoju i rzuciłam się z płaczem na łóżko. Maskotka, niegdyś mój ulubiony, pluszowy miś, wylądował z hukiem na ścianie.

Natychmiast pobiegłam po wielkie, ozdobne pudło leżące pod biurkiem i spakowałam w nie wszystkie zabawki, kolorowe rzeczy i pierdoły, przypominające mi o tym, kim kiedyś byłam. Wielkie lustro przysłoniłam jednym ze swoich czarnych, lekko przezroczystych szali, a wszystkie kosmetyki jakie zakupiła Babcia wrzuciłam do jednej z szuflad toaletki. Zamiast nich, położyłam przy lustrze czarną kredkę do oczu, czarne cienie, mocny tusz do rzęs i krwistoczerwoną pomadkę.

Miałam zamiar robić sobie makijaż, który mógłby odstraszyć ode mnie przypadkowych kandydatów do podrywu. Nie chciałam mieć jakiegokolwiek kontaktu z mężczyznami, bałam się ich. Dotyk męskich dłoni napawał mnie przerażeniem, wywoływał stany lękowe, płacz i wstrząsy. Byłam wariatką i przyznaję się do tego, nikt normalny nie chciał się ze mną zadawać.

- Ann Lilly przyszła – zawołała z dołu Babcia.

 

- Już idę – zeszłam ostrożnie po schodach.

 

Przywitałam się czule z przyjaciółką czując jak łzy napływają mi boleśnie do oczu.

 

- cześć Lilly – przytuliłam się do dawno niewidzianej przyjaciółki.

 

- cześć Ann – odwzajemniła uścisk

 

- dziękuję Ci, że byłaś przy mnie gdy… - nie potrafiłam dokończyć bo gula w gardle na wspomnienie tych chwil gwałtownie narastała.

 

-jesteśmy przyjaciółkami prawda? – Zapytała jakby upewniając się w tym przekonaniu.

- dziękuję Ci za wszystko – rzuciłam się jej znów w ramiona a łzy spłynęły mi po policzkach.

Musiałam namówić przyjaciółkę na mały wypad do Port Angeles, chociaż nawet nam nie byłam pewna, czy znajdę czarną farbę do pokoju, albo, chociaż jakąś bardzo ciemną. Wiedziałam, że Lilli nie spodoba się to, co miałam zamiar zrobić ze swoim życiem, ale ze względu na to, że jest moją przyjaciółką, zaakceptuje mój wybór.

- pojechałabyś ze mną na zakupy do Port Angeles? – Postanowiłam zacząć.

 

- oczywiście, powiedz tylko, kiedy

 

- może jutro?

- dobrze – przytaknęła uśmiechając się sztucznie.

Lilly była jedną z nielicznych osób wiedzącą o tym, co się stało. O moim przyjeździe wiedzieli wszyscy, jednak nikt nie wiedział o dziecku.

Jedynie Lilly, jej rodzice, brat i Babcia wiedzieli, o tym, że byłam w ciąży. Wiedzieli również, że maleństwo nie żyje.

 

Jednak to jak zaszłam w ciążę wiedziała tylko Lillly. Przyjaciółka i Emilly uprzedziły resztę rodziny Belove, żeby nie pytali o dziecko, bo to dla mnie bolesna sprawa.

 

Lilly i jej rodzina to jedyni ludzie, których znam z tego miasta. Petera i Lilly poznałam dzięki temu, że nasze Babcie się przyjaźniły. Pani Elizabeth to równie sędziwa kobieta, co moja Emily. Obie były zawsze równie słodkimi i pomocnymi staruszkami.

Kiedy skończyłam rozmawiać z przyjaciółką, ona i Emily zaprowadziły mnie do garażu. Mówiły, że mają dla mnie wielką niespodziankę, która zapewne niezmiernie mnie ucieszy. Domyślałam się, że chodziło o samochód, ale nie mogłam przewidzieć, o jaki samochód chodziło.

Stał tam samochód dziadka, Chevrolet Avalanche, do tej pory myślałam, że został sprzedany, ale najwidoczniej się myliłam. Babcia nigdy nie lubiła dużych samochodów, dlatego jeździła dużo mniejszym.

 

Nie było to oczywiście to auto, w którym dziadek miał wypadek. Akurat, tego feralnego dnia samochód dziadka był w naprawie i jechał zapasowym autem.

 

- dziadek chciałby żebyś teraz to Ty nim jeździła – powiedziała głaszcząc mnie po głowie a ja znów zalałam się łzami.

 

- dziękuję Babciu, dziękuję

Prawdę mówiąc chciałam uciec jak najdalej od tego samochodu, mimo, iż go lubiłam i to nawet bardzo. Niestety przywoływał zbyt wiele pięknych wspomnień, które były teraz tymi najboleśniejszymi.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin